347 i jeszcze jeden

 Dzisiaj napiszę o mojej ostatniej przygodzie – w 1/3 związanej z triathlonem, ale myślę, że może kogoś to zaciekawi 🙂

 

Mam dobrego kuzyna, nawet przyjaciela bym rzekł, który mieszka w Trójmieście, a ja pod Warszawą w gm. Izabelin. Jego babcia to moja sąsiadka i wakacje najczęsciej spędzaliśmy razem, zwykle jeżdżąc na rowerach tu i tam. Kiedyś rzuciłem, że może do niego kiedyś przyjadę na rowerze. Dawno to było, może miałem 14 lat i  sprawa zaginęła na kolejne 14 lat, aż do tego roku. W sumie to nawet do końcówki poprzedniego roku, gdy pojawiły się myśli o triathlonie, rozpocząłem bieganie, potem pierwszy półmaraton, 1/4 ironmana w Piasecznie. W czerwcu nie miałem nic zaplanowanego to sobie znalazłem i wyciągnąłem stare wyzwanie – tuż przed długim weekendem, w środę 18 czerwca postanowiłem zrobić to o czym gadałem dawno temu.

 

Jak pisałem kiedyś wcześniej rower towarzyszył mi od zawsze, kolarzówka co prawda od niedawna, ale zdążyłem ją pokochać i na niej zaplanowałem trasę. Do tej pory moja najdłuższa jazda to ok. 100km, a wg. google maps czekało mnie ok. 360km jazdy. W wtorek przed podróżą dopadły mnie wątpliwości, sprawdziłem na wszelki wypadek pociągi z Iławy, Malborka, czy Tczewa gdzie jeździ już trójmiejska SKM. Jak to mawia kuzyn do którego jechałem: 'byłem cienki jak faworek w karnawale’. Ale co tam! Może to infantylne, ale jakoś do głowy mi przyszło, że Bilbo czy Frodo z książek Tolkiena też musieli się obawiać wyjść za próg, a jednak ruszyli – i z tą myślą zasnąłem.

Na następny dzień rano, wstałem ok. 4:20 i energicznie zabrałem się za jedzenie, kubek kawy, wizyta w łazience, ostatnie dopakowanie i ruszam.. Dokładnie o 4:45 zacząłem pedałować w stronę Palmir, przez puszczę Kampinoską – co prawda dobre 5 km bez asfaltu, ale droga mimo to niezła i oszczędza się 25-30km objazdu dookoła lasu. Dzień zapowiadał się na bardzo ładny, przez korony drzew przebijało świeże słońce, takie jak pamiętam z wczesnych wyjazdów czy grzybobrań. To musiał być całkiem niezły dzień.

 

Na początek zaplanowałem sobie dosyć bezpieczną trasę bocznymi drogami – z Palmir do Czosnowa, potem Wisłę przekroczyłem mostem w okolicach Twierdzy Modlin, dalej objechałem lotnisko i ruszyłem na północ w stronę Strzegowa. Wcześniej przygotowałem sobie karteczkę z nazwami miejscowości i ważnymi skrętami, ale okazała się ona trochę zbyt mało szczegółowa i musiałem się zatrzymywać – na telefonie miałem offline’ową mapę którą rozwiewałem wątpliwości. Postojów było sporo i trochę później niż w planach dojechałem do Strzegowa skąd miałem krajową 7 szybko dolecieć do Mławy. Tutaj pojawił się pierwszy kryzys – miałem już na liczniku więcej niż zrobiłem kiedykolwiek, ale wg. gmaps za Mławą powinienem mieć ok. 115km, tymczasem ja miałem trochę więcej będąc jeszcze sporo przed. Ale na tym etapie to jeszcze pryszcz. Doczłapałem się do Mławy, tam licznik przestał mi działać, po chwili walki dałem sobie spokój i przejechałem przez miasto, zatrzymałem się na górce i odpocząłem chwilkę. Była godzina 10 – sporo czasu straciłem na postoje, ale wtedy jeszcze tego nie kalkulowałem. Łącznie byłem na jakimś 130km podróży. Rozesłałem wiadomość, zadzwoniłem do najbliższych, sprawdziłem baterię w telefonie i włączyłem w zastępstwie licznika sport trackera do zmierzenia odległości. I ruszyłem dalej.

 

Po jakiś 15-20km zauważyłem w czym był problem z licznikiem, model bezprzewodowy i w jednym konkretnym ustawieniu nadajnik z widelca nie słyszał się z bazą – przestawiłem go i zaczął działać. Drogi z Mławy do Iławy niespecjalnie pamiętam – brakujące km na liczniku trochę mnie irytowały, ale w okolicach 180km zacząłem myśleć, że to jest tyle ile na Ironmanie trzeba przebyć – wizja biegnięcia 42km zdecydowanie mnie odrzuciła i tym większy podziw mam dla ludzi którzy kończą Ironmana. Zawody na 1/4, sprinterskie ukończyć powinien każdy zdrowy człowiek, 1/2 to już wyzwanie i wymagane jest przygotowanie, ale pełen Ironman – nazwa jest adekwatna.

 

Do Iławy dotarłem później niż planowałem, kupiłem solidny posiłek i zapasy. Pojadłem, popiłem, nadałem komunikat ( 'na zachodzie bez zmian’ ) i dopiero o 15 ruszyłem dalej.  Kawałeczek za Iławą zaczął się duży problem  – droga na Susz ( to chyba tu są tri zawody 🙂 ) jest w remoncie, a objazd jest wyznaczony przez Kwidzyn co po szybkiej analizie map odpadało. Postanowiłem sprawdzić czy objazd dotyczy też rowerów 😉 No i niestety nie dało się – nie chciałem wracać więc pocisnąłem mniej więcej na północny-wschód od Iławy, na Stary Dzierzgoń. Tam niestety to co na mapach wyglądało na drogę okazało się kocimi łbami. Kolejna zmiana trasy oznaczała, że nadłożyłbym więcej niż przy jeździe na Kwidzyn  i pojechałem przeklinając każde uderzenie. Wytrząsło mnie strasznie i wymęczyło psychicznie. Dojechałem do miejscowości w której mogłem pojechać asfaltem nadkładając ok. 10 km albo dalej jechać kocimi łbami – zdecydowałem, że limit szczęścia już wyczerpałem ( żadnej dętki itp. )  i nadłożyłem kilometry. Dalsza droga okazała się mocno pagórkowata – a dobrze wiecie, że energia włożona w podjazd nie zwraca się w pełni na zjeździe. Ale jakoś poszło. Minąłem Stary Dzierzgoń, potem Dzierzgoń i po parunastu górkach i zjazdach wjechałem na taką która wydawał się ostatnią – nie widziałem Malborka, ale wiedziałem, że on tam gdzieś jest, tak jak Gdańsk trochę dalej, czy Kaliningrad na wschód. Wtedy miałem strzał radości – endorfiny czy cokolwiek, jakby to nazwać, to uczucie gdy w trakcie wysiłku całe poprzednie życie blednie i nie ma znacznia, istnieje tylko tu i teraz. Coś cudownego.

 

Górki niestety jednak nadal były, mniejsze ale były do samego końca; chwila ekstazy zmieniła się w męczarnie. Do Malborka w normalnych warunkach ( ok 75-80km ) powinienem dotrzeć w troszkę ponad 3h, dojechałem w ponad 4h nadkładając ponad 25km. O godzinie 19:06 wysłałem smsa do osób zainteresowanych i zadzwoniłem do Narzeczonej. Trochę później ruszyłem i przejechałem Nogat zerkając na zamek którego nigdy nie widziałem. Patrzyłem też na rzekę – bo to pewnie w niej rozpocznę swoje 226 kilometrów ironmana. Ale to co najmniej za rok.

 

Trochę za Malborkiem miałem największy kryzys. Od Malborka jechałem na zachód do mostu na Wiśle, potem zaraz za mostem miałem skręcić na północ do Tczewa. W Tczewie jest już SKM trójmiejska. Może to mnie osłabiło, koniec wysiłku był już tak blisko. Ale ten most na Wiśle, jadę i jadę a jego nie ma. Zatrzymałem się. Wyciągnąłem tabliczkę czekolady i połknąłem z połowę. Sprawdziłem na telefonie mapę i się okazuje, że jestem tuż tuż od mostu, a do Tczewa ledwo 6km. Złapałem rower i ruszyłem. Mięśnie zupełnie inaczej pracowały, a w trakcie tych 6 km do Tczewa przeszedłem od wersji: 'wsiadam do pociągu’, do 'sprawdzę o której jest i zadecyduje’ i na końcu 'olewam pociąg’ lecę na Gdańsk. W tym momencie czułem już całkiem mocny ból prawej kostki, obu okolic ścięgien achilesa i kolan. Ale to nie miało specjalnego znaczenia.  Wiedziałem, że uda mi się przynajmniej coś fajnego – dojechałem z Warszawy do Gdańska. Co prawda misji nie wypełniłem – kuzyn od mojego zobowiązania przeprowadził się z Gdyni do Redy, ale ani tu, ani tu nie dotarłem o własnych siłach. Mimo to, przygoda była wspaniała.

 

O godzinie 21:45 po 17 godzinach podróży i 14h czystej jazdy dotarłem do dworca Gdańsk Główny. Wsiadłem w pociąg do Redy i o 23 dorzuciłem jeszcze jeden kilometr do 347 km które przejechałem. ( km zgadzają się z google maps i moim licznikiem i trackerem gps – błąd może być minimalny )

 


Podróż była na prawdę niezwykła, psychicznie i fizycznie byłem w miejscach których nie znałem do tej pory. Widziałem dużo ciekawych rzeczy, droga była mimo używania krajowych całkiem spokojna. Jeżeli ktoś myśli nad czymś takim to warto!

 

Akademia Triathlonu
Akademia Triathlonuhttps://akademiatriathlonu.pl
Największy portal o triathlonie w Polsce. Jesteśmy na bieżąco z triathlonowymi wydarzeniami w kraju i na świecie, znajdziesz również u nas porady treningowe, recenzje sprzętu czy inspirujące rozmowy.

Powiązane Artykuły

6 KOMENTARZE

  1. Gratulacje, mam nadzieję, że w tym miesiącu dojdzie do skutku moja podróż rowerowa, choć raczej nie będzie ona aż tak bardzo spektakularna 😉

  2. gratulacje ja też planuję taki wypad tylko że nie aż taki długi tylko jakieś 250 km

  3. @no , no…tylko pogratulować samozaparcia. Brawo to jest przwdziwe wyzwanie i walka z samym sobą….na IM bedzie latwiej zobaczysz:):):) szacun

  4. @Xardas! Super historia/fajna przygoda – gratuluję! Ja od kilku lat planuję przejechać rowerem z Piaseczna na suwalszczyznę w okolicę Hańczy, też około 360 km, ale zawsze coś wypada. Pozdrawiam.

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,374ObserwującyObserwuj
435SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze