Jak przeżyć Ironmana w 40 stopniach Celsjusza?!

Zawody na dystansie Ironman są tak dużym wyzwaniem, że nie można podjąć decyzji o starcie z dnia na dzień. Zazwyczaj planujemy to z co najmniej rocznym wyprzedzeniem i ustawiamy jako start kategorii A, czyli najważniejszy w sezonie. Możemy w ramach przygotowań szczegółowo zaplanować kilka miesięcy treningów, zwracając np. szczególną uwagę na nasze słabe strony. Możemy przyjrzeć się profilowi tras i pod ten profil trenować pewne cechy motoryczne. Po kilku miesiącach przygotowań możemy w końcu powiedzieć, że jesteśmy gotowi na wyzwanie, jednak zawsze do końca pozostanie jedna niewiadoma, która ma ogromny wpływ na przebieg zawodów, a na którą w najmniejszym stopniu nie mamy wpływu i której się nie da zaplanować – pogoda w dniu zawodów!

 

Można oczywiście przyzwyczaić organizm do tolerancji wysokich temperatur, trenując w gorącym klimacie, ale wtedy trzeba jeździć z obozu treningowego na obóz, a kto z nas amatorów ma taką możliwość? Ja w tym, ani żadnym poprzednim sezonie takiej możliwości nie miałem. Pozostaje mi tylko to, co mam pod ręką. Niestety w tym sezonie adaptacja do wysokich temperatur nie wyszła mi najlepiej. Najpierw długa zima, a później ułożenie treningu w taki sposób, aby zajmował ranki i wieczory nie sprzyjało trenowaniu adaptacji termicznej. W związku z tym, wraz ze zbliżającym się terminem moich zawodów A w Słowackich Piestanach – SLOVAKMANA 2013, z niepokojem patrzyłem na prognozy pogody. Przełom lipca i sierpnia, to zawsze okres najcieplejszy w naszym klimacie, jednak czasami jest … jeszcze cieplej. Wszystkie prognozy zapowiadały że tereny Austrii, Czech, Słowacji i Węgier staną się pod koniec lipca obszarem tropikalnych upałów dochodzących do 40 st. C, ale ja czułem się fizycznie przygotowany do startu jak nigdy wcześniej. Start kontrolny na ¼ IM w Mikołajkach wypadł bardzo dobrze, zrealizowałem większość treningów, a bieżące jednostki szły po mojej myśli.

Start w Slovakmanie miał być dla mnie sprawdzianem potencjalnych możliwości w odniesieniu do poświęconego czasu i zrealizowanego treningu. Moim marzeniem jest zakwalifikować się na Mistrzostwa Świata Ironman, jednak podjąłem decyzję, że wystartuję w licencjonowanej imprezie dopiero wtedy, gdy będę miał jakiekolwiek szanse na zdobycie slota. Wraz ze zbliżającymi się zawodami i straszącymi prognozami pogody, zaczynałem się lekko denerwować. Spokój pozwalała mi zachować myśl, że to przecież nie jest mój start życia, że warunki będą identyczne dla wszystkich i że swój potencjał będę mógł również ocenić przez porównanie z innymi zawodnikami. 

Zawody SLOVAKMAN odbywają się w sobotę, więc na miejscu trzeba być najpóźniej w piątek wieczorem, jeśli ktoś chce uczestniczyć w odprawie. Oprócz standardowego omówienia tras padła jedna istotna wiadomość:  „Na chwilę obecną pianki są dozwolone, ale ostateczna decyzja zapadnie rano”. Pozostała więc jeszcze jedna wątpliwość, z której wyjaśnieniem trzeba było zaczekać. Organizacja strefy zmian znacząco różniła się od tej, do jakiej jestem przyzwyczajony podczas naszych rodzimych zawodów, a blisko jej do tej, jaką obserwowałem we Frankfurcie. Na wieszaku z rowerem mógł być wyłącznie kask, numer i okulary, a buty tylko, jeśli były wpięte w pedały. Reszta miała być spakowana w odpowiednie torby i dostępna w namiocie do przebierania. Po części kolarskiej nie trzeba było samemu odstawiać roweru – oddawało się go wolontariuszom, którzy podawali również torbę z ubraniem na bieg.

Po odprawie jeszcze tylko ostatnie sprawdzenie pogody – 38 st C, bez chmur, wiatr 11 m/s, czyli bez zmian. Będziemy się ścigać w saunie. Może wiatr przyniesie jakąś ulgę? Rano dobra wiadomość – pianki dozwolone. Jednak mnie zajmowało co innego. Ledwo zdążyłem na start, bo zapomniałem kasku z samochodu i musiałem po niego wrócić. Jak tylko założyłem piankę, czepek i okulary, padł sygnał do startu. Nie miałem czasu na nerwy. Ale jednak przynajmniej te 10 minut rozgrzewki powinienem był zrobić. 

 

slovakman

 

Postanowiłem popłynąć w miarę mocno, ale jednak nie na tyle, aby odczuwać zmęczenie. Czekały mnie 4 pętle. Po pierwszej zobaczyłem, że płynę na czele małej grupki, która usadowiła mi się w nogach, a kilkanaście metrów z przodu mam kilku kolejnych zawodników. Postanowiłem ich dogonić i samemu popłynąć trochę w nogach. Po drugim okrążeniu stwierdziłem, że tempem jakim goniłem grupę z przodu, mogę popłynąć cały dystans, dzięki czemu zyskam dodatkowy czas. Jednak w połowie okrążenia zauważyłem, że jestem przed nimi zaledwie około 10 metrów, a jednak męczę się bardziej niż płynąc w nogach. Szybka kalkulacja za i przeciw i stwierdziłem, że jednak wolę zachować więcej sił na rower i bieg kosztem minuty czy dwóch, które zyskam w wodzie. Dałem się dogonić i do końca etapu odpoczywałem już w nogach innych zawodników. Matę przekroczyłem po 1:11:29.

 

szrajner5

 

Szybka strefa zmian (2:02), w której jednak straciłem blisko pół minuty, bo moja torba była nie po tej stronie gdzie trzeba. Wolontariusze pomogli mi ją znaleźć i sprawnie się przebrać. 

 

Część rowerowa, to 6 równych pętli z nawrotem i strefą odżywiania przy strefie zmian. Początek przebiegał zgodnie z wcześniejszym, śmiałym planem. Dość mocne tempo, ale intensywność relatywnie niska. Odżywianie? Na każde okrążenie zaplanowałem 2-3 żele (organizator zapewniał High5) i dużo picia, czyli 0,8l. Jednak już po pierwszym kółku wiedziałem, że ten niecały litr to za mało i oprócz uzupełnienia izotoniku do pełna, w bufecie wypiłem jeszcze pół bidonu coli. To samo powtórzyłem na kolejnych 2 okrążeniach, ale już na początku 4 pętli wiedziałem, ze brakuje mi jeszcze wody. Za mną była już połowa dystansu kolarskiego, południe zbliżało się wielkimi krokami, a słońce już od kilku godzin niemiłosiernie parzyło. Do końca okrążenia marzyłem o przemoczonych butach i wilgotnym stroju startowym. Przyznam, że jeszcze nigdy wcześniej nie czułem takiego dyskomfortu termicznego na rowerze, na którym chłodzi nas przecież powiew wiatru. Tutaj był jak nadmuch z ogrzewania samochodu. Zdałem sobie też sprawę, że mimo dość komfortowej intensywności, może się okazać, że do końca zawodów nastąpi jednak odwodnienie, przegrzanie i inne niekorzystne zmiany i zamiast wiarygodnego sprawdzianu zaliczę zgon i ledwo doczołgam się do mety.

 

szrajner4

 

Mechanizmy obronne zadziałały i nastąpił spadek tempa, a przed wszystkim intensywności. Połowa dystansu w 2:35 i tak była dobrym prognostykiem. Nawet strata dodatkowych kilku minut na zatrzymywanie się nie miała już znaczenia. Przy bufecie wlałem do pełna izo, wziąłem żele i zacząłem się polewać wodą z bidonów. Znów dostałem pomoc od wolontariuszy. Odkręcali kolejne bidony i polewali mnie wodą. Wypiłem jeszcze prawie cały bidon coli i ruszyłem. Po niecałych 3 kilometrach byłem już suchy jak wiór w stolarni i żałowałem, że nie zabrałem ze sobą wody w bidonie do polewania się w trakcie jazdy. Na ostatnim okrążeniu powtórzyłem procedurę z poprzedniego bufetu, powiększoną o pół bidonu wypitej wody i kolejny bidon wciśnięty pod strój startowy. Czułem się dobrze przygotowany na końcówkę etapu. Wyprzedzałem coraz więcej osób – oczywiście większość to dublowani zawodnicy, którzy wolniej niż ja popłynęli i jechali, ale część to rywale, którzy wyszli z wody szybciej lub podobnie jak ja, a których na pierwszych okrążeniach na rowerze poniosła fantazja.

 

Jazdę rowerem ukończyłem po 5h 19min, czując, że wciąż jestem w dobrej formie przed biegiem. Nie odczuwałem jeszcze bardzo trudów zawodów (oprócz upiornego upału).  Do tej pory wypiłem około 7,5 litra napojów(~5 izo, ~2 coli i ponad 0,5 litra wody) i zjadłem 12 żeli. Czułem, że kryzys energetyczny raczej mi nie grozi…

 

Szybkie oddanie roweru wolontariuszom, torba z butami, czapką i okularami do ręki, namiot-przebieralnia i po 1min i 19 sek. zaczynam bieg. Tuż za matą jest punkt odżywczy, którego nie mogę odpuścić. Zatrzymuję się przy miskach z wodą. Kilka litrów na siebie, gąbka pod czapkę, kubek izo, kubek coli i wody do żołądka. Dopiero teraz zaczynam bieg. Spokojnie! Po kilkuset metrach łapię rytm. Oddech równy, samopoczucie dobre, zerkam na zegarek – no tak! Nic dziwnego, że czuję się komfortowo. Na takiej intensywności i w podobnym tempie biegam długie wybiegania, ale przede mną jeszcze 41 km, więc decyduję się biec tak dalej i w miarę kolejnych kilometrów, na bieżąco oceniając sytuację, korygować tempo. Bieg podobnie jak rower jest na 6 równych pętlach, pokonywanych tam i z powrotem. Na każdej pętli są 3 bufety, na początku w połowie i na końcu pętli. Do dyspozycji są miski z wodą i gąbkami, woda do picia, izotonik, cola, banany, arbuzy i żele. Po rowerze mam już dość żeli i postanawiam ich więcej nie jeść, tylko pić jak najwięcej.

 

Izo i cola powinny wystarczyć. Jak się później okaże, we wszystkich punktach będę gościem każdego stołu (oprócz żeli) i będę z tych dobrodziejstw korzystał w pełni. To wszystko dało mi możliwość ukończenia zawodów, ale miało swój minus. Przy mojej taktyce bardzo dużo czasu traciłem na każdym punkcie. O ile tempo między nimi było w porządku, to międzyczasy z kolejnych piątek pokazywały, że średnia jest dużo gorsza. Przed zawodami ustaliłem sobie plany maksimum i minimum, które miałem realizować w miarę rozwoju wypadków. Oczywiście plan maksimum odłożyłem jeszcze w pierwszej części roweru, ale zastanawiałem się, na ile zbliżę się do planu minimum, który ustaliłem sobie na ukończenie całości poniżej 10 godzin? Kolejne kilometry biegu pokazywały, że średnie tempo jest w miarę stabilne i maraton powinienem zakończyć po około 3:30, całość blisko 10 godzin. Pozostawała jeszcze kwestia – jak blisko i z której strony tej granicy?

 

szrajner1

Teoretycznie zapas sił miałem jeszcze spory, ale maraton, a w szczególności w Ironmanie rządzi się swoimi prawami. Robiłem swoje i czekałem na rozwój wypadków. Na moim 3 okrążeniu, czyli tuż przed połową dystansu zaczęły się coraz częstsze przejazdy karetek, które towarzyszyły nam już do końca. Dowiedziałem się później, że z zawodów musiało się wycofać 36 osób ze 140, które wystartowały, a 36 z opłaconych nie zdecydowało się na udział.

 

Po półmetku tętno dalej było w pierwszym zakresie, tempo utrzymane, samopoczucie, jak na panujące warunki cały czas OK, więc zaczynałem powoli myśleć nad delikatnym przyspieszeniem. Postanowiłem jednak, że będzie to tylko miły akcent na koniec, bo na tym etapie zawodów, nie ma już co walczyć o śrubowanie wyniku, a pozostałe do pokonania 20 km mogło jeszcze dużo przynieść. Po kolejnych 10 km tej biegowej rutyny z urozmaicającymi dodatkami stwierdziłem, że ostatnie 10 km to dam już radę przebiec szybciej. Lekko więc przyspieszyłem, jednak po pierwszym punkcie, na którym oprócz picia w biegu, wymieniłem gąbki z wodą, stwierdziłem, że to jednak za mało chłodzenia i powróciłem do nabierania wody czapką, jednak na punktach traciłem już o połowę mniej czasu. Na ostatnim punkcie odżywczym wypiłem tylko kilka łyków izotonika w biegu i pognałem do mety. Muszę przyznać, że było to bardzo ciężkie półtora kilometra.

 

Ten odcinek to zasłonięta ze wszystkich stron patelnia i z każdym krokiem czułem, że już chciałbym mieć to za sobą. Musiałem jeszcze pociągnąć te kilkaset metrów, wciąż przyspieszając. Pół kilometra przed metą okazało się, że doganiam jakiegoś zawodnika. Ten fakt tak go zmotywował, że zaczął się ze mną ścigać. Był jednak bardziej wycieńczony niż ja i zrywu wystarczyło mu na 200 m. Przede mną była już tylko wyłożona chodnikiem ścieżka między strefą zmian a punktem odżywiania, dalej wbiegało się między dwie trybuny, z których nieliczni kibice, których nie wypalił upał, dopingowali na finiszu. Ostatnie metry pokonywało się pochylnią, po której droga wiodła na scenę. To był finisz zrobiony na miarę mistrzostw świata. Każdy kończący zawody mógł się poczuć naprawdę wyjątkowo!

Na mecie oczywiście niesamowita radość! Wstępny ogląd sytuacji wskazywał na sukces, i spełnienie wszystkich założeń, a przy okazji w tych warunkach udało mi się ustanowić nową życiówkę: 9:55. Zgrubne wyliczenia wykazują, że podczas biegu wylałem na siebie kilkadziesiąt litrów wody, wypiłem około 8 litrów izotonika, coli i wody i zjadłem ponad pół arbuza. Wygląda więc na to, że pojechałem się tam opić i objeść, a nie się ścigać!!!  Ale wszystko wskazuje, że to był klucz do sukcesu, jakim jest niewątpliwie ukończenie Ironmana w takich warunkach, w dobrej kondycji, bez uszczerbku na zdrowiu, bez kryzysu i z uśmiechem na twarzy. Martwiła mnie trochę późna godzina ceromonii zakończenia (musiałem przecież odpocząć i zebrać siły na powrót do domu – 650 km). Ale nie mogło mnie na niej zabraknąć, ponieważ zająłem 2 miejsce w swojej kategorii wiekowej, a 15 w generalce. Te miejsca cieszą tym bardziej, że w Słowacji i Czechach jest wysoki poziom triathlonu, a te zawody były częścią Pucharu Słowacji, Czech i Moraw.

 

Oceniając start na chłodno wiem, co należy poprawić, jakie braki sprzętowe uzupełnić. Licząc na odrobinę szczęścia, mogę próbować walczyć o slota na Hawaje.

Rozpoczynam projekt Mistrzostwa Świata 2014!  

 

szrajner2

Powiązane Artykuły

7 KOMENTARZE

  1. Piękna relacja. Takie teksty czynią ze mnie lepszego zawodnika! Dziękuję 🙂 Gratulacje za świetny wynik i powodzenia w 2014!

  2. Profesor, wspominajac o cechach osobniczych, przypomnial mi Scotta Moline.
    To jeden z „wielkiej czworki” tamtych czasow:Dave Scott, Mark Allen, Scott Tinley i Scott Molina”The Terminator”
    Nazywany tak dlatego , ze jego rozgrzewka przed zawodami wygladala tak jak innych tygodniowy trening.
    Wygral ponad 100 triathlonow, ale tylko raz w Kona(1988) Wcisnol sie jakby pomiedzy odchodzacego Dave Scotta a nadchodzacego Marka Allena.
    Jak mowil , Kona jest nie dla niego. Goraco i wilgoc to cos z czym sobie absolutnie nie radzi.

  3. Andrzej, ja mowie o fizjologicznych korzysciach i to ogolnie. A w szczegolach, osobniczo, w zaleznosci od stazu i aktualnego zaawansowania treningowego to sie moze roznic. I pisalem o bezposrednim przygotowaniu do zawodow w upale. Dwa tygodnie treningowe maja odbywac sie tez w upale, bez wybierania chlodniejszej pory. Mowimy tutaj o zawodowcach, u ktorych adaptacja do wysokich temperaturach wystepuje juz po 5-7 dniach. U amatorow to trwa zwykle 3-4 tygodnie ale adaptacje osiagaja tez znacznie wczesniej bo juz po 7-9 dniach. Tyle mowia badania naukowe i fizjologiczne.
    Mozna trenowac caly rok w upale ale wynik adaptacji do zawodow w wysokiej temperaturze bedzie taki sam jak u konkurenta, ktory trenowal w takich warunkach tylko 10 dni. A trzeba wiedziec, ze trening w wysokiej temperaturze niesie za soba zagrozenia dla zycia i zdrowia, dlatego nie jest wskazane trenowac w takich warunkach dluzszy czas.
    Wywolany do tablicy przedstawie niedlugo artykul o treningu w niskich, wysokich temperaturach i w hipoksji.

  4. Gratulacje! Wiem b dobrze co to znaczy scigac sie w takich temperaturach .
    Moj pierwszy IM, IM wisconsin 2004 , temp 34-35i duza wilgotnosc.
    Rekordowy, do tej pory IM w DNF-23%, srednia to 11-13 %
    @Artur. Z doswiadczenia wiem ze jest korzystny. Tak wlasnie, zbiegiem okolicznosci, trenowalem do wyzej wspmnianego IM i wynik: 106 w generalnej.
    Podobno trening w wysokich temp jest o okolo 6% bardziej efektywny.
    Latem , moje niedzielne wybiegania robie w godzinach wczesno popoludniowych, bo w takich godzinach bede biegl maraton na IM.;-)

  5. Brawo! Gratulacje. Podobne temperatury panowaly na starcie IronMana w Zurichu, ze startu zrezygnowalo 250 osob, zawodow nie ukonczylo okolo 300 na 2233 startujacych. Zawody bylo znakomicie zabezpieczone medycznie. Nie zawiodlo tez zaopatrzenie w plyny i lod. Do wysokich temperatur mozna sie zaadoptowac. Polega to na treningu mechanizmow termoregulacyjnych (bodzce nerwowe, czynnosc podwzgorza, machanizmy oddawania ciepla). Wystarczy,ze taka adaptacja trwa 1-2 tygodnie, dluzszy trening w warunkach upalu przed zawodami nie jest korzystny.

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,299ObserwującyObserwuj
434SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze