Marek Kuryj – mąż, ojciec, żołnierz, triathlonista.

Z napisaniem tego artykułu czekałem do 11 listopada, Święta Niepodległości. W ten sposób chciałem okazać wyrazy szacunku dla człowieka, który każdego dnia zakłada mundur Wojska Polskiego i jest gotów oddać wiele za Ojczyznę. Chciałem napisać o moim koledze, który nie tylko kojarzy mi się z odwagą, ale – co może prozaiczne – z żołnierzami Navy Seals, którzy skokiem ze spadochronu co roku zwiastują rozpoczęcie Mistrzostw Świata na dystansie Ironman na Hawajach.  Bohatera artykułu poznałem dokładnie 36 godzin przed moim pierwszym triathlonem w 2010 roku. Los sprawił, że Marek Kuryj wynajął pokój w tym samym pensjonacie. Jego lokum stało się swoistym forum przedstartowym. Wszyscy sąsiedzi zebrali się u niego, by wysłuchać doświadczonego zawodnika, jego zdania na temat zawodów, kostki brukowej na trasie rowerowej i średnio przejrzystej wody w jeziorze. Już wtedy polubiłem szczupłego faceta, który popijając hektolitry izotoników robił sobie przerwę jedynie na wymianę uśmiechów i opowiedzenie jakiegoś detalu, który uspokajał wsłuchanego nowicjusza. Niespełna pół roku później znowu się spotkaliśmy, tym razem na kursie instruktorskim. Nadal był tym samym uśmiechniętym człowiekiem, którego bardzo trudno jest mi wyobrazić sobie z karabinem w ręku.

 

WCZESNE LATA

Marek urodził się w Tychach w 1978 roku. Obecnie mieszka w Krakowie. Jak sam twierdzi, jest rodowitym Krojcokiem, a jego rodzice pochodzą z małej wsi z byłego województwa przemyskiego. Nikt z jego najbliższych nie zajmował się nigdy sportem, ale on już w szkole podstawowej zainteresował się pływaniem i koszykówką. Warunki fizyczne i przeciętna skoczność nie pozwoliły jednak rozwinąć skrzydeł w tych dziedzinach. Pojawiły się jednak inne możliwości. Marek, wraz z kolegą zapisał się do sekcji hokejowej lokalnego klubu. I kolejna przeszkoda: tym razem zdrowie. Ponowna zmiana sportowego kierunku. Tym razem piłka nożna, a wkrótce potem Kung Fu: „No i wtedy zaczęła się jazda (tłukliśmy się z kolegą wszędzie i zawsze: przed treningiem, w czasie treningu, po treningu, w szkole, na podwórku). Trwało to prawie półtora roku zanim nie zgubiłem pasa do kimona (a w tamtych czasach to jeszcze było kiepsko z zakupami tego rodzaju sprzętu) więc zrezygnowałem z tego sportu, bo w dresie głupio wyglądałem. Ale w kung-fu odniosłem pierwszy sukces. Wygrałem dwie walki z dwóch jakie stoczyłem w turnieju, w którym uczestniczyły trzy sekcje z województwa katowickiego.” Lata zabawy w sporty walki, chodzenia na siłownię i dłuższy okres w pięcioboju nowoczesnym – wszystko to brzmi jak budowanie „bazy” do triathlonu. A ten pojawił się w życiu Marka dość późno, gdy na jego koncie były już 4 lata służby. Wraz z nową „miłością” – jak to z nią zawsze bywa na początku – pojawiają się pierwsze sukcesy i uniesienia. Od 2007 roku Marek zaczął „spijać śmietankę” z lat wszechstronnych treningów. O triathlonie dowiedział się z Eurosportu, gdzie obejrzał zawody. Już wtedy poczuł, że jest to sport dla wyjątkowych ludzi. Na Akademii Wychowania Fizycznego trenował pod okiem Michała Skórki, a potem Michała Szłapki. Pierwsze szlify zdobywał dodatkowo metodą prób i błędów, nabierając doświadczenia i korzystając z wiedzy z internetu i Zbigniewa Ginalskiego, z którym przez trzy lata nie tylko dzielił się wiedzą, ale i miejscem w przedziale kolejowym podróżując z zawodów na zawody: „Mam ogromny szacunek dla Zbyszka i to wielu powodów. Dużo mnie nauczył i pokazał charakter startując w tym wieku i to mimo wypadku jakiemu uległ jakiś czas temu”. Dzisiaj, jak sam mówi, jego trenerem jest „instruktor triathlonu, Marek Kuryj”.

 

PIERWSZY MARATON I PIERWSZE SUKCESY

Pierwszy maraton (Warszawa 2007r.) został pokonany w czasie 2 godzin 55 minut i 57 sekund – bez specjalnego przygotowania. „Potem dwa tygodnie schodziłem tyłem po schodach [a mieszkałem na 4 piętrze,] a z łóżka trzeba było mnie podnosić – takie miałem bóle”. Gdy już można było biegać, Marek wystartował w Mistrzostwach Polski Służb Mundurowych w crossie (Lubliniec 2007), gdzie zajął 16 miejsce. Rok później zajął 1 miejsce w pływaniu długodystansowym masters (Lębork 2008), 3 miejsce w triathlonie Warszawskim i również 1 miejsce w Pucharze Wojska Polskiego 2008. W Łowiczu, w 2009 roku udało się zająć 11 miejsce w Mistrzostwach Polski w duathlonie i 12 na MP w Suszu na dystansie 1/2 Ironman. To nie koniec pięknych chwil na jakie zapracował Marek. W znamiennym dla służb mundurowych triathlonie w Środzie Wielkopolskiej udało mu się wygrać już dwa razy: w 2010 i 2012 roku. Poza tym, warto dodać świetne występy w tyskim duathlonie (1m, 2010r.), na MP w Radkowie (15m w 2012r.) oraz 6 miejsce w Rawie Mazowieckiej na Pucharze Polski w roku bieżącym. Jak do tej pory bohater naszego artykułu z powodzeniem ukończył powyżej 50 triathlonów, około 10 duathlonów, 3 aquathlony i ponad 100 zawodów biegowych i innych dyscyplin sportowych…

 

PIERWSZY DUATHLON

Po latach uprawiania wielu dyscyplin nadszedł czas pierwszego startu w duathlonie. Treningi i całe przygotowania może nie wyglądały jak te do pierwszego maratonu, ale też były dość oryginalne. Ciekawym było zakupienie roweru zaledwie tydzień przed zawodami. Oto jak Marek sam opowiada o swoim pierwszym duathlonie:

 

„O, to był majstersztyk! Pierwsze zawody to były Mistrzostwa Polski w duathlonie na sprincie w Konopiskach w 2005 roku. Zwerbowałem brata, bo miał samochód i nie trzeba było daleko jechać. Przyjechaliśmy na miejsce 5 godzin przed startem (pierwszy start, więc wolałem się nie spóźnić, no i chciałem wszystko zobaczyć: co, gdzie i jak). Przyjechaliśmy, a tu pustki. Myślałem, że przyjechaliśmy nie do tych Konopisk. Ale przestudiowaliśmy mapę no i wszystko było ok. Zasięgnęliśmy języka u tubylców i powiedzieli, że owszem będą zawody, tylko będą się rozkładać dopiero za 2 godziny. No i posiedzieliśmy sobie w lesie. Wtedy poznałem Zbysia (i jak go pamiętam, to tak do dziś na jego twarzy gości permanentny uśmiech). Wtedy to dostałem pierwsze wskazówki: że w butach biegowych powinny być gumki zamiast sznurówek, że buty kolarskie są wpięte w rowerze, że z roweru zsiada się w biegu. Niestety wskazówki na nic się wtedy zdały, bo już było za późno na eksperymenty. Godzina przed startem i już załatwiłem wszystkie formalności w biurze zawodów. Zbyszek pomógł mi z instalowaniem numerków na koszulkę, rower i kask. Pół godziny do startu. Rozgrzewam się i chociaż to czerwiec, to poranek jeszcze nie jest za ciepły. No i pogoda tak na przemian: chmury, słońce, słońce, chmury. No i kolejna porada Zbyszka (którą pierwszy i ostatni raz zastosowałem) abym posmarował kolana Bengay’em. Miało mi to rozgrzać zziębnięte stawy. Tak też robię, ale zamiast kojącego ciepła, nadal czuję zimno. Ale Zbysiu mówi, że przed samym startem Bengay zacznie działać. A do startu około 5 minut i dalej nic. Ale co tam kolana! Trzeba się skoncentrować na starcie. Na początek 5km biegu. Moje założenie to przebiec w 20 minut. Ustawiam się w środku grupy (a startowało ok. 50 osób) no i ruszamy. Biegnę swoje. Jest dobrze, więc cisnę dalej. O ile dobrze pamiętam, to na biegu były 4 pętle. Przybiegam do strefy T1. Czas: 19 minut z hakiem. Super! Zmieniam buty na kolarskie i biegnę do belki. Wskakuję na rower no i przede mną 20 km roweru (dwie pętle). Mając na uwadze, że rower kupiłem tydzień przed startem i zdążyłem zrobić dwa treningi kolarskie, to chciałem przejechać ten dystans w ok. 40 minut. Więc ruszam i od razu na początku łapię zawodnika z Chodzieży i jedziemy razem. Współpraca jakoś idzie i tak na drugiej pętli dojeżdżamy zawodnika (weterana), no i jest nas trzech do współpracy. Sapię już mocno, bo tempo jest dla mnie szybkie. I wtedy weteran mówi (bo akurat siedziałem mu na kole, a on prowadził grupę) „No! młody ciśnij pod górkę!”. To młody pocisnął (a to był największy podjazd na trasie). Cisnę, cisnę i jest szczyt. No i chłopaki mi odjeżdżają, a ja zostaję z językiem na brodzie i z kolką na przeponie. Odjeżdżają na ok. 150 metrów, ale już ich nie mogę dogonić, aż w końcu tracę ich z oczu. No cóż, może dogonię ich na biegu (tak sobie myślę) jadąc samotnie do strefy zmian – oczywiście nadal z językiem na brodzie. Uff, jest już strefa. Czas 40minut, więc nie jest źle. Teraz jeszcze bieg, ale tu kolejne „schody” – trzeba zmienić buty na biegowe. Więc sznuruję moje buty biegowe ze zmęczenia, mam problemy z zawiązaniem (ponad 2 minuty straty) ale w końcu się udaje i ruszam na dwie pętle biegu (2,5km). I kolejne ambitne założenie: miało być 9 minut. Więc cisnę zaraz od wyjścia ze strefy zmian i na pierwszym podbiegu znowu kolka przeponowa (nogi chcą dalej cisnąć, ale tak kłuje przepona, że nie da się nabrać oddechu). Z górki przechodzę do marszu. Brat mnie dopinguje, żebym dalej biegł, bo gonię uciekinierów (to była tylko motywacja brata do dalszego biegu), a ja już rozważam przedwczesne zejście z trasy. No ale jeszcze jedno okrążenie. Mobilizuję się i jakoś biegnę świńskim truchtem, ale najważniejsze, że do przodu. Dopiero jak już widzę, że meta niedaleko, przyśpieszam i z wielkim grymasem po 13 minutach przekraczam linię mety i co? I wtedy odzywa się Bengay! Zaczyna działać! Tak mnie palą kolana, że już miałem wskakiwać do przydrożnej sadzawki, aby je ochłodzić, ale się jakoś powstrzymuję. Biorę na mecie butelkę z wodą i polewam kolana zamiast głowę i ciało jak robią inni. Co najlepsze, to widowni prawie nie było, bo wszyscy oglądali za muldą (bo tam było boisko) mecz tamtejszej drużyny, która grała chyba w B klasie. Zaskoczenie – biorąc pod uwagę rangę obu imprez. Ale nie na długo, bo jak przyszło do wręczania nagród to zrobił się taki młyn, że głowa mała. Na podium wchodzili zawodnicy z czwartych i piątych miejsc w poszczególnych kategoriach, także było sporo śmiechu”.

 

{gallery}kuryj2{/gallery}

 

PIERWSZY TRIATHLON

Pierwszy start w triathlonie też nie był pozbawiony przygód. Zaczęło się już w drodze, gdzie brat Marka dokonał rzeczy spektakularnej: Golfem z lat 70-tych znacznie przekroczył prędkość. Zatrzymani przez policję szybko wyjaśnili, że udają się na triathlon policyjny w Ostrowie Wielkopolskim. Na szczęście, jak to ujął Marek „tylko zostali pobłogosławieni”. Kolejna przeszkoda pojawia się podczas rekonesansu trasy rowerowej. Złapana guma! Dętka oczywiście jest, ale… pompkę już trzeba było pożyczyć. Dopiero po 30 minutach udaje mu się znaleźć pompkę i trafić z rowerem do strefy zmian w ostatnich sekundach. A co potem? Oczywiście sędzia zwołał wszystkich na odprawę techniczną. Wszystkich, prócz Marka, który jednak postanowił jeszcze popływać w jeziorze i zapoznać się z akwenem. Co przegapił, miał dowiedzieć się na linii mety. W końcu startuje. Szybkie ruchy rękoma, które oczywiście nie świadczyły o chaosie amatora, ale prędkości płynięcia… a wychodząc z wody Marek ma 10 minut straty do lidera… po 750m płynięcia! Ba! W boksie rowerowym jest już tylko 7 rowerów… Ale nasz bohater, jak to na bohatera przystało, jest ambitny. Jedzie „na maxa”, a potem na 100% biegnie. 5km minęło mu bardzo szybko. Nadspodziewanie szybko. W końcu widać metę na którą wpada ucieszony Marek. Ręce w górę, taniec radości i rewelacyjny czas! 12 minut – rekord świata! Szkoda tylko, że na odprawie tłumaczono, że na biegu są dwie pętle, a nie jedna. Pierwsze zawody i dyskwalifikacja – „I tak to w przybliżeniu wyglądały moje pierwsze starty, później już było trochę lepiej, ale i tak jak wychodziłem z wody to boks świecił pustkami.

 

NAJLEPSZY START

Najlepszym startem Marka były Mistrzostwa Polski w duathlonie na dystansie klasycznym (10km/40km/5km) w Łowiczu w 2009 roku. Być może to te zawody zaważyły na zmianie stanu cywilnego, albowiem świadkiem występu była przyszła żona Marka, Renata. Formie sprzyjał też fakt, że Marek dopiero co wrócił z obozu sportowego na Majorce. Najlepiej atmosferę wyścigu odda relacja Marka.

 

„Ustawiam się z czołówką, ale po starcie nie cisnę za nimi, ze względu na ich szybkie tempo. Biegnę zatem swoje, czyli na 36/37minut. Dobiegam do strefy czas 37 z dużym hakiem. Nie jest najgorzej, w rowerze założyłem koszyki na pedałach więc zmianę robię szybką i wyjeżdżam na trasę 2 pętle, zaraz za mną wyjeżdża Paweł Bondaruk i tniemy dalej razem. Za jakieś 200m zgarniamy jeszcze jednego zawodnika i już we trójkę próbujemy dogonić grupę jadącą przed nami. Pod koniec pierwszej pętli dochodzimy trzyosobową grupę. Ku mojemu zdziwieniu widzę, że w tej jedzie Mikołaj Luft, Paweł Troka i Rafał Pierścieniak. Jedziemy dalej w szóstkę, ale po około 200m odwracam się, a Paweł Bondaruk łapie gumę i odpada z wyścigu. Szkoda, ale jedziemy – teraz już w piątkę. Mikołaj nadaje tempo, ale dojechania czołówki nie było szans za – duża przewaga po biegu, a co się okazało na rowerze też pojechali szybciej. Ok. 400m przed boksem Mikołaj przyśpiesza i próbuje zrobić sobie przewagę, żeby pierwszy wjechać do boksu. Za nim ruszają pozostali, a ja odpuszczam, bo przecież mam buty biegowe na nogach, więc po co się męczyć. Wjeżdżam do boksu. Chłopaki już ruszają na trasę biegową, więc kładę rower oraz kask i biegnę za nimi. Mikołaj od razu ruszył do przodu, Paweł za nim, a ja mówię do siebie: spokojnie – mamy dwie pętle i pierwszą pobiegnij na pół gwizdka, a drugą pójdziemy ile fabryka dała. Biegnę przez lasek ok. 30 metrów za Rafałem, a po 500m zaczynam się do niego zbliżać, a kolki, która czasem mi towarzyszy, nie widać. No to podejmuję akcje pościgową za Mikołajem, przyśpieszam dochodzę Rafała nawet go prześcignąłem wypadam z lasku. Przed nami długa prosta asfaltowa i bach! Zaczyna się kolka. Zwalniam. Zostaję wyprzedzony przez Rafała, coraz bardziej mnie przytyka i tempo maleje. Kończę pierwsze okrążenie i nie ma mowy, abym mógł przyśpieszyć. Wręcz przeciwnie, bo zaczynam coraz bardziej zwalniać. Na szczęście, za mną nikogo nie ma, więc swoje miejsce utrzymam.. tylko które? Tego nie wiem. Wreszcie dolatuję do mety i dowiaduję się, że jestem 11. Oczy mi trochę wyszły i mówię sobie, że jest nieźle. Potem patrzę na wyniki: Cholera! Minuty mi brakło do Mikołaja! Szkoda, bo to była jedyna szansa gdzie mogłem przebiec na metę szybciej od niego, bo teraz to jest poza moim zasięgiem. Ale za to pocieszyłem się tym, że miałem lepszy czas roweru od niego. To dzięki Pawłowi, ale miałem. Także to były moje najlepsze zawody, bo po raz pierwszy jechałem w elicie.”

 

 

DZIEŃ Z ŻYCIA TRI-ŻOŁNIERZA

W tym roku Marek przepracował już prawie 300km na basenie, 3000km na rowerze i ponad 1000km w biegu. Co ciekawe, w okresie zimowym nie trenuje na rowerze ( w ogóle), a na trenażer wsiadł zaledwie 3 razy. Wystarczyło na efektowną wygraną w Środzie Wielkopolskiej (triathlon Policyjny), 15 miejsce na MP na długim dystansie w Radkowie, 6 miejsce na PP w Rawie Mazowieckiej, 2 miejsce w Tyskim Triathlonie. Jak zatem wygląda typowy dzień męża, ojca i żołnierza w triathlonie?

 

„5.30 pobudka i 5-10 minut rozgrzewki i rozciągania. Następnie toaleta, potem szklanka wody z miodem oraz minerały i witaminy na dobry początek dnia. Przygotowuję węglowodany na trening, a następnie budzę starszego syna. Ubieram go i ok. 6.15 wiozę go do żłobka. Następnie w dni nieparzyste idę na basen. Teraz to jest ok. godzinny trening, a potem to nawet może uda się dwie godziny. Następnie wyjazd do pracy ok. 9.00. Tam jem śniadanie, a następnie obowiązki służbowe. Ok. 14.00 jem drugie śniadanie i o 15.30 jest już powrót z pracy. Najpierw odebranie Kamila ze żłobka i o 17.00 jestem w domu. Jem obiad, zrobię jakieś zakupy, a i w domu zawsze jest coś do zrobienia. Zapiszę treningi, obejrzę jakieś wiadomości i zajmuję się dziećmi. I tak do 21.00. Potem czas na uśpienie młodych i wielkie sprzątanie pobojowiska po nich. Robię sobie kanapki lub płatki. Spać idę około 23.00. W dni parzyste jadę po żłobku od razu do pracy i po zajęciach z wf-u robię trening biegowy, a potem tak jak już wyżej opisałem. Jeśli chodzi o treningi rowerowe to zaczynam dopiero na wiosnę, gdy żona odwozi dziecko do żłobka. A w weekend dzień zaczyna się porannym treningiem biegowym, a potem walka z dziećmi (ubranie, nakarmienie itp.) potem zakupy, jakiś spacer, a wieczorem przysłowiowa laba. W niedzielę dzień odpoczynku. Na wiosnę, jak już pojawiają się długie zakładki, to realizuję je w niedzielę, a w sobotę dzień wolny”.

 

{gallery}kuryj3{/gallery}

 

WOJSKO

Marek od najmłodszych lat myślał o zawodzie żołnierza. Sporo czasu poświęcał na różnego rodzaju przeprawy, wycieczki w dzicz, czy nocowanie w lesie. Już jako młody chłopak kochał się w „młodzieżowej” wersji survivalu. W końcu jego kuzyn, rówieśnik, zaproponował, aby po ukończeniu technikum zapisać się do szkoły chorążych, do tak zwanych jednorazówek w Poznaniu. Niestety obydwaj się nie dostali: rzekomo przez sprawdziany sprawnościowe w przypadku kuzyna i słabej znajomości języka angielskiego u Marka. „Potem poszedłem do szkoły zasadniczej i próbowałem jeszcze raz, ale znowu z niepowodzeniem, więc powiedziałem: jak nie teraz to później. W końcu, po czterech latach udało mi się załatwić etat w Bytomiu (miał być to etat przejściowy), bo głównym celem miał być desant w Bielsku. Ale w Bytomiu tak mi się spodobało, że zrezygnowałem z dalszej kariery w wojskach specjalnych i zostałem w siłach powietrznych. No i tak jest do dnia dzisiejszego”. Marek Kuryj jest obecnie instruktorem wychowania fizycznego w wojsku. Dba o kondycję żołnierzy i przygotowuje ich do zawodów sportowych. A podobno wśród mundurowych nie brakuje zapalonych biegaczy, ale do triathlonu raczej nie dają się przekonać ze względu na pływanie.

 

TRIATHLON – BEZ NART

Skoro już wspominałem o poczuciu humoru Marka, to podzielił się z nami jedną z anegdot:


„Na początku mojej kariery pojechałem na zawody triathlonowe do Łodzi. Odebrałem pakiet i usiadłem sobie w parku. Piękne czerwcowe popołudnie. Rower oparty o ławkę. Co niektórzy się już rozgrzewają. Nagle podchodzi do mnie starsza kobieta i pyta się:

– Co to za zawody są organizowane?

Więc jej odpowiadam, że w triathlonie, a ona na to:

– …a gdzie macie narty?

No i mnie zamurowało. Po chwili mówię jej, że to nie biathlon, tylko TRIATHLON. Wie Pani: pływanie, rower, bieg.

– …a to tak się da?

A ja na to, że da się i tłumaczę jej na czym to polega. Ale to nie koniec i kobieta nie daje za wygraną i zagaduje:

– A to dzisiaj pływanie, a jutro rower ?

Zacząłem zatem tłumaczyć, że te wszystkie dyscypliny odbywają się jedna po drugiej, bez przerwy.

– A TO TAK SIĘ DA? – wykrzyknęła.

– TAK, DA SIĘ! – odpowiedziałem – na tym polega ta dyscyplina sportu.

– To ja to muszę zobaczyć, bo to nie jest możliwe.

Postała tak jeszcze z otwartymi ustami przez dobre dwie minuty i poszła. Nie wiem czy była potem na starcie i mecie, bo zająłem się startem i przypomniałem sobie o niej dopiero w pociągu w drodze powrotnej.”

 

RODZINA

Życie rodzinne jest bardzo ważne dla Marka. Przy każdym naszym spotkaniu zawsze wymieniamy się anegdotami o dzieciach. Nie raz podkreśla rolę swojej żony, Renaty, która bardzo dużo czasu poświęca domowi i dzieciom. A te są nieźle rozbrykane – chyba po tacie. Starszy, Kamil, ma 2,5 roku, a młodszy Kubuś ma roczek. Jak mówi Marek: „dwa diabełki, które dają popalić zwłaszcza żonie.” A ta, jak podkreśla, na sport patrzy z przymrużeniem oka i z pewnością wolałaby, aby treningi były nieco krótsze.

 

{gallery}kuryj1{/gallery}

 

MARZENIA

Pierwszym, bardzo ambitnym marzeniem były Igrzyska Olimpijskie w Pekinie. Jednak zostało ono szybko zweryfikowane przez fakt dość późnego rozpoczęcia treningów w triathlonie. Marek miał wtedy już 26 lat. Taki stan rzeczy nie przeszkadza jednak śnić o tym, co jest celem większości ambitnych sportowców w dyscyplinie – o Hawajach. Kona jest realna. Czas wydaje się działać na korzyść Marka, który z każdym rokiem notuje progres praktycznie w każdym elemencie triathlonu. Największym wrogiem może okazać się ilość czasu wolnego, którego zapracowany żołnierz ma coraz mniej: „Może jak przejdę do weteranów i dzieci trochę podrosną to wtedy się skuszę na IM. Zresztą żelazny dystans już ukończyłem w 2010r. w Borównie z dwutygodniowym przygotowaniem i da się go przejść, no ale żeby zrobić wynik to trzeba trochę kilometrów przetrenować.” Kolejnym marzeniem, jest trzeci już udział w obozie treningowym na Majorce. Tutaj przeszkodą mogą okazać się finanse. Patrząc jednak na to, co dokonał Marek Kuryj, można spodziewać się nie tylko spełnienia dzisiejszych marzeń, ale i wyznaczania nowych celów. Szczęśliwa rodzina, wymarzony zawód i wdzięczna pasja – to już osiągnął dzięki ciężkiej pracy i poświęceniu. Oby te czynniki, jak i czas i finanse sprzyjały Markowi.

 

Obyś kiedyś wylądował na Hawajach!

 

Powiązane Artykuły

1 KOMENTARZ

  1. Pozdrawiam kolegę po fachu – też jestem żołnierzem na tym samym etacie ( rocznik tez ten sam) i tak się zastanawiam jaki kolega ma układ, że do pracy przychodzi na 9:00 🙂 Pozdrawiam i do zobaczenia na trasie.

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,374ObserwującyObserwuj
435SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze