Podwójne mistrzostwo świata w Cozumel – G.Zgliczyński

        Od Mistrzostw Świata ITU w Cozumel, gdzie zdobyłem dwa tytuły mistrzowskie, minęły już dwa tygodnie i kiedy ostatnio rozmawiałem z Ojcem Dyrektorem, powiedział mi, że warto bym napisał krótką relację. Nie mogłem się zdecydować, jak to zrobić. Z góry przepraszam za długie milczenie, ale przez ostatni rok wiele działo się w moim prywatnym życiu (sprzedanie i kupno domów, dwie przeprowadzki, ślub, wesele, praca zawodowa i oczywiście trening triathlonowy – to wszystko skutecznie wypełniało mi czas.

 

Wiem, że Akademia Triathlonu to portal sportowy, w którym powinno się pisać o występach zawodników, przeżyciach na trasach zawodów, a nie o kulturze i pięknie przyrody Meksyku. Dziś napiszę o moich dwutygodniowych zmaganiach z samym sobą, dlatego, że jeszcze nigdy nie musiałem pisać dobrze sam o sobie po ukończonych zawodach. To dużo trudniejsze niż Wam się wydaje. Mam naturę zawodnika, który lubi wyznaczać sobie ambitne cele, ale nie przepadam za tą całą oprawą związaną z pobytem na zawodach i bycia dobrym – takim zawodnikiem, na którego patrzą inni, próbując ocenić jego możliwości jeszcze przed startem. 

 

Pomysł na start w Cozumel zrodził się rok temu i cały cykl treningowy podporządkowałem temu celowi. Trzy starty: aquathlon, sprint i olimpijka – wszystko w pięć dni.  Dlaczego aż tyle? Dlaczego nie jeden start, ale dobrze?  Odpowiedź jest dość prosta. Postawiłem sobie cel już cztery lata temu: zostanę mistrzem świata w kategoriach wiekowych w Ironman Hawaii, Ironman 70.3, ITU Long Distance World Championships, olimpic disstance triathlon, sprint, aquathlon, Xterra i off road ITU World Championship. Z racji tego, że Hawaje 70.3 i ITU Long Distance już wygrałem, zacząłem koncentrować się na krótkim triathlonie. Dwa razy podchodziłem do podwójnych startów aquathlon i sprint – dzień po dniu. Postanowiłem, że spróbuję jeszcze w olimpijce.

 

Tydzień w Meksyku rozpoczął się od startu w Aquathlonie. Była środa, wcześnie rano. Strefę zmian otwarto już o 5 rano, a mimo to było tak gorąco, że ciężko się oddychało. Aquathlon to bardzo specyficzny start. Co roku w mistrzostwach świata zmieniają się dystanse i kolejność dyscyplin. W tym roku zaczynaliśmy 2,5-kilometrowym biegiem, skok do wody i 1km pływania i na zakończenie ponownie 2,5km biegu. Jak dla mnie dystanse trochę za krótkie, ale cóż zrobić… Przez 17 lat ścigałem się w Ironmanach, a teraz miałem rozpocząć ściganie na beztlenowych prędkościach, na dystansie, którego pokonanie zajmuje około 30 minut. Stojąc na starcie wiedziałem, że będzie szybko od samego początku. Nie pomyliłem się. Pierwszy kilometr, patrzę na zegarek… prędkość 3.10/km (kategoria 50+), a ja jestem dopiero dziesiąty. Ale w tym momencie wiedziałem, że najgorsze mam już za sobą. Na drugim kilometrze wyszedłem już na prowadzenie. Na plecach siedział mi tylko Brytyjczyk – ubiegłoroczny mistrz świata z Chicago. Za nami pozostali z 15-sekundową stratą. Jako trener spędzam dużo czasu z moimi zawodnikami, wykonując te same interwały co oni. Słucham wówczas, jak oddychają, jak zmienia im się odgłos uderzeń ich stóp o ziemię, kiedy zaczynają się męczyć. Słyszę, jak zaczynają biec głośniej i wiem na jakiej intensywności są w każdej chwili treningu. Po odgłosach, jakie wydawał mój rywal, wiedziałem, że na już na drugim biegu, kiedy narzucę mocne tempo, już na początku uda mi się go „urwać”. Od tego momentu moja taktyka diametralnie się zmieniła. Zwolniłem na tyle, żeby ostatni 500 metrów biec za nim, a w wodzie, w jego nogach cierpliwie czekałem na start drugiego biegu. Od razu ruszyłem na maksymalnych obrotach. Strefa zmian i pierwszy kilometr to była prawdziwa gonitwa myśli, jakbym biegł na 400m a nie na 2,5km. Na pierwszych 1500m różnica między mną a drugim Brytyjczykiem wynosiła już 30 sekund. Wtedy zrozumiałem, że wygram. Muszę tylko ukończyć zawody. Zwolniłem i dobiegłem spokojnie do mety z 20-sekundową przewagą. Czas nie był dla mnie ważny, mistrzostwo świata to było to, po co tu przyjechałem. Resztę dnia spędziłem w hotelu, chowając się przez słońcem i temperaturą 35+. 

 

Kolejnego dnia wystartowałem w sprincie. Podobnie jak aquathlon rozgrywano go wcześnie rano. Strefa zmian od 5.30, start o 9.00. Oczekiwanie na start w upalnym klimacie, przy wilgotności powietrza 90%. Cały czas myślałem, jak rozegrać ten wyścig, żeby go wygrać i zrobić to jak najmniejszym kosztem sił. Przecież dwa dni później mam start na olimpijce, a tydzień później ITU Long Distance w Oklahomie (USA). Zwycięstwo w aquathlonie sprawiło, że czułem się bardzo pewny siebie. Byłem przekonany, że będę w stanie kontrolować wyścig od samego początku, i że wygram go biegiem.

 

Podczas pływania jestem z przodu. Przede mną grupa trzech, może pięciu zawodników, 10 sekund – jest dobrze. Płynę z dużą rezerwą, nie chcę się zmęczyć. Na rower wsiadam pewien, że wszystko się za chwilę zjedzie w jedną grupę. Drafting jak u zawodowców, rowery jak w wyścigu kolarskim – bez przystawek. Kiedy odwracam się za siebie, widzę grupę 4 zawodników, którzy jadą już na tzw. wachlarzu, wyglądają na bardzo zdeterminowanych, żeby dogonić czołówkę. W tym momencie muszę podjąć decyzję, co robić? Przede mną (około 100 metrów) jest trzech zawodników, którzy jeszcze ze sobą nie współpracują, są między nimi zbyt duże odległości, za mną 4 zawodników, którzy jadą w grupie. Gonić, czy czekać? Co zrobić? Jest mało czasu na podjęcie decyzji. Czekam. Nie będę gonił solo. Kalkuluję. Mam jeszcze dwa starty i muszę oszczędzać siły, biegam chyba najszybciej z nich wszystkich, więc nie ma co tracić energii już teraz. 

Niestety decyzja, jaką podjąłem nie była właściwa. Kiedy ja czekałem na grupę z tyłu, moi rywale z przodu wreszcie się zjechali i zaczęli mocno naciskać na pedały. Pojechali naprawdę mocno. Do strefy zmian wjechali z dwuminutową przewagą nad grupą, w której jechałem. Moja grupa okazała się najsłabszą w całym wyścigu. Już pod koniec etapu rowerowego wiedziałem, że popełniłem taktyczny błąd, którego prawdopodobnie nie będę mógł już skorygować. Na bieg ruszyłem pełen determinacji, żeby ukończyć wyścig na podium. Nie udało się. Zająłem tylko 5 miejsce, ale z najlepszym czasem pływanie – bieg. Straszne rozczarowanie i niedosyt – to uczucie, jakiego doświadczyłem po tym starcie. Wszystko rozegrało się tak szybko na pierwszych dwóch kilometrach roweru, kiedy czekałem na grupę, której możliwości źle oceniłem. Szkoda. 

 

Kolejne dwa dni to czas na odpoczynek, lekki rozruch i analiza tego, co się stało na sprincie. Muszę przyznać, że nie były to łatwe dni. Zacząłem odczuwać psychiczne zmęczenie tym ciągłem napięciem przedstartowym. Nachodziły mnie myśli, żeby może dać sobie spokój i nie startować na olimpijce. Już przecież mam jeden tytuł mistrzowski w tych zawodach. Jestem bliżej osiągnięcia mojego celu, niż byłem tydzień temu. Przecież nie wyznaczyłem sobie limitu czasowego na zdobycie tych wszystkich tytułów. Naprawdę nie było łatwo. Start na sprincie bardzo mną wstrząsnął, miałem najwolniejszy czas roweru w pierwszej dziesiątce w swojej kategorii – nie byłem już taki pewny siebie. Moi rywale, zwłaszcza ci z USA, nie startowali tak jak ja. Oni przyjechali tu tylko na olimpijkę. Są wypoczęci i jeżdżą na rowerach bardzo mocno. Przedstartowy optymizm zastąpiła niepewność i strach przed bólem podczas jazdy 40km na czas. 

 

Dzień zawodów zacząłem jak zwykle od wczesnej strefy zmian – 5.30 i czekanie na start. Tym razem bez większego entuzjazmu myślałem, co tu zrobić, żeby po prostu ten wyścig ukończyć na jakiejś przyzwoitej pozycji. Plan jaki miałem, to naprawdę mocny start już od pływania i błyskawiczna strefa zmian. Na rowerze miałem jechać bardzo mocno, a w przypadku, kiedy ktoś mnie dogoni, nie pozwolić, aby odjechał. O biegu już nie myślałem. Wszystko przez to, że nie czułem się już pewny swojej jazdy na rowerze. Tym razem już przed startem podjąłem dwie bardzo ważne decyzje, które miały kluczowy wpływ na moje zwycięstwo. Pierwsza z nich to zadbanie o pięć bidonów z napojami (jak na Ironmanie) – trzy na rowerze, dwa w strefie zmian. Start był około 8.50, a to znaczyło, że będziemy biec w prawdziwym piekle. Dwa dni zawodów elity pokazały, jak cięzkie były warunki atmosferyczne w Cozumel. Nie chciałem kończyć zawodów jak Brownlee  – w meksykańskim szpitalu, z udarem słonecznym. Druga kluczowa decyzja to utrzymywanie jak najniższej temperatury ciała od samego startu. Przed wejściem do wody w strefie oczekiwania na start, organizator ustawił duży zbiornik z wodą chłodzoną lodem. poza tym, że non stop piłem wodę, chłodziłem się również lodem, który wkładałem pod czepek i strój startowy. Nikt inny tego nie robił. Kiedy wskakiwałem do wody, było mi naprawdę chłodno – tak jak chciałem. Start wyścigu był naprawdę mocny – zero strategii, zupełnie inaczej niż w poprzednich zawodach. Chciałem być jak najdalej z przodu. Z wody wyszedłem drugi. W strefie zmian byłem najszybszy. Czuję się naprawdę dobrze. Jadę mocno, ale wiem, że za chwilę mnie dojadą. Trzy kilometry dalej dopada mnie grupa trzech Amerykanów i Meksykanin (mistrz świata na sprincie) – doborowe towarzystwo. Tempo narzucają Amerykanie. Ledwo jadę. Sędzia kontroluje odległości 10 metrów i nawet centymetra bliżej, bo wyścig jest w formule non draft. Wskakuję na drugą pozycję i pilnuję odległości. Nie chcę jechać z tyłu, żeby móc zabrać się „w odjazd”, jeżeli ktoś z rywali postanowi przyspieszyć. Wydaje mi się, że każdy obrót korby jest moim ostatnim. Nie myślę o niczym innym, tylko o utrzymaniu się w grupie. Pierwsze 20km to prawdziwe męczarnie. Ledwo żyję. Myśl, że mam to wytrzymać przez godzinę po prostu mnie przeraża. Staram się to jakoś ogarnąć, ale nie bardzo wiem jak… 

 

Zaczynam wyznaczać sobie małe cele, jeszcze tylko do kolejnego zakrętu, do następnego drzewa, i tak non stop, żeby tylko nie puścić koła przepisowej odległości 10 metrów. W całym tym zamieszaniu nie zapomniałem o wodzie. Jeden bidon wypiłem jeszcze w strefie zmian. Trzy na trasie są w ciągłym ruchu. W tym samym czasie moi rywale korzystają tylko z jednego bidonu. Temperatura waha się w okolicach 40 stopni Celsjusza, wilgotność powyżej 90%, a oni jadą na jednej butelce. Podświadomie zaczynam myśleć, że mają zbyt mało wody i na pewno się odwodnią. Na olimpijce nie ma Aid Station na trasie kolarskiej, każdy jest zdany tylko na to, co zabrał ze sobą. Po dwudziestu kilometrach tempo zaczyna się stabilizować. Nie wiem, czy moi rywale zwalniają (nie mam szybkościomierza na rowerze), czy może siada mi psycha. W każdym razie zaczynam czuć się lepiej, zaczynam wierzyć, że mogę powalczyć na biegu. 

 

Do strefy zmian wpadamy w siedmioosobowej grupie. Wybiegam ze strefy zmian ostatni, zabierając ze sobą bidon – wypijam go na pierwszych 400 metrach. Zaczynam oceniać sytuację. Do pierwszego zawodnika mam 50m, czuję się dobrze, wszyscy wyglądają na mocno zmęczonych. Ich krok biegowy wygląda bardziej na ten z półmaratonu niż 10km. Zaczynam wyprzedzać i po pierwszym kilometrze jestem… pierwszy. Zaczynam wierzyć, że mogę wygrać. Aid station są co 1500m. Szybko podejmuję decyzję – sprint jakbym biegł na 5km i pomiędzy stacjami zwalniam, łapię 4 kubki z lodem, wkładam go za strój biegowy, dwa z wodą na głowę i dwa w siebie. I tak co 1,5km – jak na treningu 6x1500m na 15 sek przerwy. Nie myślę już o starcie w Oklahomie. Nie mam już żadnego planu na przyszłość, liczy się tylko ten wyścig i muszę go wygrać. Nie zwalniam aż do samego końca, a ostatnie 400m to prawdziwa rozkosz. Wtedy zwalniam do truchtu, a potem do marszu. Delektuję się każdym krokiem, nie chcę przekraczać linii mety, czuję się wspaniale. Jestem Mistrzem Świata. Czas biegu to 40 minut. Prawie dwie minuty szybciej niż drugi, prawie 4 minuty szybciej od trzeciego. Jestem szczęśliwy. 

 

Cztery godziny później jestem już w samolocie, w drodze do domu. Już wiem, żę do Oklahomy nie jadę. Nie mam w sobie nic. Psychicznie jestem skonany, mięśnie bolą, jakbym skończył Ironmana. To już koniec. Czas odpocząć. 

 

Tydzień później mam już nowy plan na 2017 rok

Sierpień: Mistrzostwa Świata „Off Road ITU Canada + Aquathlon”

Wrzesień: Mistrzostwa Świata na sprincie i olimpijce w Rotterdamie

Październik: Mistrzostwa Świata Xterra Maui Hawaje

 

Żeby tylko dopisało zdrowie.

Powiązane Artykuły

9 KOMENTARZE

  1. Ależ drogi KIBICU… a gdzie ja napisałem, że negatywny. Z ciekawości pytam, kto po drugiej stronie 😉

  2. Ojcze Dyrektorze, nie każdy anonimowy wpis jest negatywny 🙂 podane przykłady znam i liczyłem, że szykujecie kolejny, tym razem opisujący ten jeden dzień. Bardzo lubię czytać takie historie bo dają kopa a AT traktuje jako miejsce gdzie tej motywacji jest najwięcej 🙂

    Pozdrawiam i życzę wszystkim sukcesów.

  3. Gratulacje. Świetny tekst, czyta ie jak najlepszą książkę. Kolejny przyklad ze wyniki robi się po 50

  4. Takie historie się czyta 🙂 Gratuluję realizacji kolejnego celu i z zapartym tchem czekam na 2017 rok.

    Mam jednak pytanie do Ojca Dyrektora. Dlaczego na AT tak mało mogliśmy przeczytać o historycznym sukcesie Michała Podsiadłowskiego? Spodziewałem się lawiny tekstów w tym wywiadów z trenerem, zawodnikiem, rodziną? O analizie treningów i dyskusji komentatorów nie wspomne. Może się jeszcze doczekamy tego ?

  5. Grzegorz, przeniosłeś mnie do Cozumel! Super relacja. Opis walki na olimpijce najlepszy. I ta strategia 😉 gratulacje jeszcze raz dwóch tytułów! Pozdrowienia!

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,375ObserwującyObserwuj
435SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze