„Moje życie jest turbo przygodą” – wywiad z Tomkiem Brzózką

Spotkaliśmy się 2 miesiące temu, aby porozmawiać o zawodach Double Enduroman UK. Okazało się, że ukończenie podwójnego Ironmana to dla niego jedna z wielu przygód, i to wcale nie ta najbardziej męcząca. O tym, jak sędziowie budzą zawodników wiosłami w czasie pływania, jak w czasie zawodów pojechać do sklepu rowerowego i czekać w kolejce na obsłużenie, jak zasnąć w czasie biegu i jak po tym wszystkim wrócić do życia, opowiada Tomek Brzózka – dyrektor sportowy Sinnet Club, konsultant Herbalife ds. Fitness, trener osobisty, instruktor kulturystyki i fitness, absolwent AWF w Warszawie oraz SWPS w Sopocie (psychologia sportu pozytywnego), srebrny i brązowy medalista mistrzostw Polski w kulturystyce i fitness, finalista mistrzostw Europy w Bratysławie i półfinalista mistrzostw świata w Como, autor książki „Fitness dla mężczyzn” oraz wielokrotny triathlonista.


Zbyszek Łasica: „W niedzielę robię Ironmana, raczej nie będę zmęczony, więc możesz mi zarezerwować przelot na poniedziałek rano” – wiesz czyje to słowa?
Tomasz Brzózka: Pewnie moje…

 

ZŁ: Zgadza się. Wiesz, że możesz działać ludziom na nerwy takimi słowami?
TB: Nie wiem, czy działam ludziom na nerwy, ja wracam po prostu do rodziny. Motywacją dla mnie nie jest moje zmęczenie, tylko to, żeby być jak najszybciej z moją żoną. Przykładowo, 2 lata temu, startowałem w Challange Roth na dystansie ironman. Pięć dni przed startem moja żona znalazła się w szpitalu będąc w dziewiątym miesiącu ciąży. Dzień przed zawodami pojechałem samochodem z moim przyjacielem do Roth (1400 km), zrobiłem ironmana i bezpośrednio po zakończeniu, jeszcze z medalem na szyi, ruszyliśmy z powrotem. Początkowo prowadził towarzyszący mi przyjaciel, który nie startował i przez całe zawody pomagał mi. Po kilku godzinach jazdy zmęczenie wyprawą i kibicowaniem dało o sobie znać i zapytał, czy nie usiadłbym zamiast niego za kierownicą. Zgodziłem się bez problemu, poprowadziłem samochód kolejne 600 km, w tym w najgorszych godzinach nocnych, ale czułem się wspaniale – niesiony adrenaliną, z medalem na szyi. O 10:00 rano byłem już w szpitalu, z żoną. Innym razem, po moim debiucie na dystansie ironman w Borównie, musiałem od razu wskoczyć do samochodu i wracać 300 km do Warszawy, bo moja żona dostała udaru słonecznego. Po prostu znam już siebie, wiem, że Ironman zrobiony z dużą rezerwą nie połamie mnie i rano mogę wstać i normalnie działać.

 

ZŁ: To dlaczego Ty wracasz do domu bez chwili odpoczynku, a inni mogą sobie pozwolić na jednego Ironmana rocznie, bo dwa to dla nich już zbyt duże obciążenie?
TB: Mam wrażenie, że takie ogólne stwierdzenia, że można ukończyć dwa maratony, bądź jednego Ironmana w ciągu roku, nie są prawdziwe. Poprawa wyników wymaga czasu. Dlatego jeśli startujesz wiosną, to nie będziesz lepszy już w lipcu. Musisz trenować, żeby później zweryfikować postęp w drugiej połowie roku. Dlatego zazwyczaj startuje się dwa razy w roku. Ja natomiast w zawodach po prostu biorę udział – nigdy się nie ścigam. Gdybym miał sponsora, to byłbym w stanie podpisać z nim kontrakt, że robię 52 Ironmany w roku i oddaję całą kasę, jeśli któregoś nie ukończę w limicie. Miałbym z tego radość i nie bałbym się, bo znam swój organizm. Czasem czuję, że np. za mocno jadę, bo diabeł mnie kusi żeby kogoś wyprzedzić. Wtedy mówię sobie: stary wyluzuj, zobacz jak jest tu pięknie, kręć sobie te 28 czy 30 km na godzinę, nie spiesz się, rób swoje. Jak biegnę, to gadam z ludźmi, pomagam im, czekam na znajomych, bawię się sportem. Dla mnie czas nie jest najważniejszy i robię to wszystko z dużą rezerwą. Na potwierdzenie tych słów bez wykonania jakiegoś mega planu treningowego zrobiłem w tym roku podwójnego ironmana…

 

ZŁ: …i wróciłeś dzień później do pracy.
TB: No tak (śmiech). No więc skoro mogę zrobić podwójnego ironmana bez problemu, to jak mam się czuć po pojedynczym?

 

ZŁ: Chcesz powiedzieć, że ludzie nie powinni się tak pieścić ze sobą i że objętości śmiało można zwiększać?
TB: Każdy ma swój cel, najważniejsze, aby mieć z tego sportu przyjemność. Jedni robią 10 ironmanów jeden po drugim, ale dla mnie to już jest irracjonalne. Jednak jeśli są ludzie, którzy robią 10 Ironmanów z rzędu, czyli Deca Ultratriathlon, to czemu nie zrobić 2 czy 3 ironmanów w ciągu roku? Inaczej sytuacja wygląda, gdy walczysz o jak najlepszy czas – wtedy jest duże prawdopodobieństwo, że po krótkiej przerwie nie poprawisz osiągów, może cię dopaść przetrenowanie. Jeżeli ktoś czuje, że może więcej i sprawia mu to satysfakcję taką jak mi, to niech startuje więcej.

 

ZŁ: Czyli czujesz podczas ironmana, że mógłbyś szybciej, ale specjalnie zwalniasz?
TB: Myślę, że mógłbym ukończyć zawody dużo szybciej, o czym niech świadczy brak bólów mięśniowych na drugi dzień i fakt, że po dobiegnięciu na metę nie potrzebuję chwili, żeby usiąść i odpocząć, bo tak naprawdę nie mam po czym. Mam wiele takich zdjęć, gdzie dobiegając do mety, z uśmiechem na twarzy, dopinguję jeszcze innych, więc na pewno ta rezerwa gdzieś jeszcze jest. Jednak nie mam pewności, że jadąc szybciej i biegnąc szybciej w ogóle ukończyłbym zawody.

 

ZŁ: Skończyłeś psychologię. Powiedz proszę, co Twoim zdaniem motywuje i jakie mają cele ludzie trenujący różne dystanse. Zacznijmy od krótkich biegów – 5 km?
TB: Ludzie trenują na tak różnych dystansach często ze względu na pewne ograniczenia, strach przed porażką – często podchodzą do siebie bardzo krytycznie i są niepewni siebie. 5 km jest to krótki, przyjemny dystans, jest to dobry pretekst, żeby jednorazowo nie trenować za długo. Wystarczy sobie potrenować 2-3 razy w tygodniu, potruchtać, zrobić przebieżki, kilka razy siłę biegową. Nie jest łatwo się tu poprawiać, bo krótki dystans to mało czasu na błędy, natomiast jest bardzo przyjemny, trwa zazwyczaj do pół godziny i łatwo jest się do niego przygotować – co jednak nie oznacza, że są to biegi proste. Moim zdaniem ludzie wybierają piątkę albo z braku czasu, albo z niewiary w siebie.

 

ZŁ: Ok, a dziesiątki?
TB: Dziesiątką mogą się fascynować ludzie, którzy już mogą nawet w planach mieć jakieś łączenia. Czyli np. olimpijski dystans triathlonowy, bądź biegi militarne – tam najkrótsze biegi to 3-5 km, ale są to biegi zadaniowe i wszystko trwa znacznie dłużej. Dycha jest poza tym bardziej prestiżowa, sporo imprez w każdym większym mieście, większe medale. Jest to jednak bieg bardziej wymagający – to już większy wysiłek, wymaga treningów – nie można „przelecieć na bezdechu” jak 5 km.

 

ZŁ: Półmaratony?
TB: No cóż, zbliżamy się wielkimi krokami do celu. Półmaraton jest zazwyczaj dla osób, które chcą przekroczyć swoją granicę – to już nie jest normalny trening, tylko półtoragodzinne wybiegania. Jak taki człowiek pozna stan uniesienia w biegu i zacznie sprawiać mu to radość, to poczuje, że jest mocniejszy i że to jest sport dla niego.

 

ZŁ: I maraton.
TB: Maraton to prestiż. Dla wielu osób maraton to wciąż abstrakcja i nieprawdopodobny wysiłek. Tu motywy są nie tylko treningowe, ale egoistyczne: chcę należeć do lepszej grupy, czuć się wyjątkowym i wyróżnionym. Aczkolwiek w biegu na piątkę też można czuć się wyjątkowym i wyróżnionym – wszystko zależy od tego, co kim kieruje.

 

ZŁ: Ok. A jak określisz cele i motywy kogoś, kto robi 2 maratony, ale wcześniej płynie 8 km i jedzie 380 km na rowerze?
TB: Pytasz o mnie? Motywy są dokładnie takie same, jak przy innych dystansach. Mario Balotelli, zatrzymany przez policję i zapytany, dlaczego ma 50 tys. funtów w samochodzie, spokojnie odpowiedział: „bo mogę”. Ja mam tak samo: uprawiam sport, bo mogę – a do tego wierzę, że dam radę. Motywem jest możliwość rozmowy z samym sobą, osiąganie granic, wychodzenie poza strefę komfortu. Robię coś wyjątkowego.

 

ZŁ: Bardziej na ego działa ukończenie pierwszego ironmana czy pierwszego podwójnego ironmana?
TB: Jedno i drugie u mnie nie działa. Ja o podwójnym zapomniałem bardzo szybko. Po biegu poszedłem z żoną i córką na kolację, potem musiałem jeszcze chwilę popracować. Rano się obudziłem, spakowaliśmy się i pojechaliśmy do Polski jakby się nic nie wydarzyło. Nie liczyłem na kwiaty na lotnisku. Chciałem zobaczyć w żony oczach, że jest ze mnie dumna – wiem, że dla niej ten wyjazd też był przygodą. Ja się czuję egoistą i narcyzem wtedy, kiedy biorę udział w zawodach, a nie kiedy je ukończę. Moje ego jest rozbuchane właśnie wtedy. Gdy organizator pozwolił nam na robienie ostatniej pętli na biegu w drugą stronę, gdzie biegłem z flagą Polski, a czterysta osób biło mi brawo i klepało po ramieniu, to dowartościowało mnie to na parę lat. To jest frajda i emocje – w trakcie, nie później.

 

ZŁ: I po powrocie do Polski nie masz takiego motywacyjnego kopa, który niesie cię jeszcze np. przez 3 miesiące?
TB: Zupełnie nie. Zresztą jakbym nie ukończył, to bym się bardzo podobnie czuł. Nie powiedziałbym sobie, że jestem słaby – nie umiem o sobie myśleć krytycznie. Ja się uczę siebie cały czas, w związku z tym dla mnie ukończenie czy nieukończenie nie jest powodem do dumy lub rozpaczy. To jest po prostu jakaś część mnie, prawdziwa, autentyczna. Jeśli nie ukończę – trudno – zrobiłem długi, bardziej intensywny trening i była to świetna przygoda. A czy dostanę medal czy nie? Nieważne. Większość medali rozdaję osobom, które spotkam po drodze, dzieciom czy niepełnosprawnym osobom. W przypadku Enduromana miałem dodatkową motywację – fundację Orimari (www.orimari.pl – przyp. red.), która co roku organizuje międzynarodowe igrzyska dla osób dotkniętych chorobami nowotworowymi, tzw. Onko-Olimpiadę (w 2014 przez sytuację polityczną w Rosji impreza nie odbyła się). Dla mnie te dzieci to są prawdziwe ironmany. Ktoś po chemioterapii, kto dostał nowe życie, wstaje i walczy. Niesamowite, co musi się dziać w psychice człowieka, który się żegna, jest mały i niewinny, a po tak ciężkiej chemii jest w stanie wstać i powiedzieć: dobra mogę biegać, mogę coś robić. Ja bym chciał być dla takich ludzi inspiracją. Dla mnie od początku pomoc dla nich była zewnętrzną motywacją – mogę ich inspirować, pokazywać możliwości osiągnięcia celów jednocześnie czując, że poświęcam się fajnej idei. Silna motywacja zewnętrzna to świetna sprawa – powoduje, że nie jest tak łatwo się wycofać.  

 

ZŁ: Przejdźmy do głównego tematu naszej rozmowy. Zawody Enduroman UK. Dlaczego taki dystans i dlaczego akurat w Anglii?
TB: Po ostatnim Ironmanie stwierdziłem, że jest to stanowczo za mało i że ten dystans nie sprawia mi frajdy. Po prostu. Robię go bez problemu po trzech dniach treningu i pomyślałem, że pora na coś więcej. Nie chciałem jechać do Stanów, bo wiązałoby się to z większymi dużymi kosztami. Nie chciałem też robić tak długiego dystansu na 50-metrowym basenie. Znalazłem zawody w Austrii o randze MŚ, ale organizowane są co dwa lata i będą dopiero w przyszłym roku. W końcu znalazłem zawody Enduroman UK, zacząłem o nich czytać i zapisałem się.

 

             MG 4477     MG 4527


ZŁ: Czyli przypadek? Nikt Ci nie polecał tych zawodów?
TB: Nie, to był czysty przypadek. Chociaż szczerze mówiąc, gdybym wiedział dokładnie jak to wygląda, że jest to bardzo trudna, limitowana wersja Enduromana, to bym się dwa razy zastanowił, czy to dobry pomysł na początek.

 

ZŁ: Powiedz nam trochę technicznych faktów. Jak takie zawody wyglądają, ile osób startuje?
TB: Zawody są nieprawdopodobne. Miałem wrażenie, że 98% osób (być może również i ja oczami innych, choć ja o sobie tak nie myślę…) to po prostu totalne świry. Jeden całą trasę przebiegł w jeansach, drugi miał brodę do pasa… To są ludzie totalnie odjechani, miałem wrażenie, że każdy ma odstrzelony umysł, wytatuowane łydki we wszystkich kolorach ironmana na świecie. To nie jest już koncepcja normalnego człowieka, tam każdy chodzi swoimi ścieżkami. Z drugiej strony wszyscy ludzie byli tacy szczerzy i prawdziwi. Widać było, że to ten sport jest ich całym światem. Na start mojego dystansu zgłosiły się 24 osoby. Na dzień dobry zostaliśmy poczęstowani informacją od organizatora, że na pewno każdy z nas przejdzie w wodzie hipotermię i jedynym racjonalnym rozwiązaniem tego problemu jest po prostu płynięcie szybciej (śmiech). Okazuje się, że pływanie w piance jest OK jak się płynie 1,5 godziny, ale później zaczynają marznąć ręce, twarz, stopy – a woda miała plus-minus 16 stopni.

 

ZŁ: Rzeczywiście było zimno?
TB: Było zimno, ale płynąłem równym tempem – nigdzie się nie śpieszyłem, bo wiedziałem, że przede mną jeszcze duża praca.

 

ZŁ: Jak wyglądała trasa pływacka?
TB: Zorganizowana była na prywatnym jeziorze, rozstawione były cztery boje określające pętlę długości ok. 300 metrów. Co ciekawe, po każdym okrążeniu musiałem powiedzieć sędziemu swój numer, więc musiałem zatrzymać się lub popłynąć chwilę żabką. Była to asekuracja na wypadek problemów z systemem elektronicznym – zawody trwają tak długo, że z systemem wszystko może się stać. W sumie do przepłynięcia mieliśmy 28 kółek, zaczęliśmy o 6 rano, w sobotę 31 maja. Z wody wyszedłem po 2 godzinach i 43 minutach, a później zacząłem dystans rowerowy.

 

ZŁ: I jak?
TB: Rower bardzo mnie zaskoczył. Etap rowerowy miał mieć 360 km, ale po pierwszym kółku okazało się, że pętla ma 19, zamiast planowanych 18 km długości, czyli trasa miała łącznie 380 km. Była trudna, przy otwartym ruchu lewostronnym – dziwnie mi się jechało z poboczem z lewej strony… Okolica była przepiękna, dzikie konie jedzące trawę, cudowne, obłędne miejsce. Jednak, gdy zobaczyłem ponad 200 koni stojących tuż przy trasie, gdzie zjeżdżałem z prędkością ponad 60 km/h, to naprawdę się mocno przestraszyłem. Poza tym trasa była bardzo pofałdowana, nie było w ogóle momentu, gdzie mógłbym odpocząć, bo albo zjeżdżałem w napięciu, albo podjeżdżałem ze zmęczeniem i tak w kółko.

 

ZŁ: Jakieś przygody, niespodzianki?
TB: Na dziewięćdziesiątym kilometrze złapałem gumę. Nie mam specjalnych kół do szytek, a że chciałem mieć więcej atmosfer, to założyłem sobie coś takiego, jak opono-szytki. Były przyklejone do obręczy i po pęknięciu zmiana nie wchodziła w grę. W związku z tym nie miałem nic na zmianę i pogodziłem się, że w karcie wyników przy nazwisku Brzózka pojawi się napis ‘DNF’.Na szczęście pomógł mi syn organizatora, również biorący udział w zawodach. Podjechał, wziął ode mnie telefon i zadzwonił do organizatorów, żeby przysłali wóz serwisowy. Poczekał na wóz, upewnił się, czy może jeszcze jakoś pomóc i dopiero wtedy pojechał dalej. Ludzie z wozu serwisowego niestety też rozłożyli ręce i powiedzieli, że tego uszkodzenia na miejscu nie naprawią. Tam wszystkim zależy jednak na tym, żebyś ukończył zawody, nikt się ze sobą nie ściga, bo to już są tak ultra dystanse, że między jednym a drugim etapem jest przerwa godzinna, a nie 1,5 minuty. Goście z serwisu wpadli na pomysł, żeby mnie zabrać do sklepu rowerowego w pobliskim miasteczku. Pojechaliśmy razem do sklepu – w kolejce do obsługi ja, prosto z trasy, w pełnym stroju z numerem startowym, a przede mną dzieci wybierające z rodzicami kaski rowerowe. W końcu dziewczynka i chłopiec wybrali kaski i odblaski, a ja dostałem oponę i dętkę, na zakup których pieniądze pożyczyła mi wolontariuszka z samochodu serwisowego. Później musiałem poczekać w kolejce do mechanika za rodzinami z dziećmi, które przyjechały w sobotę nasmarować swoje rowery. Całość trwała dosyć długo, na pewno ponad godzinę. Po powrocie na trasę, zgodnie z regulaminem, po zejściu z trasy trzeba było wrócić na start i powtórzyć kółko – musiałem przez to dołożyć kolejne 8 km…Po kilku godzinach pierwszy raz w życiu jechałem rowerem w nocy. W okolicy New Forest nie ma żadnego oświetlenia drogowego, więc panowała totalna ciemność. Obowiązkowo musiałem mieć na rowerze dwie lampki z przodu i dwie z tyłu – jedną migającą, drugą świecącą na stałe. Do tego obowiązkowa kamizelka odblaskowa. Wielu zawodników miało wielkie reflektory i cali byli w świecących lampkach, więc oni roztaczali wokół siebie wielką łunę światła. Ja z moimi małymi lampkami ledwo co widziałem, więc nie było mowy o jakiś poważnych prędkościach. Tak musiałem przejechać końcówkę, 90 km – od 22:00 do 2 w nocy.

 

 MG 4568    MG 4780


ZŁ: A nie mogłeś jechać za kimś będącym wielką łuną światła?
TB: Niestety nie było na to szans, przy 20 zawodnikach na trasie… Ja nikogo nie widziałem, niektórzy schodzili i spali, inni robili sobie przerwy – jechałem sam.

 

ZŁ: Czyli 8 km w zimnym jeziorze, potem 400 km na rowerze, jest 2 w nocy… Jak samopoczucie i psychika przed dwoma maratonami? Jak wyglądała trasa?
TB: Pierwsze kółko pobiegłem żeby się trochę rozruszać, od razu po rowerze. Pętla miała niecałe 2 km, ale trasa to był już taki naprawdę enduro: korzenie, górki, dołki, cały czas nierówno. Bardzo niebezpieczna trasa, wszędzie można było się potknąć. Absolutnie się tego nie spodziewałem, myślałem, że będzie trochę przełaju, ale nie aż tak.

 

ZŁ: Taktyka w czasie biegu, żywienie?
TB: Po pierwszym maratonie, ok. 8:30 rano, zrobiłem sobie przerwę na jedzenie. Moim głównym paliwem był banan, ryż i migdały – jadłem porcje co 3-4 godziny, plus żele energetyczne i batony. Po 12 godzinach nie jesteś już w stanie nawet tego przyjmować – niedobrze się robi od batonów, żeli, nawet ryż był nie do przełknięcia. Na szczęście miałem trochę makaronu z oliwą i biegnąc łapałem po kilka rurek…
W czasie śniadania wyliczyłem, że zaplanowanego czasu już nie zrobię, bo pierwotnie chciałem zejść poniżej 30 godzin. Jednak strata na serwisie rowerowym była dla mnie nie do odrobienia i ostatnie 40 km biegłem już bardzo spokojnie.

 

ZŁ: A nie bałeś się po pierwszym maratonie, że jak usiądziesz na śniadanie to już nie wstaniesz?
TB: Nie, usiadłem, żona Paula zrobiła mi kawę i zakładałem, że będzie ok, że jakoś się zmotywuję. Wiedziałem, że muszę z tego wybrnąć, bo jak śniadanie mnie złamie to będzie słabo. Zjadłem, nawodniłem się, wypiłem izotonik i pobiegłem dalej.

 

ZŁ: Liczyłeś ile spalasz kalorii?
TB: Zegarki mi to pokazywały. W czasie 30 godzin spaliłem 23,5 tysiąca kalorii.

 

ZŁ: Jeszcze jedno techniczne pytanie – podczas tej imprezy razem rywalizowali zawodnicy na różnych dystansach: pojedynczy, podwójny, potrójny ironman. Powiedz jak to było zorganizowane.
TB: To było dograne do perfekcji. Triple startował dzień wcześniej o 16:00. Czyli jak my startowaliśmy, to oni jeździli jeszcze na rowerach. Widziałem jak byli w wodzie – działy się niesamowite rzeczy. Ludzie wychodzili z wody, robili w kocach termicznych przysiady i pompki, żeby się dogrzać. Ratownicy w trakcie płynięcia kazali im wychodzić z wody, bili ich wiosłami, żeby szybciej rękami machali, bo ludzie pływali jakby byli w smole. Wtedy widząc to, po raz pierwszy na żywo, pomyślałem, że to jest poważna rzecz. Właśnie tu, widząc tych ludzi, którzy płyną od kilku godzin, teraz już mozolnym tempem, zacząłem się zastanawiać, na co się porwałem. Natomiast zwykły dystans ironman startował dzień po nas, później jeszcze połówka, więc wszyscy na dobrą sprawę spotkaliśmy się na trasie biegowej.

 

ZŁ: O czym się myśli podczas takich długich zawodów? Na rowerze, na biegu?
TB: To wszystko zależy. Nie możesz być przez tyle godzin skupiony i uważny. Zwracać uwagę na szyszki, gałęzie czy szkło. Odłączasz się. To są różne stany. Kilka razy miałem tak, że nie pamiętałem całego kółka. Jedziesz automatycznie, nawykowo, po piętnastym kółku znasz już trasę, wiesz gdzie będzie górka, gdzie zjazd, gdzie trzeba się spiąć i gdzie można rozluźnić. Na biegu podbiegłem do dziewczyny ze Szwecji, która mi bardzo imponowała, bo widziałem jak pracowała na rowerze. Podbiegłem do niej pytając: Jak Ci idzie?, a ona na mnie naskoczyła mówiąc: Ty masz chyba za dużo cukru! To był jej jedyny komentarz. Była tak mocno skupiona na biegu, miała swój rytm i ewidentnie ścigała się.

 

            MG 4543       MG 4845


ZŁ: A oprócz tych wszystkich świrów i wariatów było widać na trasie jakiegoś typowego profesjonalistę?
TB: Tak, na triple był jeden mega profesjonalny zawodnik. Dobrze zbudowany, prawdziwy wojownik. Bardzo skupiony, sprzętowo zrobiony tak, jakby ścigał się na olimpijskim dystansie. Bardzo mi to imponowało.

 

ZŁ: I jaki wynik osiągnął?
TB: Był chyba drugi albo trzeci. Mega profesjonalizm. Natomiast człowiek, który wygrał triple ani nie był typem sportowca, ani nie był świrem. Zwykły, przeciętny człowiek można by powiedzieć. To musiała być maszyna w postaci normalnego człowieka.

 

ZŁ: Rozumiem, że jak zadam ci pytanie, kiedy podczas takich zawodów kończy się przyjemność, a zaczynają myśli: nigdy więcej, to powiesz, że nie miałeś tego typu myśli?
TB: Nigdy nie miałem takich myśli, bo cała trasa była dla mnie wielką przygodą. Przeistoczyłem się w Navy Sealsa, który ma za zadanie dotrzeć do mety i nie ma, że boli, że zimna woda, korzenie. Po prostu masz za zadanie dotrzeć do mety, dostarczyć depeszę, i tyle. Masz to zrobić. Tym bardziej, że zostało poruszonych już tyle ludzi, żebym tam się znalazł, zabrałem ze sobą córkę, żonę. Małe dziecko ciągnąłbym taki kawał drogi, żeby tego nie skończyć? Nie, musiałby być naprawdę jakiś mega konkretny powód, żebym nie dał rady…

 

ZŁ: Jak ważne było wsparcie bliskich dla Ciebie? Czy pomagali ci też technicznie?
TB: Nie da się ukończyć takich zawodów bez wsparcia, nie zrobiłbym tego bez żony Pauliny. Uwielbiam, jak ona mnie wspiera. Jest po psychologii i doskonale wie, że mogą się ze mną dziać różne rzeczy i jest bardzo wyważona. Na przykład po złapanej gumie, byłem wkurzony na całą sytuację i przejechałem chyba z dwieście kilometrów bez dotknięcia stopy ziemią, bo chciałem jak najwięcej przejechać przed zmrokiem. Wtedy Paulina powiedziała: stop, taktyka to jest taktyka. Ja mam rozpisane na kartce, że masz jeść i masz teraz zjeść i dopiero dalej pojedziesz. Wtedy zrozumiałem, jak bardzo takie rzeczy są potrzebne. Początkowo chciałem, żeby tylko raz czy dwa razy w czasie zawodów przyjechała do mnie z hotelu, posiedziała dwie godziny w nocy, dała buziaka na drogę i tyle. Liczyłem, że moje rzeczy rzucę sobie do kogoś na przechowanie, zejdę z roweru, zjem i pojadę dalej. Paulina wpadła na pomysł zabrania ze sobą takiego plażowego namiotu-parawanu i w tym namiociku przekoczowała całą noc czytając książkę przy latarce. Jestem w stanie się założyć, że to wszystko by się nie udało gdyby nie ona. Było kilka takich sytuacji, gdzie jej obecność okazała się absolutnie kluczowa.

 

ZŁ: A był jakiś zawodnik, który był sam? Bez ekipy wspierającej?
TB: Nie, absolutnie nie. To są całe profesjonalne ekipy, teamy z profesjonalnymi trenerami. Śpią na zmianę, w kilka osób, w ogromnych namiotach. Tam są mega taktyki, rozpisywane na kartkach, analizowanie wyników i tempa na bieżąco.

 

ZŁ: Teraz, gdybyś miał wystartować jeszcze raz, zaplanowałbyś wszystko inaczej? Bardziej profesjonalnie?
TB: Jedyne co bym zmienił, to komfort żony. Ona tam musiała przetrwać całą noc, bez dostępu do kawy, ciepłego jedzenia, światła. To było po prostu dla niej nudne. Ja miałem zastrzyki adrenaliny, energię, koncentrację, a ona tylko czekała żeby zobaczyć mnie przez chwilę, dać mi wodę albo i nie i czekać dalej, aż przejadę kolejne kółko. A jeśli chodzi o mnie to nic bym nie zmienił.

 

  MG 5034    MG 5058


ZŁ: Jak oceniasz organizację zawodów, strefę zawodników, zaplecze?
TB: Słabo, bo to jest taka nisza, niewielki budżet, brak dużych sponsorów… Nie było żadnego serwisu konkretnego, wszystko trzeba było zorganizować sobie samemu: jedzenie, picie, sprzęt. Ciężko to w ogóle porównać do profesjonalnych zawodów np. serii WTC Ironman. Natomiast pod względem atmosfery i zabawy było świetnie – organizator to człowiek, który żyje pasją – widać, że na jego twarzy przerysowany jest niejeden enduroman i to jest cudowne. Był to człowiek na odpowiednim miejscu, z pewnością nie z przypadku – jak na takiego gościa patrzysz, to nie są ci potrzebne pączki i sofy, bo widzisz, że on osobiście doświadczył wszystkiego. Wszędzie było go pełno, każdemu chciał uścisnąć dłoń, każdego wesprzeć. I to jest chyba najważniejsze.

 

ZŁ: Wracamy do Polski – jak wyglądała Twoja regeneracja i dzień po powrocie do Polski?
TB: Praca od 7 rano we wtorek, a przyleciałem do Warszawy o 22:30 w poniedziałek. Miałem umówione spotkania i normalne treningi personalne. To, że byłem na dobrą sprawę na urlopie, bo miałem przerwę w pracy, nikogo nie musi interesować.

 

ZŁ: Wiem, że po miesiącu od Enduromana ukończyłeś pełnego Ironmana. Jak to jest fizycznie możliwe? Co z kontuzjami, obciążeniem stawów?
TB: Nie wiem… Przez tyle lat treningów crossfitu, kulturystyki i fitnessu poznałem swoje ciało dosyć dobrze i wiedziałem, że jestem w stanie to zrobić. Być może okaże się, że na starość będę mieć problemy z układem sercowo naczyniowym, mogę mieć kontuzje kolan, kręgosłupa, wszystko może być. Ale ja po prostu nie umiem żyć na pół gwizdka. Jak będę kiedyś na łożu śmierci, zobaczę swoje dzieci i żonę to ścisnę dłoń, podniosę kciuk do góry i powiem, że moje życie było turbo przygodą. Jeżeli ma mi się coś stać to trudno – wolę żyć, niż udawać. Póki co regeneruję się dobrze, zdrowie mi dopisuje i zobaczymy, co jeszcze wymyślę (śmiech).

 

ZŁ: Jakie dyscypliny uprawiasz zatem na co dzień?
TB: Jestem trenerem, więc muszę szukać ciągłych inspiracji dla moich klientów. Nie mogę im robić ciągle takich samych treningów. Na co dzień łączę gimnastykę, drążki, street workout, kulturystykę, crossfit, pływanie, bieganie i rower.

 

ZŁ: Zaczynałeś od kulturystyki, potem fitness i crossfit, a teraz sporty wytrzymałościowe. Co dalej, rzut młotem?
TB: (śmiech)

 

ZŁ: ???
TB: Dużo się z tym młotem nie pomyliłeś. Plan na 2015 rok to mistrzostwa Polski mastersów w rzucie oszczepem…

 

ZŁ: ???
TB: Czuję, że brakuje mi dyscypliny, która pomoże być mi bardziej precyzyjnym. W oszczepie układ nerwowy musi być skoncentrowany na jeden rzut – jest to bardzo techniczna dyscyplina, więc trening musi być zupełnie inny. Chcę to trenować i zakwalifikować się do mistrzostw Polski. Boje się trochę kontuzji barków, ale chciałbym poznać swoje ciało z innej strony.

 

ZŁ: Chcesz zatem zrezygnować już z triathlonu?
TB: Nie, dlaczego?

 

ZŁ: Słyszałeś kiedyś taką plotkę, że doba ma 24 godziny?
TB: Sport to moja praca. Jak rozwijam się w sporcie, to rozwijam się zawodowo. Moje 4 godziny treningu dziennie to po prostu godziny pracy, nie muszę wstawać o 4 rano, żeby pobiegać przed pracą w biurze. A triathlon jest dla mnie bardzo ważnym elementem w trakcie całorocznych treningów. Muszę w cieplejszych miesiącach robić przerwę od kulturystyki, żeby nie stracić motywacji. Triathlon trenuję powiedzmy luty-maj, potem zawody i latem wracam do crossfitu – wtedy czuję się jeszcze słabo, ale mam już zrobioną bazę tlenową. Taki trening kończę startem w jednym z biegów militarnych. Później wchodzę trochę w kulturystykę i jesienny okres, październik-grudzień, to czas, kiedy mogę zwolnić i dać odpocząć układowi sercowemu – szlifuję wtedy mięśnie. Styczeń jest miesiącem na regenerację i pomału wejście w wytrzymałość. I tak się bawię od ładnych kilku lat.

 

           MG 4939       MG 4907

 

ZŁ: W jednym z wywiadów powiedziałeś, że nie żyjesz po to, by być najlepszym, co zresztą cały czas podkreślasz. Nie startujesz w mistrzostwach Polski w triathlonie, nie ścigasz się. Dlaczego?
TB: Dlatego, że rywalizuję w innych dziedzinach. Czuję się słabym triathlonistą, ale nie dlatego, że jestem słaby, ale dlatego, że nie trenuję na 100%, na mistrza. Nie chcę rywalizować z innymi, wolę rywalizować sam ze sobą. Dla mnie największym polem do rywalizacji jest to, żeby być dobrym mężem i tatą. Sport nie jest dla mnie areną zmagań gladiatorów. Ja wolę się poddać, uścisnąć komuś dłoń i przyznać, że jest lepszy. Jeśli ktoś robi inaczej, napina się, żeby być coraz lepszym czy szybszym – OK, szanuję to, ale ja taki nie jestem. Sport jest dla mnie dodatkiem do życia, ale gdybym musiał z niego zrezygnować, to nie miałbym z tym problemu. Mogę jutro nie startować w triathlonie i nie załamię się, bo znajdę sobie inne zajęcie, w którym będę się spełniał. To jest moje podejście. To od każdego z nas zależy, w czym chcemy być lepsi i czy „lepszy” rzeczywiście znaczy „szybszy”.

 

ZŁ: Kończąc – kiedy Norseman?
TB: A co to takiego?

 

ZŁ: Triathlon w Norwegii na dystansie ironman – wyskakujesz w nocy z promu, przepływasz fiord, a potem wjeżdżasz i wbiegasz na szczyt góry 1880 m.n.p.m.
TB: Brzmi nieźle. Sprawdź jak się zapisać, jakie są ceny lotów i możemy rezerwować termin…

 

Rozmawiał Zbyszek Łasica

Powiązane Artykuły

7 KOMENTARZE

  1. każdy robi to co lubi tylko jedno ale.. nie trzyma się kupy to co opowiadasz:(
    skoro nie interesuje Cię rywalizacja i chęć sprawdzenia się na tle innych to po co startujesz w zawodach??
    to są koszty, dni dojazdów, zobowiązania;
    nie lepiej robić to samemu lub znajomymi wtedy kiedy się ma ochotę?
    a czas i kasę przeznaczyć dla rodziny?
    poza tym startując „zobowiązany” jesteś rywalizować, bo co by było gdyby wszyscy tak robili?
    jaką satysfakcję miałby zwycięzca zawodów, w których mało kto się ścigał?
    może pomyśl o rekreacji ?
    a zawody zostaw dla rywalizujących?

  2. Podziwiam i oczom nie wierzę 🙂 Wyrazy uznania! I te 23,5 tys. kalorii w 30h!!! Robi wrażenie :):)

  3. Podziw i gratulacje. Przyłączam się do Tomasza wypowiedzi, fajnie, że są osoby które również bawią się tym sportem i nie gonią za min. i sek. tylko przeżywają sam start.

  4. Nie bardzo rozumiem pytanie o ludzi trenujących pod np.5 km i odpowiedź Pana Tomasza. Ktoś kto trenuje na 5km i to jest jego cel, niech trenuje na 5km i chwała mu za to. Nie mówiąc o tym, że naprawdę dobrzy biegacze na „piątkę” potrafią mieć wybiegane po 50-70km tygodniowo i to jest prawdziwy „quality work”.

  5. Gratulacje za udane starty, szacunek i podziw za te słowa:
    „Ja natomiast w zawodach po prostu biorę udział – nigdy się nie ścigam.” oraz „Wtedy mówię sobie: stary wyluzuj, zobacz jak jest tu pięknie, kręć sobie te 28 czy 30 km na godzinę, nie spiesz się, rób swoje. Jak biegnę, to gadam z ludźmi, pomagam im, czekam na znajomych, bawię się sportem.”
    Strasznie mi tego brakowało na stronach AT i już zaczynałem wątpić czy moja wizja niezawodowego triathlonu nie jest wyidealizowanym ekstraktem koloryzowanych przeżyć opisanych przez niektórych wielkich tego sportu. A jednak zdarza się to też tu i teraz i mam tylko nadzieję spotykać podobnych Panu ludzi na trasach zamiast ( jak to się mi ostatnio zdarzyło przeżyć) rzucających mięsem bo nie mają dla siebie autostrady do startu na rowerze a muszą tak jak inni trochę pomanewrować przy wsiadaniu.

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,299ObserwującyObserwuj
434SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze