„Może w tym roku dolecę?” – Marek Hubko ku przestrodze!

Rok temu publikowaliście mój krótki felieton o wyzwoleniu się ze szponów ciasteczkowego potwora i zrzuceniu poprzez trening 30 kg nadwagi – „Wiadro zamiast żołądka, ale triathlon górą”. Tym razem chciałbym napisać o innym doświadczeniu i totalnym przegięciu w drugą stronę. Zimowo-jesienne przygotowania dały dobrego kopa wydolnościowego. W sezonie przygotowawczym mocno pracowałem nad swoimi słabszymi stronami czyli nad rowerem i pływaniem. Ferie biegowe spędziłem w Zakopanem, potem obóz treningowy w Hiszpanii (rower). Pływalnia 2-3 razy w tygodniu. Po tak solidnym przygotowaniu byłem głodny startów. Chciałem zrobić dobry wynik i nic nie mogło mi w tym przeszkodzić. Nic… no prawie nic. Czasami determinacja jest tak duża, że można nie zauważyć przejścia na ciemną stronę mocy. Pod koniec czerwca zapisałem się na Triathlon Szczecin. Na miejsce przyjechaliśmy w dniu zawodów, odebraliśmy pakiety startowe i zaczęliśmy przygotowywać się do startu. Wstawiliśmy rowery do strefy zmian, ale kompletując sprzęt zorientowałem się, że nie wziąłem czapki na bieg. Spojrzałem w niebo i stwierdziłem, że dzisiaj raczej nie będzie potrzebna. Zaczęło mżyć, więc zmieniłem jeszcze szkła w okularach na przezroczyste i stwierdziłem, że jestem przygotowany. Na 15 minut przed planowanym startem ubrałem się w piankę i udałem się na start. Z racji tego, że w miejscu gdzie mieliśmy pływać odbywał się normalny ruch statków, dopiero bezpośrednio przed startem zaczęto ustawiać boje. Pech w tym, że trochę się to wydłużyło i cały start przesunął się o jakieś 20-30 minut. W tym samym czasie wyszło słońce i z nieba spłynął na nas żar. Staliśmy jak sardynki w tych piankach i pociliśmy się na brzegu. Wreszcie ustawili boje i można było wejść do wody.

 

3,2,1 START i poszło. Największą moją traumą była nawigacja w wodzie, ale w tym przypadku mogłem kontrolować odległość od brzegu, a i fale były jakby mniejsze, gdyż lekki nurt niwelował je dość szybko. Jak na moje pływanie z wody wyszedłem dość wysoko, bo w okolicach 150 miejsca (wcześniej było to raczej pod koniec stawki). Potem w miarę rozsądna zmiana i rower. Tu już było lepiej 1:23:57 i dwudziesty czas roweru. Znowu zmiana i bieg. Dwie pętle po starówce w pełnym słońcu i po dość pofałdowanym terenie. Nie można zwolnić. Bieganie to przecież mój konik. Dwie strefy z wodą na 5-kilometrowej pętli. Nie zatrzymywać się. Kubek wody, 2 – 3 łyki i do przodu – takie przyzwyczajenie z maratonów. Na drugiej pętli organizm domagał się zwolnienia, ale NIE, nie można. Motoryka pcha nogi mimo, że reszta ciała nie może. Ostatnia prosta zakręt i zaraz meta. Szykuje się dobry wynik, więc nie można zwalniać. Może tylko troszeczkę, ale za chwilę, za zakrętem. Niestety zakrętu już nie pamiętam. 500-600 m do mety… może niecałe. Wolontariusze złapali mnie, jak słaniałem się na nogach. Ocknąłem się w karetce, którą całą zaspaw..łem. Nie jest dobrze. Słabo się czuję. Nie pamiętam, co się stało, jestem mega przestraszony. Po kilku minutach przechodzi. Próbują mnie postawić na nogi. Wychodzę z karetki, a raczej mnie wyprowadzają. Siadam na schodkach, ale dalej słabo się czuję. Zaraz odpłynę. Z powrotem do karetki i ekg. Ratownik pyta mnie, czy chcę jechać do szpitala. Nie wiem, co robić, decyduję się na szpital. Po drodze dochodzę nieco do siebie. Na oddział dochodzę już na własnych nogach, podpierany przez ratownika. Jak się okazało mam 40 stopni i udar cieplny.

 

Po co to wszystko piszę? Piszę to ku przestrodze dla tych, którzy nie mają umiaru. Może to brak czapki podczas biegu, może gdybym zwolnił trochę wcześniej, może gdybym na punktach odżywczych wziął więcej wody albo lód pod czapkę, której nie miałem. Może, może, może… Wszystko to „może”, bo nie doleciałem. Została trauma, którą teraz trzeba przełamać. Nie zrezygnowałem ze startów, gdyż z tak przestawionego życia nie idzie się przestawić. Myślę, że to jest jak nałóg, ale pamiętam już, że głód endorfin i adrenaliny nie może być silniejszy od zdrowego rozsądku. Ze Szczecina nie mam nawet medalu, a w wynikach jestem na ostatniej stronie ze wskazaniem DNF (did not finish). Po całym zdarzeniu zrezygnowałem ze startu w Poznaniu i przez miesiąc wypoczywałem. Rodzina o dalszych startach nie chciała nawet słyszeć. Dopiero pod koniec sierpnia wystartowałem w Mini Triathlonie w Ośnie Lubuskim gdzie zająłem trzecie miejsce w kategorii pow. 40 lat. Teraz ścigam się z głową i nie zapominam o najmniejszych szczegółach, a już na pewno nie o czapce na bieg. W tym roku znowu startuję w Szczecinie. Może w tym roku dolecę?

Powiązane Artykuły

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,389ObserwującyObserwuj
434SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze