Norseman 2013 – po kolei – 1

Relację, czy też opowieść muszę zacząć jeszcze od Katowic – od ostatnich, spędzonych w biegu, chwil przed wyjazdem.

I konieczne od składu naszego niezawodnego zespołu, w skład którego oprócz mnie wchodzą: żonka – Gosia, Marek –  razem pracujemy na co dzień i Marcin – sąsiad, świetny kumpel i niezłomny producent ciuchów sportowych Bodydry.

 

Jest też oczywiście nasz pakowny samochód. Rozmawialiśmy o tym wcześniej, ale 3 dni przed wyjazdem podsyłam Marcinowi logo Norsemana, że może by jakąś naklejkę na samochód,itp. Po godzinie dostaję maila z projektem oklejenia całego samochodu. Ogień! – zatyka mnie, wygląda świetnie. Nieśmiało proponuję: może by nie pisać 'Polish team’ tylko dać flagę, będzie mniej oficjalnie, a kawałek flagi przyda się jeszcze na naklejenie na widelec roweru?…

 

Mamy już wszystkie zakupy, bagaże przygotowane, starsze córki na obozie (sportowym :-)), najmłodsza u niezastąpionych dziadków. Jedyna niedogodność – z powodu naszych przygotowań nie udaje nam się zobaczyć TdP, którego etap kończy się właśnie w Katowicach. Trudno.

 

Jeszcze tylko, na wszelki wypadek podjeżdżam do zaprzyjaźnionej agentki ubezpieczeniowej po polisę „turystyczną+wyczynowe uprawianie sportu’. Brzmi nieźle – składka niewielka, a w tak drogim kraju jak Norge chyba lepiej to mieć.

 

Spotykamy się pod naszym domem by się spakować i… ale efekt. Na samochodzie mamy i flagę i 'Polish team’. Świetnie wygląda, emocje znowu rosną.

 

I już, już wyjeżdżamy, ale za zakrętem… spotykamy mały komitet pożegnalny: koledzy z pracy podjechali przybić ostatnią piątkę przed startem. Emocje rosną.

W ogólnej wesołości opuszczamy Katowice.

 

Podróż mija sprawnie – autostrada zaczyna się jakieś 3km od domu w Katowicach i kończy przy terminalu promowym w duńskim Hirtshalls. Tak można podróżować.

Kolejne pozytywne zdziwienie to prom do norweskiego Larvik – widziałem, że nazywa się SuperSpeed, ale jest rzeczywiście imponujący. Nowa, duża jednostka z trzema pokładami samochodowymi, bardzo nowocześnie i komfortowo urządzonym wnętrzem, doskonale wyciszona i rozwijająca prawie 30 węzłów.

 

 

Wrażenia są  jeszcze mocniejsze, gdy po niecałych 4 godzinach podróży widzimy piękne skalisto-leśne wybrzeże Norwegii, a po kolejnych kilku kwadransach, już po krótkiej przerwie na posiłek, jedziemy wśród wzgórz i lasów, bocznymi drogami, w kierunku Austbygde(T2). Chcemy przejechać w przeciwnym kierunku całą trasę rowerową – poznać jej nawierzchnię i ew. pułapki.

 

Podróż, z zachowaniem przepisowych prędkości, po krętych górskich drogach przebiega dość wolno. Do tego, co chwilę gotowi jesteśmy wysiadać by uwiecznić na zdjęciach ładne wodospady i jeziora – nawet nie wiemy ile ich jeszcze zobaczymy :-). Kilkanaście km przed T2, razem z pięknym widokiem na jezioro, naszym oczom ukazuje się góra. Gaustatoppen dominuje wysokością nad okolicą, choć jest daleko, wygląda niesamowicie. Znowu emocje rosną, powoli gdzieś pojawia się myśl: „ależ będzie ciężko’.

 

 

Docieramy do Austbygde. Miniaturowa wioska, której nie ma nawet na naszej mapie, składa się z campingu, kilku domków i tej łączki nad jeziorem – na której buty biegowe zastąpią rower. Tylko trzeba tu dotrzeć.

 

Ruszamy dalej, w 180-kilometrowy odcinek dzielący nas od Eidfjord. Już na pierwszym odcinku wrażenia są dość przygnębiające – 6 odcinków żwirowych, krótkich, ale jednak, nierówna, spękana nawierzchnia drogi ze sporą ilością dziur i fałd. Coś jak droga z Wisły na Kubalonkę przed remontem.

I to na zjeździe, który kończy odcinek kolarski. Pnąc się po stromej drodze w górę docieramy do Imingfjell, na pierwszy płaskowyż – z pięknymi widokami, strumieniami i bezkresnym, zdaje się jeziorem.

Na skraju jeziora – tama w budowie i ok. 300 m drogi żwirowej, dalej dość długi i stromy zjazd, który przecież w sobotę będzie podjazdem.

 

 

I to na ok. 140. Km. Lekko nie będzie – zwłaszcza, że droga zawiera długie, proste odcinki. Ale nawierzchnia się poprawia. Droga bardzo powoli mija – po niemal 2 godzinach jazdy docieramy do Geilo – górskiego kurortu, pełnego hoteli i  domków letniskowych, widać też stoki narciarskie.

 

Kolejnych kilka zmian drogi:  góra/dół i jesteśmy na Hardangervidda – bajecznie malowniczym płaskowyżu pełnym jezior, strumieni, pagórków i domków letniskowych.

 

 

Widoki wręcz nie pozwalają skupić się na drodze, choć tutaj chociaż nawierzchnia miejscami bywa wysokiej jakości.

 

 

Po zachodzie słońca możliwie szybko zjeżdżamy najdłuższym podjazdem imprezy i krótko po północy docieramy do Eidfjord.

Odnajdujemy umieszczony w „gminnym ośrodku„ tricamp i tuż przed pierwszą kładziemy się spać. To najważniejsza noc przed startem – na szczęście, pomimo wszystkich przeżyć tej podróży spokojnie zasypiamy wśród kilkudziesięciu osób i rowerów znajdujących się w dużej sali.

 

Rozpoczyna się dzień przed startem – początkowo pochmurny, później upalny – jednak przede wszystkim pełen napięcia i oczekiwania. Tricamp ma fantastyczne zaplecze kuchenno-stołówkowe, podejrzewamy że mają tu jakieś kursy gotowania lub organizują wesela? – w dużej sali jest 5 kompletnie wyposażonych aneksów kuchennych i mnóstwo wszelkiego rodzaju zastaw stołowych.

Na szczęście jest też sieciunia, z której wszyscy ochoczo korzystają.

Po śniadaniu ruszamy do biura zawodów – i zatyka nas. Co za widok.

 

 

Bardzo wysokie, strome i różnorodnie skaliste góry wyrastają wprost z fiordu, zostawiając tylko z jednej strony miejsce na drogę a u zakończenia fiordu – za zabudowania niewielkiej miejscowości Eidfjord.

 

 

 

Nie ma żadnego problemu z napotkaniem pierwszego przechodnia w koszulce 'IronMan’, z którym zmierzamy do biura zawodów zlokalizowanego w głównym hotelu tuż nad brzegiem fiordu, przy placyku gdzie jutro będzie T1

 

 

.

Świetny jest ten klimacik 'przedzawodowy’  – wydaje się, że wszyscy wokół żyją triathlonem, napotkani rowerzyści mają niemal wyłącznie rowery szosowe/TT. Za oknami hotelu suszą się pianki, w od przedstartowego napięcia aż kipi.

Sprawnie odbieramy dość minimalistyczny pakiet startowy – co działa trochę uspokajająco. Nie było problemów z licencją, w końcu jesteśmy już u celu. Na nadgarstku mam już opaskę zawodnika – więc to prawda!

 

Pewnym rozczarowaniem jest sklepik z 'towarami norsemanowymi’ – niewielki wybór, kosmiczne ceny. I nie ma buffek, na które tak czekały nasze dzieci. Kupujemy inne drobiazgi i idziemy się przejść po okolicy. Tuż przed hotelem – zadaszenie a pod nim olbrzymi telewizor, kawa, ciastka i co leci w kółko? No co? Ano filmik 'Breaking Barriers Norseman 2012′. Żadnego clipu na youtube nie oglądałem tyle razy, tak często – mimo to siadamy jeszcze na kilka rundek. Po to tutaj jesteśmy.

Trochę się uspokajam widząc, że oprócz zawodników o sylwetkach gladiatorów i rowerach jak statki kosmiczne  jest trochę osób podobnych mi, niektórzy nawet z rodzinami, z dziećmi –ok, to mój profil.

Sprawdzam temperaturę wody w fiordzie – nie jest lodowata, za to bardzo czysta. Rozmawiam z kilkoma zawodnikami, w informacji turystycznej pobieramy troch ulotek o atrakcjach okolicy. Bo właśnie uświadomiliśmy sobie z Gosią kolejny cel na 'kiedyś tam’ – doskonale byłoby tu przyjechać turystycznie całą rodziną i móc szerzej poznać te nieprawdopodobne cuda natury.

 

Formalności załatwione – teraz zaczynamy się już trochę spieszyć. O 15 jest pre-race meeting, a my mamy nieco ponad 2 godziny na trening i obiad. Z tego jeszcze trochę czasu ubywa – w tricamp przybywa zawodników,  a my chwilę rozmawiamy z dwoma teamami z Czech.

 

Zaglądamy jeszcze na salę gdzie będzie zebranie – a tam prawie obsługa wiesza na ścianie flagi państw uczestników. Zamurowało mnie – akurat mocują arkusz złożony z białego i czerwonego pasa… To z naszego powodu… Ale frajda! Mimowolnie gdzieś w głowie pojawia się wierszyk który nasza córka poznała kiedyś w przedszkolu: (…)’czerwień to miłość, biel serce czyste – piękne są nasze barwy ojczyste’. Na szczęście na oczach są ciemne okulary…

Ostatni akcent treningowy przed startem – już tylko bieg. Nie ryzykuję roweru, więc w planie jest tylko rozbieganie, solidne rozciąganie i ok. 4 km w mocnym tempie z jakimś tęgim podbiegiem. Z tym oczywiście nie ma problemu. Energia nas rozpiera, biegać idzie cała  drużyna.

 

Dalej szybki kociołek spaghetti i biegiem na zebranie. Już o tym wspominałem. Zgaszone światło. W sportowej hali kilkaset osób wsparcia i zawodników – i znowu max. głośno film „Breaking Barriers N12′. Ostatnie sekundy filmu – szczęściarze docierają na Gaustatoppen, napisy – a na sali trwający kilka minut aplauz/ryk/gwizd. Maksymalne emocje. Gdyby ktoś rzucił teraz hasło do zdrapania gołymi rękami parkietu – trwałoby to tylko kilka minut.

 

Po chwili przeciwny nastrój  – dwie dziewczyny grają piękne ludowe melodie norweskie. Bajecznie.

 

Dalej już głos zabierają szefowie -i równocześnie finishers – wyścigu: Line Amlund Hagen i charyzmatyczny Kalle Jensen. Jeszcze raz o szczegółach trasy, czasów, bezpieczeństwa, przepisów itd.

Krótko i rzeczowo. Po tym – całkiem sensownie – w różnych kątach sali stają organizatorzy i odpowiadają na pytania. Są grupki dla praktycznie wszystkich głównych języków europejskich.

Po angielsku – sam Kalle. Świetny gość. Wygląd wikinga, w uszach wkrętki z logo 'Norseman’ – i cierpliwie wyjaśnia nam jeszcze ostatnie wątpliwości.

Przy wolnym stoliku nasza drużyna siada na ostatnie ustalenia. Na wykresie wysokości trasy zaznaczamy orientacyjne konieczne punkty żywienia/wymiany bidonów. Na szczęście jest nas tylu, że starczy rąk i do prowadzenia samochodu i do zdjęć i do podawania rzeczy zawodnikowi.

Ustalamy też szczegóły dostarczenia i zabrania gratów ze stref zmian.

 

Czas ucieka. Przygotowuję w skupieniu torby z rzeczami do stref zmian, zawartość plecaka „jeśli się uda’ na szczyt, numery startowe, żele na rower i całą resztę przedstartowej krzątaniny. Biało-czerwone paski na rowerze też już są.  Na stery naklejka podpatrzona u Lance’a – żeby ukierunkować myśli na rowerze a i nie dać się ponieść. Tylko on miał więcej imion i… nieważne.

Pobudkę planujemy na 02.20, więc dzień wkrótce powinien się skończyć.

 

Jeszcze 'tylko’ napełnienie bidonów na rower i butelek na bieg, razowy makaron z miodem, telefon do dzieci, kilka zdań na blogaska AT i powoli zbieramy się do spania, jak większość zgromadzonych w Tricamp. A bezcnny zapas paliwa do lodówek.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem tego, ale ta noc będzie bezsenna. Z różnych powodów: Tętna , pomimo usilnych prób uspokojenia, znacznie zawyżonego w stosunku do spoczynkowego 43, chrapania z różnych stron sali i innych podobnych odgłosów :-). Nie tylko ja mam ten problem  – gdy co jakiś czas rozglądam się po sali widzę twarze oświetlone ekranami telefonów czy tabletów. Staram się nie patrzeć na zegarek, ale gdy w końcu to robię – jest 01.10.

Ostatni rozpaczliwy pomysł – na tą godzinę możliwego snu idę do hallu, tam są jakieś sofy. Zabieram więc matę, śpiwór – ale… w hallu pali się światło, a opiekunka tricamp coś tam dzierga na drutach. Czyli ze spania nici.

Pozostaje godzina na uspokojenie i budowanie pozytywnego nastawienia – na niewątpliwie największą przygodę mojego dotychczasowego sportowego życia, która zacznie się za dwie godziny…

 

 

//dzięki za cierpliwość, dalszy ciąg już piszę 🙂

 

pozdrawiam,

adamk

Powiązane Artykuły

5 KOMENTARZE

  1. Dzięki. Ja testuje po kolei różne wynalazki..ale oprócz nutrenda mi nic nie pasuje (konsystencja plus 'słodkość’) alewłaśnie mało węgli na jedno opakowanie. Sprawdzę Vitargo

  2. Postaram sie :-), dzięki. Używam żeli Vitargo na rowerze (sprawdzone, dobrze je przyswajam, najlepszy chyba wskaźnik kcal/100g) i opakowania pasujące do 'samootwieralnego’ montowania na ramie. W tym roku wyszła jedyna ich wada -przy jeździe 60kpg w ok. 10C tak stwardły, że ciężko było je wycisnąć z tubki. Na biegu używam Multipower Carbo boost – bardziej płynne, i kofeinką 🙂

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,298ObserwującyObserwuj
434SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze