Dowbor o niecierpliwości, chojractwie i planach minimum

Muszę się przyznać. Tak, to prawda. Jestem cholernie niecierpliwy. To nie jest cecha, która ułatwia życie, a już na pewno nie jest to cecha, która pomaga w sporcie, szczególnie takim jak triathlon.
Przez ostatnie tygodnie przebierałem nogami i nie mogłem się doczekać pierwszego spotkania rozpoczynającego nasz projekt. Ponieważ sądziłem, że początek treningów nastąpi już za chwilę, nieco poluzowałem swój dotychczasowy rygor żywieniowo-treningowy czyli maksimum koszykówki i tenisa w tygodniu i minimum słodyczy. Właściwie to odwróciłem proporcje, a że wyczekiwany moment triathlonowych treningów nie następował, to w mgnieniu oka przybyło mi kilka kilogramów. Cały czas wmawiałem sobie , że za dzień lub kilka rozpocznę intensywne ćwiczenia i w kilka dni będę szczupły jak łania.

I wreszcie upragniony telefon zadzwonił. Zebranie otwierające, poznajemy partnerów projektu, trenerów, wszystko cacy. Panuję dość spore poruszenie, trochę strachu przed nieznanym, ale wszyscy jesteśmy zgodnie podnieceni. W końcu, jak dobrze pójdzie, za 9 miesięcy będziemy supermaszynami, wyspecjalizowanymi w pokonywaniu kilometrów na wodzie i lądzie. Niestety to co ładnie wygląda na obrazku , w zderzeniu z rzeczywistością traci swój blichtr. W pierwszym felietonie napisałem, że będę mocny w pływaniu. Nasz trenerio Piotrek Netter, guru tej dyscypliny, szybko sprowadził mnie na ziemię. Owszem siła jest, a nawet i szybkość, ale niekoniecznie wytrzymałość, a w końcu w 70.3 głównie o to chodzi. Przyznam, że poczułem się trochę jak koń na targu lub w najlepszym wypadku młoda adeptka podrzędnych konkursów piękności. Trener zmierzył mnie z góry na dół ( a byłem tylko w slipkach), krytycznym okiem spojrzał na wynik wagi i bez zbędnych ceregieli oświadczył „No tak z dyszkę stracisz” – rzecz dotyczyła rzecz jasna kilogramów mego ciała. Na nic zdały się tłumaczenia o genetycznych skłonnościach, specyfice budowy i nadzwyczajnym możliwościach danych od Boga. Im bardziej trenera chciałem przekonywać o swojej ponadprzeciętnej formie tym bardziej byłem sprowadzany na ziemię. Szczyt dyshonoru nastąpił jednak kilka dni później. Po dłuższej rozmowie wychowawczo-dydaktycznej w końcu otrzymałem instrukcje pierwszych treningów. Nawet nie potrafię do końca opisać mojego rozczarowania, kiedy z ust trenera usłyszałem, że mam rozpocząć moją triathlonową przygodę od marszobiegów. Ja, facet, który gra po dwa pełne mecze w kosza dziennie, niezłomny twardziel przekonany o swojej nadludzkiej sile charakteru, mam zaczynać od jakiś nędznych ćwiczonek niczym emeryt po zawale?!

Za kogo oni mnie mają? Poczułem się jak ośmiolatek, który na Boże Narodzenie zamiast wymarzonego zdalnie sterowanego samochodu, otrzymuje w prezencie od Mikołaja niezwykle praktyczne skarpety i pouczającą książkę. Po kilkunastu minutach tłumaczeń i przekonywań w końcu trener niemal wymusił na mnie podporządkowanie się, przynajmniej na początku, jego zaleceniom.

Na pierwszy trening wybrałem sobie góry, na wysokości 1000 m.n.p.m. w okolicach Bukowiny Tatrzańskiej. Prosty układ bieg/marsz/bieg/marsz. Już po pierwszych kilku minutach zrozumiałem dlaczego jedni są trenerami i wydają polecenia, a inni są zawodnikami i do tej roli powinni się ograniczyć. Uzbrojony w pulsometr, początkowo zerkałem na niego by ocenić tętno. W środku marszobiegu by sprawdzić tempo, a w końcówce histerycznie odliczałem sekundy do kolejnego marszu, ze zdziwieniem i przerażeniem odkrywając, że sekundy marszu upływają zadziwiająco szybko w przeciwieństwie do sekund biegu, które ciągną się niemiłosiernie. Nienawidzę się przyznawać do błędów, ale jeszcze tego samego dnia rozmawiałem z Piotrem i oddałem mu honor. Trener z wyraźną satysfakcją stwierdził, że trochę się obawiał mojego chojraczenia, ale teraz jest już spokojny. Ja tak bardzo spokojny nie jestem, chociaż świadomość ściśle określonego celu na pewno osładza trudy i monotonię treningu.

A skoro o celach mowa, stosując model amerykański, wyznaczyłem sobie następujące :

1. Plan minimum – ukończyć 70.3 na MP w Suszu
2. Plan 20% – pokonać Karolaka
3. Plan 50% – pokonać aktualnych uczestników/ambasadorów projektu
4. Plan 80% – pokonać Adamczyka i Topę
5. Plan 100% – pokonać Grassa – Mission Impossible, ale czy ktoś przewidział, że Grecy w 2004 zdobędą Mistrzostwo Europy w piłce nożnej.

Imposible is nothing – brzmiał slogan jednej z firm sportowych. Bez takiego podejścia nie warto się zabierać za cokolwiek, nieważne czy w sporcie czy na innych polach.

P.S. Będzie niezły obciach, jak po tych wszystkich górnolotnych wypocinach nie dotrwam nawet do startu. Wiem!!! Wtedy zasymuluję kontuzję 🙂

Powiązane Artykuły

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,388ObserwującyObserwuj
434SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze