PolskaMan, czyli triathlon z miłości do sportu. Jak księgowa i audytor bankowy stworzyli zawody w Wolsztynie

Już 18 sierpnia w Wolsztynie kolejna odsłona zawodów PolskaMan na długim, średnim i olimpijskim dystansie. Zawody cieszą się dużym zainteresowaniem nie tylko ze względu na atmosferę, ale również na trasy, których profil sprzyja biciu życiówek. O historii powstania PolskaMan, a także o prywatnych losach organizatorów rozmawiamy z Moną Nonn. 

Łukasz Grass: Zanim porozmawiamy o samych zawodach, zacznijmy od waszej prywatnej historii – twojej i twojego męża Petera. Księgowa i audytor bankowy z Austrii zostali organizatorami triathlonu w Wolsztynie. Jak to się stało?

Mona Nonn (organizatorka, żona Petera Nonn): Od wielu lat myśleliśmy o zorganizowaniu triathlonu. Sami również wystartowaliśmy w Borównie na długim dystansie (red. tytułowe zdjęcie). Bardzo mnie to wciągnęło, bawi, i uwielbiam tę atmosferę integracji po zawodach. Przez wiele lat mieszkaliśmy w Austrii. Peter, który jest Austriakiem, pracował w banku jako audytor. Po latach zdecydowaliśmy się przeprowadzić do Polski. Pierwszy, w 2009 roku, wyjechał Peter. Można powiedzieć, że wysłałam go jako pierwszego, żeby nauczył się języka polskiego. 

Skok na głęboką wodę! Austriak przyjeżdża do Polski sam jak palec, nie zna słowa po polsku i ma się uczyć od zera wszystkiego?

Tak, uczył się języka polskiego sam w domu. Poza tym udzielał lekcji języka niemieckiego, angielskiego i łaciny. Peter mówi płynnie w kilku językach. Zamieszkał od razu w Wolsztynie, gdzie wynajęliśmy dom, uczył się i zarabiał na nauce języków. 

Dlaczego Wolsztyn? 

Bo to moje rodzinne strony. Wolsztyn to piękna miejscowość i piękna okolica. Miasteczko, jak to małe miasto, jest hermetyczne, ale ma to swoje zalety. W dużym mieście jesteś anonimowy, u nas wszyscy się znają, razem chodzili do szkoły.

Jak długo Peter mieszkał sam w Wolsztynie? 

Około 1,5 roku. 

Peter Nonn

Co było później? 

Zdecydowałam, że to już ten moment, kiedy i ja mogę wrócić na stałe. Wraz z tą decyzją zapadła druga, bardzo ważna – ślub. Wyznaczyliśmy datę: 11.11.2011 roku. Nie robiliśmy już cyrku z godziną 11.11, bo stwierdziliśmy, że od poranka do późnego popołudnia może być już kiepsko z kondycją u weselników. Niestety na 2 tygodnie przed datą ślubu pojawił się problem, który o mało nie doprowadził do odwołania ślubu. Mąż dostał diagnozę i potwierdzenie nowotworu. Na skutek operacji i wycięcia nowotworu tracił 1/3 języka. Ponieważ i tak po polsku jeszcze go nikt nie rozumiał, mieliśmy tłumacza, a Peter bardzo chciał, żebyśmy wzięli ślub w wyznaczonym terminie, wszystko odbyło się tak, jak zaplanowaliśmy. Oczywiście dwa dni później wróciliśmy do szpitala, bo mąż miał zaplanowaną kolejną operację. Tym razem wycięli mu szyjne węzły chłonne. Po ślubie wróciłam na moment do Wiednia, pozamykać wszystkie interesy. Na stałe do Polski przyjechałam w 2013 roku, ale do dzisiaj mam jeszcze starych klientów w Austrii, którym prowadzę księgowość. 

A jak zaczęła się wasza przygoda z triathlonem? 

Od naszego wspólnego startu w Borównie na dystansie długim. Oczywiście nigdy nie mieliśmy do czynienia z tym sportem. Peter jeździł całe życie na rowerze, więc na dwa dni przed Borównem przebiegł około 20 km, żeby sprawdzić, czy da radę pokonać maraton w Ironmanie. Na szczęście ten błąd nie odbił się źle na jego kondycji podczas zawodów. Na start prawie się spóźniliśmy, bo dzień wcześniej mieliśmy imprezę, ale skończyliśmy zawody razem. Peter czekał na mnie przed metą prawie godzinę i dopiero razem wbiegliśmy po medal, było bardzo romantycznie. Na mecie przywitał nas Piotrek Netter (red. były trener kadry narodowej w triathlonie). 

Ironman w Borównie
od lewej: Piotr Netter, Mona Nonn, Peter Nonn

Kiedy i w jakich okolicznościach zrodził się u was pomysł na zorganizowanie zawodów PolskaMan na długim dystansie? 

Myśleliśmy o tym już od 2011 roku, ale jakoś brakowało determinacji, może czasami wiary, bo kiedy uświadomiliśmy sobie, że trzeba będzie zamknąć drogę dojazdową do autostrady, to rodziły się kłopoty. Zresztą pierwsze kroki na policję w celu konsultacji pokazały, że to nie będzie łatwe. Oczywiście, dopóki było daleko od autostrady, wszyscy podchodzili do tematu entuzjastycznie, włącznie z burmistrzem, władzami i policją. Później zaczęły się schody. Organizowaliśmy zebrania, chodziliśmy od drzwi do drzwi, pytając, czy możemy zamknąć drogę, obiecując, że będzie dobra organizacja i nikomu krzywda się nie stanie. Pierwszy rok był najtrudniejszy. Chcieliśmy pokazać, że można. Wszystko działo się jeszcze w momencie, kiedy zaszłam w ciążę. Zaskoczenie było duże, bo sądziłam, że po chemii, jaką przeszłam w związku z nowotworem – białaczką, nie będę miała już dzieci. Syn ma dzisiaj 6 lat, jest zdrowy, wszystko układa się pięknie. 

To wszystko brzmi jak z jakiegoś filmowego dramatu. Ty też chorowałaś na nowotwór? 

Tak. Któregoś dnia po treningu poczułam się bardzo źle. Lekarze nie mieli wątpliwości już po pierwszych badaniach – białaczka. Początkowo ta informacja mnie zszokowała, snułam się po korytarzach, opierałam ręką o ścianę – tak byłam słaba, ale nie dlatego, że mój organizm był słaby, tylko dlatego, że tak zareagowała głowa. Postanowiłam, że się nie poddam i tak naprawdę chora byłam tylko jeden dzień. Kolejne tygodnie to już moja determinacja i walka o powrót do zdrowia. Po kilku miesiącach leczenia, chemii i walki, udało się. Jestem zdrowa! 

Mona Nonn na trasie zawodów w Borównie
Mona Nonn na trasie zawodów w Borównie

Wróćmy do organizacji zawodów. Nigdy wcześniej nie mieliście takiego doświadczenia. Powiedz coś więcej na temat samych przygotowań.  

Zaczynaliśmy od zera. Było mnóstwo pracy, spotkań. Bywało, że u burmistrza podczas narady siedziało około 20 osób. To było prawdziwe wariactwo, bo ja leżałam w ciąży w szpitalu w Austrii, Peter siedział na tych spotkaniach, z łamaną polszczyzną, uzgodnienia przez telefon, ale okazało się, że można. Oczywiście zasadnicza część organizacji zaczęła się, kiedy wróciłam do Polski, zajmowałam się całą logistyką. 

Jakie wnioski po pierwszej organizacji? 

Było świetnie. Pierwsze trzy triathlony były rewelacyjne. Niestety na czwartym zdarzyła nam się wpadka związana z błędnym poinformowaniem przez spikera o przebiegu trasy. Na odprawie wszystko było dobrze, ale przed samym startem niestety nie. Rano dystans długi popłynął dobrze, a średni o 400 metrów dalej. Niestety hejterów mamy do dziś, część z nich to cały czas te same osobym, ciągnie się za nami ta wpadka, ale jakoś sobie radzimy. Mamy już zespół wspaniałych wolontariuszy, samodzielnych, podejmują sami decyzje i te decyzje są prawidłowe. Organizujemy wspólne spotkania integracyjne.

A jak reagujesz na docinki, że z tą trasą rowerową musi być coś nie tak, bo takie dobre czasy tam kręcą?

Przyjedziesz w tym roku, to zobaczysz. Trasa jest płaska niemal jak stół, ma tylko 25 metrów przewyższenia, jest prosta, ma tylko dwa ronda – na początku i na końcu. Całą trasę możesz przejechać na lemondce, nie podnosząc się nawet na moment. Poza tym nie ma tam wiatru, bo na całej długości jest osłonięta lasem z obu stron. Chciałam podkreślić, że nasza trasa rowerowa ma dokładnie 180km, mimo że regulamin Ironmana dopuszcza niedomierzenie trasy w zakresie około 10%. Biegowa również ma dokładnie 42 kilometry, 90% przebiega przez park, nawierzchnia jest utwardzona. Idealne warunki do bicia i ustalania życiówek. W tym roku inwestujemy w większe boje kierunkowe i nawrotowe. Zresztą trasa pływacka ma doskonałe warunki do nawigacji w open water, ponieważ opływa się wyspę. 

Jakie macie cele w kontekście triathlonu w Wolsztynie? 

To nigdy nie będzie tak masowa impreza jak np. w Gdyni. Chcemy przyjmować maksymalnie 500 osób. Dziś startuje u nas ponad 300, ale tylko przy takiej liczbie zawodników na tej trasie jesteśmy w stanie zagwarantować ściganie bez draftingu. Oczywiście on zawsze będzie, jeśli znajdą się nieuczciwi zawodnicy, ale ja mówię o tym w kontekście organizatora zawodów, który również musi zadbać o to, żeby trasa eliminowała lub ograniczała niemal do zera taką możliwość. Poza tym chcemy utrzymać tę fantastyczną atmosferę, jaka towarzyszy naszym zawodom – oprawa na mecie, witanie ostatniego zawodnika pochodniami, sztuczne ognie, dobre jedzenie, wspaniali wolontariusze. 

Życzę powodzenia i do zobaczenia w Wolsztynie. W tym roku nie wystartuję, bo będę spikerem na waszej imprezie, ale za rok… kto wie… 

Dziękuję i do zobaczenia. 

 

 

Powiązane Artykuły

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,299ObserwującyObserwuj
434SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze