Rockman Swimrun 2016 – pierwsi Polacy dotarli do mety!

Relacja pierwszego polskiego swimrun teamu w składzie Rafał Bebelski i Jędrzej Maćkowski – znany również jako autor bloga odgrubasadoultrasa. Panowie 6 sierpnia tego roku zmierzli się z jednym z trudniejszych wyzwań w szeroko pojętych sportach wytrzymałościowych. Finisherów tych zawodów określa się mianem Tytanów Wytrzymałości. Swimrun to prężnie rozwijająca się dyscyplina sportu polegająca na naprzemiennym pływaniu i biegu. Standardowo zawody rozgrywane są na dystansach od 20 do 80 km. Najdłuższy wyścig pokonany w tej formule to ponad 240 km! Po raz pierwszy przebiegnięty i przepłynięty cały Archipelag Sztokholmski. Polski Team, którego patronem jest Akademia Triathlonu zadebiutował w norweskim Rockmanie! Panowie zgodnie twierdzą, że to był dopiero początek ich przygody z tym sportem.

 

Najczęściej zadawane pytanie po powrocie

I jak było? Wiedzieliśmy, że będzie ciężko i zimno. I było właśnie dokładnie tak jak się spodziewaliśmy. Tylko nie wiedzieliśmy, że będzie aż tak ciężko i aż tak zimno. Było też piękniej niż myśleliśmy. W zasadzie było tak pięknie, że pozostałe kwestie momentami schodziły na dalszy plan. To niesamowite uczucie, gdy puszcza ból i wracają siły, gdy przed twoimi oczami wyrasta krajobraz jak z pocztówki. Nigdy nie było nam dane ścigać się od startu do mety w tak spektakularnych okolicznościach przyrody. Hasło reklamowe, że przyjdzie nam pokonać jeden z najbardziej dramatycznych pojedynków z naturą, nie było pustym sloganem. Lysefjord, czyli Świetlisty Fiord to około 42 kilometry zachwycających krajobrazów pionowo wznoszących się krawędzi skalnych ścian, sięgających do 1000 metrów wysokości. Skał gęsto porośniętych dziwnymi kształtami drzew przykrytych różnymi kolorami mchów. Wielka plątanina korzeni i wrzosowisk, udekorowana krystalicznie czystymi i lodowato zimnymi górskimi jeziorkami.

Rockman Swimrun to w sumie 40 km pływania i biegania po tym ślicznym i surowym fiordzie. Dystans może nie długi jak na tego typu zawody ale teren w jakim trzeba pokonać ponad 2500 m. przewyższeń robi olbrzymie wrażenie, nie tylko widokowa ale również fizycznie. Gdy powstawał ten wyścig miejscowi mówili, że jest to niemożliwe do wykonania, a jednak jest! Przed nami udało się to tylko 130 zespołom w dwóch poprzednich edycjach. Pierwszy polski swimrun team po 10 godzinach i 11 minutach zameldował się na mecie na 34 pozycji, plasując się w mocnej połowie stawki. Kilka zespołów zrezygnowało jeszcze przed startem, gdy organizatorzy na odprawie wyświetlili nieemitowany nigdzie film – przygotowany. „ku przestrodze”, a jego pokaz zwieńczony został pół godzinnym wykładem górskiego ratownika norweskich służb medycznych, na temat tego jak u partnera w zespole rozpoznać niepokojące objawy hipotermii! Nie powiem, oglądając to co działo się w latach wcześniejszych na trasie opadły szczęki i nam. Przyjechaliśmy tu jednak walczyć, a nasze ostatnie pół roku treningów, było ukierunkowanych właśnie na wytrzymałość i sztukę cierpienia. Zimowe morsowanie, trudne długie biegi górskie: 52 km Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego, 100 km w Szczawnicy i tyle samo podczas Biegu Rzeźnika Hardcore. Mało startów ale konkretne druzgoczące nogi trasy. Do tego wielogodzinne wybiegania, następujące dzień po dniu. Dużo siły biegowej, praktycznie zero płaskiego i asfaltu. Byliśmy dobrze przygotowani ale jako debiutanci popełniliśmy kilka błędów nie znając specyfiki wyścigów swimrun. Naszą wiedzą był tylko internet. Pianki dedykowane tej dyscyplinie pojawiły się w zasadzie tuż przed startem, więc czasu na zapoznanie się z naszymi nowymi skórami nie było dużo. Ważne, że pasowały i dawały niesamowitą swobodę ruchów podczas biegu. Na treningach staraliśmy się odwzorowywać warunki jakie będą czekały nas na starcie. Okazało się jednak, że była to marna imitacja. Rockman mimo, że pokonany kilka razy pokazał dlaczego jest uważany za jeden z najtrudniejszych swimrunów na świecie.

 

wyjscie z_wody

 

Chłodne przyjęcie

Na miejsce startu wypływaliśmy o 6:00 ze Stavanger. Dwa szybkie katamarany zabrały 74 teamy. To co mnie zdziwiło to atmosfera napięcia i poddenerwowania u Skandynawów. Kurcze przecież oni królują w tej dyscyplinie. Nie było jednak głupich żartów. Tylko wymiana zdań na temat pogody. Rozluźnieni byli tylko obcy. Po prostu nie wiedzieliśmy tak na prawdę z czym nam się przyjdzie zmierzyć. Organizatorzy dzień przed odprawą podali komunikat, że tegoroczna edycja będzie najbardziej mokrą z dotychczasowych. Niespodziewane jak na sierpień opady deszczu w Norwegii sprawiły, że przez większość trasy biegowej będziemy mieli wodę i błoto po kolana! Przy temperaturze powietrza ok 10 stopni efekt wychłodzenia gwarantowany. Utworzyło się też kilka nowych potoków i wodospadów, podczas pokonywania których proszono o szczególną ostrożność. To co martwiło niektórych „obcokrajowców” to jednak temperatura wody. Rok temu w fiordzie było ok 10 stopni, a w górskich jeziorkach 6! Dość zimno jak na letnie pływanie. W zasadzie cholernie zimno! W zimę w Bałtyku morsowałem przy takiej samej temperaturze po kilka minut, a tu w sumie przyjdzie nam w wodzie spędzić przy dobrym obrocie spraw ok 2 godzin! W zeszłorocznej relacji jednego z uczestników przeczytałem, że pisząc o Rockmanie kilka tygodni po, wciąż gdy puszcza bąka, wyskakuje mu kostka lodu 😉 Zapowiada się niezła lenia przygoda.

 

W tym roku jednak woda jest cieplejsza. W fiordzie 13, a w jeziorkach 7-8 stopni. Mimo to, tak i tak jesteśmy jednym z nielicznych teamów, który na wyposażeniu nie ma czepków neoprenowych. Zawsze wydawało mi się to lekką fanaberią. Patrząc jednak na twarze naznaczone dużo większym doświadczeniem, powoli zmieniam zdanie i już widzę nasz pierwszy błąd. Straty energii, która ucieka wraz ciepłem głową potrafią być ponoć kluczowe dla rozegrania tych zawodów. Pocieszające jednak jest to, że wczoraj podczas wykładu ratownik mówił, że tegoroczne 2-3 stopnie więcej to jednak olbrzymia różnica ale tak i tak na trasie w kilku charakterystycznych miejscach zostawili koce termiczne. Należy z nich skorzystać, gdybyśmy u siebie lub partnera zaobserwowali niepokojące objawy zmierzające do skrajnego wychłodzenia organizmu. Objawiać mają się one nadmiernym poceniem i drgawkami całego ciała. Obniżać ma się też temperatura ciała poniżej 36 stopni. Przy kocach mają być termometry! Mimo ostrzeżeń wierzę, że będzie dobrze – ja akurat chłód lubię! Ścisk w żołądku jednak zagościł. Nie mogę jednak o nim myśleć, bo na statku jest jedna toaleta, a ja jestem już szczelnie ubrany w piankę. Ponadto organizatorzy prosili, by zbędne nerwy „zostawić” w hotelach. Trzeba być grzecznym i się słuchać. Generalnie chce już wskoczyć do wody i napierać. Oczekiwanie mnie rozbija. Rafał swoje nerwy postanawia przespać. Jednak na komendę, że dopływamy zrywa się na równe nogi, wykonując kilka nerwowych ruchów. Brakuje tylko przerywanego dźwięku syreny i powtarzanych z głośników komunikatów: „Tylko bez paniki, tylko bez paniki”

 

zimmnoo

 

3… 2… 1… Start

7:30 syrena jednak zawyła ale na znak startu. Wskakujemy do wody. Znacie to uczucie z rozpływania przed triathlonem jak za kołnierz wlewa wam się zimna woda i zalewa plecy? Wśród dzielnych ironmanów słychać wtedy takie cieniutkie Aiiiiiiii, Auuu. Tutaj tego niema! Mimo głębokiego nura – pianki są na tyle przylegające, że nie czuć tego paraliżującego zimna. Czuć tylko jak w sekundę grabieją ręce i kolana. Poza tym od razu płyniemy, nie ma tzw. zapoznania z wodą. 900 metrów wzdłuż fiordu przed nami. Wyskoczyliśmy do wody jako jedni z ostatnich. Taktykę mamy taką, by zacząć powoli i przyspieszać w trakcie. Rafał narzuca jednak mocne tempo. Ciężko mi się utrzymać w jego nogach. W zasadzie nie mogę tego zrobić. Odpływa mi ale non stop kontroluje gdzie jestem? Pierwszy raz myślę o holu, na jakim płynie część zespołów ale na razie tylko w kwestii niepogubienia się. Gramolimy się z pomocą lin na brzeg. Patrzymy na czas. Wcale tak szybko nie było. Dlaczego zatem nie mogłem go dopłynąć? Nieważne. Teraz szybka wspinaczka po urwisku, przez które przepływa nowo powstały wodospad. Pierwsza śliska półka skalna i dalej w górę. Ścieżka po wrzosowisku jest wąska, ciężko mijać zawodników. Później zaczynają się krzaki, a ja głupi myślę jak w nich nie podrzeć nowiutkiej pianki, w końcu przydałoby się jakieś ładne zdjęcie dla sponsora.

Szukając nerwowo oznaczeń trasy – ten fragment jest specjalnie znakowany, bo dopiero dobiegniemy do turystycznego szlaku. Specjalnie oznacza jednak, że nikt „specjalnie” się tym nie przejmował, w końcu każdy zespół ma kompas i mapę, więc wie gdzie ma biec. Aha. My wiemy doskonale, biegniemy za innymi. Teraz to Rafałowi nie odpowiada narzucone przeze mnie tempo. Okazuje się, że ci inni jednak się gubią. Lekki popłoch, bo na dole po lewej stronie widać jeziorko, a w nim płynące zespoły. Wbiegliśmy za wysoko. Szybko odwrót i to co lubię najbardziej. Zbieg na szagę. Kiedy inni szukają jeszcze właściwej drogi my jesteśmy już w wodzie. Rafał znów płynie dużo szybciej. Zmieniam kadencję, staram się wydłużyć ruch, wejść w rytm ale słabo mi to wychodzi. Tak czy siak mijamy inne zespoły dość żwawo. Wybiegając na kilkaset metrów na ląd krzyczę, by zwolnił. Odpowiada, że przecież jest wolno. Sam już nie wiem jak jest, bo w zegarkach nie mamy specjalnej aplikacji swimrun. Mierzymy zatem czas odcinków na oko. Przyznam, że lekko głupieje. Później pomiar czasu pokazuje, że wychodząc z wody po trzecim pływaniu jesteśmy 15 teamem. Zaczyna się mocny podbieg pod słynny Pulpit Rock. Tam po dobiegnięciu do 1000 metrowego urwiska, będzie agrafka więc policzymy zespoły i będziemy znali swoją pozycję. Jak wół wychodzi 15 -16.

 

skok do_wody

 

Taktyka

Już zgodnie wiemy, że jest za szybko. Nie wiemy jednak, że w tym momencie zamiast kontrolowanie zwalniać, co robiliśmy – powinniśmy taktycznie zagiąć się i przyspieszyć. Przynajmniej jeszcze przez najbliższe 2 km. Tak robi kilkanaście zespołów. Sapią jak lokomotywy ale gnają pod górę jak szaleni. Przecież będą musieli za to zapłacić? Wszyscy płacą za zbyt szybki początek czy to w triathlonie, czy w biegach ultra. Zacieramy ręce, na żniwa jakie czekać nas będą za kilka kilometrów. Jeszcze nie wiemy, że frycowe zapłacimy niestety my! Przed nami ponad 7 km trudnego biegu. Po 2 km zaczyna się zbieg. Ciężko jednak nazwać to zbiegiem, bo teren robi się bardzo nieprzyjazny. Śliskie korzenie, nieregularne kamloty i krzaki. Wszystko podczas trawersu prawie pionowego zbocza. Dochodzimy grupkę przed nami. Spowalniają nas. Nie ma jednak jak wyprzedzić. Nawet ciężko puścić przodem. W Tatrach taki odcinek byłby jednokierunkowy i na bank założyliby tu drabinki lub łańcuchy. Tu pojawiają się one dwa razy, tylko podczas trawersu wartkiego wodospadu! Tempo mocno spada. Teren jest na prawdę bardzo techniczny. Pierwszy raz mamy czas, idąc gęsiego, pomyśleć o naszych non stop od prawie trzech godzin mokrych butach. Ku naszemu zdziwieniu nie czuć tego, mimo że na serio prawie cały czas brodzimy po kostki w wodnistym błocie. Nie czuć nawet chłodu – trzyma nas adrenalina.

 

Zaczyna się robić stromiej. Mniej drzew, większe głazy. Nagle dwa zespoły za nami wskakują na nie i zjeżdżając po nich na tyłkach kilkanaście metrów w dół, wyprzedzają nas i maruderów przed nami. W tym momencie łapiemy się o co chodzi! Wiemy co zawaliliśmy. Dlaczego tak tym wyprzedzającym nas wcześniej, sapiącym na potęgę lokomotywom zależało, by wbiec w ten teren możliwie jak najszybciej. Taka strategia gwarantowała uniknięcie zatorów, które powodują słabsze technicznie zespoły. Trzeba być non stop czujnym. Dwa zespoły, które nas wyprzedziły powoli, bo powoli ale się od nas oddalają, a nas blokuje para, której nie ma nijak ominąć. Wiemy, że będziemy musieli mocno kotłować wodę na pierwszym dłuższym, bo ponad 1,5 km odcinku pływackim. Tylko, że to moje pływanie dziś jest jakieś dziwne. Rafał proponuje, że jak inne pary zapniemy się holem i narzuci mocniejsze tempo. Wstyd się przyznać, nigdy tego nie praktykowaliśmy, bo mimo, że Rafał jest lepszym ode mnie pływakiem, to jednak w łapach potrafiłem utrzymać się w jego nogach. Poganiając go nawet. Ryzyk fizyk! W zasadzie nie ma co ryzykować. Przecież może być tylko lepiej. Zwiążemy się!

 

trudny zbieg

 

Związani w wodzie

Ostatnie techniczne kilometry, w terenie osłoniętym od wiatru, sprawiły że mimo rozpięcia pianek z przodu, lekko się w nich zagotowaliśmy. Wodę pijemy prosto z potoków. To są jednak dwie, trzy szybkie garści wody, by nie dać się wyprzedzić innym. Czuję, że brakuje mi wody. Żałuję, że do kieszeni w piance na plecach nie zabrałem małego bidonu. Na punkcie kontrolnym przed pływaniem wlewamy w siebie prawie litr izotoniku. Mimo 10 stopni temperatury na zewnątrz kręci mi się lekko w głowie, jak podczas wyścigu w upalny dzień. To śmieszne, bo wszędzie dookoła pełno wody, a ja się chyba lekko odwodniłem. Chcę już do wody, schłodzić się!

 

Tak jak Rafał zapowiedział – związani wskakujemy do fiordu. Już po kilkudziesięciu metrach widać, że hol działa! Może jest trochę za długi ale działa! Gdy napina się zbyt mocno – mobilizuje mnie, by kończyć mocno pociągnięcia ręką. Nie tracimy też czasu na kontrolowanie w wodzie czy „my to my”. Nawet udaje nam się w tę linkę nie plątać, mimo że jest czarna i słabo ją widać w wodzie. Pozostali mają kolorowe, jaskrawe linki ale co z tego, gdy ich Wyprzedzamy. Ktoś mi wskoczył w nogi. Gdzieś w połowie drogi tego 1700 m. odcinka wiele płynących zespołów zaczyna się dziwnie zachowywać. Ci co płynęli za mną nagle odpuścili. Inni płyną prosto na skały, zamiast dalej na wprost. Jeszcze innych znosi bardziej na środek. Rafał dziwnie szarpie się. Hol nie jest już tak napięty jak na początku i wydaje mi się, że jednak mu przeszkadza, bo dziwnie kopie. Chce się rozejrzeć, czy rzeczywiście ci z tyłu odpuścili, czy nas cichaczem mijają bokiem. Zaczynam się rozglądać i nagle łapie mnie potężny skurcz z prawej strony w mięśnie grzbietu. Czegoś takiego to ja nie znałem i wcale mi się to nie podoba. Zaczęło wyginać mnie w podkowę. Straszny ból i nagłe oświecenie, że najbliższy grunt jakieś 300 metrów pode mną. To mobilizuje. Teraz hol spełnia też funkcję poczucia bezpieczeństwa. Przestaję machać rękoma i próbuję totalnie rozluźnić się leżąc na wodzie. Puszcza. Powoli znów zaczynam płynąć. Każdy oddech na prawą stronę jest jednak na granicy kolejnego skurczu. W głowie słyszę głos Andrzeja Skorykowa z warszawskich Mastersów „Kiedyś się przekonasz, że branie oddechu tylko na prawą stronę źle się skończy! Ucz się oddychać na obie”. To samo za dzieciaka mówił mi inny Andrzej – Szołowski. Kurcze wizjonerzy z tych Andrzejów, czy co? Zatem w ekspresowym tempie muszę się tego nauczyć, bo zaraz się utopię. Strach to jednak dobry motywator. Przechodzę na oddech na obie strony. Trochę gubię przy tym na lewą równowagę i muszę pomagać sobie kopiąc mocniej prawą nogą, by utrzymywać kurs. W tym momencie dla odmiany łapie mnie skurcz w nodze. Z tym jednak łatwiej sobie poradzić. Dopływamy na brzeg do kolejnego punktu kontrolnego. Znów są liny i wolontariusze. Przy gramoleniu się na głaz Rafał częstuje ich kilkoma zwrotami ze słownika wulgaryzmów polskich. Jestem w szoku. Taki miły chłopak, a takie słownictwo. Cóż za brak wychowania. Gdy ja próbuję wyjść na brzeg okazuje się, że też mam w tej dziedzinie luki, bo bluzgam na prawo i lewo na czym świat swoi, a sam nie mogę stanąć na niczym. Jeszcze w wodzie zmiana pozycji na pionową powoduje, że zamiast nóg mam dwa drewniane kołki. Nie mogę wyjść z wody. W końcu udaje się. Stoję przy bufecie z napiętymi łydkami i „dwójkami”, nie mogę zrobić kroku. Przez głowę przechodzi mi myśl, że to dla nas koniec wyścigu, na takich nogach nie da się iść, a co dopiero biec. Jednak kilka uderzeń pięścią, kilka bluzgów i znów zaczynają pracować, wraca krążenie. Okazuje się, że całe zamieszanie w wodzie po połowie dystansu w przypadku innych teamów, to też były atakujące skurcze wszelkich części ciała plus ławica parzących meduz, w które wpłynęli. Wolontariusze pytają ich, czy wzywać medyków, bo niektóre osoby całkiem ładnie napuchły. Wyraz „medic” musi jednak w każdym języku brzmieć strasznie. Stoją z nami Słowacy, Francuzi, Niemcy, Belgowie, Szwedzi jest Australijczyk, a każdy na jego dźwięk nagle zdrowieje. Ekipy zbierają się od razu do biegu. Uciekamy i my. Straszę, że jeszcze dentystę przyprowadzą i co będzie? Mój partner też okłada się po łydkach mówiąc, że czegoś takiego to jeszcze nie przeżył. Kontynuujemy wyścig! Teraz będzie szybciutko.

 

plyniecie na_holu

 

„Nadbrzeżny sprint”

Tak organizatorzy reklamują ten fragment trasy. ok 3 km biegu, bo głazach, kamieniach i kamyczkach, które oderwały się od górnych partii fiordu i sturlały właśnie w to miejsce, tworząc efektowne usypisko. Momentami sypie się spod nóg i płaska tafla wody nad którą biegniemy robi rytmiczne „plum”, „plum”, „PLUM”. Wielkość dźwięku w zależności od kalibru wpadającego kamienia. Znów ciężko wyprzedzać. Wychodzi słońce. W piankach robi się ciepło ale nie ma już co kombinować i ściągać ich z torsów. Tym bardziej, że ten fragment trasy znów wymaga podparcia trzeba punktami, jak we wspinaczce. Czasem ciężko stawiać kroki, bo mięśnie, które raz już złapał skurcz, łatwo nawiedzają kolejne. Teraz jednak się nie potopimy myślę, najwyżej rozbijemy łeb spadając do wody i wtedy się dopiero utopimy ale tego już nie będziemy świadomi. Ta wizja skutecznie jednak odstrasza takie skurcz, co to po nich tracisz całkowitą kontrole nad ciałem. Nikt do wody nie wpadł. Życie jest cenniejsze no i piwo obiecane na mecie też. Ciśniemy dalej. Słychać cywilizację. Jest doping! Wbiegamy do malutkiego portu, a tam niespodzianka – najgłośniej drą się nasi kibice! Cztery dziewczyny pokazały jak drzeć japy. To daje kopa. Niestety nie tylko nam. A mamy co odrabiać, bo przez ten taktyczny błąd na początku trasy spadliśmy na 38 pozycję. Przed nami kilka kilometrów asfaltu wijącego się pod górę. Obieramy sobie najbliższe cele i po kolei do nich dobiegamy, wtedy momentalnie wyznaczamy sobie kolejne i kolejne. Do tamtego drzewa, a od drzewa, do słupka. Od słupka do wodospadu i tak mijamy dwa zespoły. Sprawdzona metoda z biegów ultra, gdzie po 100 km ciężko zmusić się do biegu na myśl o kolejnych 50. Małymi kroczkami ale do przodu. Trochę też gallaweyeam ale najważniejsze, że łykamy kolejny team i zbliżamy się do następnych. Zaraz będzie kolejne długie pływanie, a pływanie z holem idzie nam dobrze, więc pewnie tam ich dojdziemy.

 

13913849 1782354101999702_3537666714021048960_o

 

Wszystko w poprzek

Przed nami 1600 m. Musimy przeciąć fiord w poprzek. „Dość mocno wieje, na środku tworzy się fala i znosi wszystkich na prawo. Umiejętnie zatem nawigujcie. Jakby co macie mapę” – żartują instruujący nas wolontariusze. Wyposażają nas w jedną obowiązkową na tej przeprawie bojkę dla bezpieczeństwa i widoczności. W końcu nikt nie zamknął dla nas fiordu i odbywa się tu normalna żegluga. Ruch jest jednak mizerny. Bez obaw zatem wskakujemy do wody. To przedostatni odcinek pływacki. Trzeba się sprężyć, by nie zmarznąć zbytnio. Kilkadziesiąt metrów od brzegu znów pojawiają się skurcze. Widzę, że Rafał też się z nimi boryka. Co gorsza zaczyna nawigować jak pijany. Fala nosi go jak korek. Skręca i linka holownicza co chwila oplątuje mi się wokół rąk. Wrzeszczę do niego ale kiwa, że wie i dalej płynie w cały świat. Załamka. Zatrzymuje go pod pretekstem wspólnego selfie na środku fiordu – taka okazja może się szybko nie powtórzyć. Może ta krótka przerwa zmieni coś w naszym stylu nawigacji.

Ruszamy dalej. Przerwa nic nie dała. Jest nawet gorzej. Ja mądrala wciąż wrzeszczę. Rafał jest na mnie zirytowany, a że jesteśmy w wodzie, to ciężko nawet dać sobie po razie dla uspokojenia sytuacji. Kłótnia też nie wchodzi w grę, bo słone fale zalewają usta. Słyszę tylko – „Prze…bane”. Pod nami pół kilometra głębiny. Myślę sobie zaraz przypłyną orki i nas zjedzą. Rzeczywiście mamy „prze…bane”. Jakoś zawsze nawet małe ryby widziane w trakcie pływania open water budzą mój lęk. A tu woda jak nazłość przejrzysta – strach patrzeć. Zamykam oczy pod wodą, tym bardziej, że co i rusz widać jakąś meduzę. Ich parzące welony sięgać mogą do 3 metrów. O ja biedny żuczek. Płynę za tym lawirującym Rafałem i mam dużo czasu na przemyślenia. Gdy widzę jak skacze na falach. Wiem już co sprawia, że nie idzie mi dziś dobrze na odcinkach pływackich. U Rafała ten problem uwidocznił się do dopiero na fali. Mamy za dużą wyporność na nogach. Na treningach ćwiczyliśmy tylko z bojką ósemką między nogami albo w wypornościowych podkolanówkach jakie są na wyposażeniu pianek, które testowaliśmy dopiero tydzień przed startem. Nie zrobiliśmy treningu w tym i w tym. Wydawało nam się, że jak połączymy oba narzędzia efekt będzie lepszy, bo będziemy mieli wyżej nogi. Do tego słona wyporna woda i efekt jest taki, że Rafał teraz płynie z butami prawie nad powierzchnią wody. Ja też. Oczyma wyobraźni widzę znów Skorykowa jak na ten widok sika ze śmiechu stojąc na słupku startowym na Warszawiance. Co prawda nie pracujemy nogami, bo po pierwsze z założenia oszczędzamy je na bieg, a po drugie mamy w nich teraz notoryczne skurcze. Ich wysoka pozycja zmienia całkowicie nasze ułożenie w wodzie. Na fali jest to bardzo widoczne. To już jednak jest zmartwieniem na później, bo Rafałowi właśnie rozpięła się uprząż. Odłączamy hol i Rafał na plecach, ja na brzuchu płyniemy do widocznej już drabinki na brzegu. To, że odpływa mi na plecach jest jednak mniej bolesne niż to, że nie minęliśmy żadnego z teamów, które chcieliśmy dopaść, a co gorsza jeden nas wyprzedził. Zostają jednak pod kocem termicznym na kilka chwil, próbując opanować drgawki. Zaczynają się schody!

 

widok na_fiord

 

Liczba dnia 4444 – schody we Florii

Zaczynają się schody i to w sensie dosłownym. Musimy wgramolić się na ścianę ponad 700 metrów wysoką. Co gorsza wysokość tę złapiemy na niecałym kilometrze trasy! To bardzo stromo. Wchodzić będziemy po największej tego typu budowli na świecie, drewnianych schodach, które momentami są chyba bardziej drabiną. Prowadzą wzdłuż rury pompującej wodę do elektrowni na szczycie. Gdy zapisywaliśmy się na Rockmana – Rafał po cichu liczył, że pomysł ten nie wypali, że nas nie wylosują lub nasze dotychczasowe starty w trudnych biegach górskich nie dadzą nam przepustki do startu w tej imprezie. Okazało się jednak że dały. Wtedy Rafał dopiero przyznał się, że jest nieszczęśliwym posiadaczem drobnego lęku wysokości i przestrzeni. Najbardziej nie lubi wchodzić po drabinie. A drabina, którą mieliśmy teraz pokonać liczy 4444 stopnie! To ponad 3 razy tyle co wieża Eiffla w Paryżu.

 

Musimy zatem zrobić to szybko. Idę pierwszy, a Rafał z nosem w moim tyłku. Po ok 1000 schodów dochodzimy parę przed nami. Z tyłu słyszę ciche lecz stanowcze: „Tylko się nie zatrzymuj. Gruby jesteś przejdź po nich!” Panowie jednak ustępują nam trochę miejsca i napieramy dalej. Po kolejnych 2000 tysiącach schodów – to tak jakbyście 100 razy weszli na 4 piętro w bloku, kolejna para. Przed nami kolejne 100 razy na czwarte piętro! Momentami pod stopniami kilkanaście metrów do najbliższego krzaczka. W zasadzie są to drzewa ale stąd wyglądają jak krzaki. Idziemy na czworaka. Rafał nie ogląda się do tyłu. Gdy dochodzimy na szczyt odwracam się i widzę jeszcze zespoły, które dopiero na drugim brzegu wskakują do fiordu, by przepłynąć go w poprzek. Tymczasem my biegniemy już do ostatniego jeziorka na trasie. Przed wejściem ostrzegają nas, by te 200 metrów pokonać szybko, bo woda jest lodowata. Ale mi to nowość. Tym razem jednak fakt jest jakoś wybitnie rześka! Obiecuje sobie, że od tej pory zawsze będę słuchał rad organizatorów. Woda wlewa mi się pod źle w pośpiechu założone okólarki ale jest tak czysta, że nie widać różnicy. Po kilku sekundach jednak mrozi mi gałki. Musze je poprawić, a ostrość widzenia w nim odzyskuje dopiero po kilku minutach biegu, już po wyjściu z wody. Wcześniej na brzegu dostajemy jednak kawę od samotnie pilnującego punktu wolontariusza. Mówię mu, że gdyby był dziewczyną, nawet z taką brodą, to bym się w nim zakochał. Facet kilka godzin stał na strasznym wygwizdowie, tylko po to, by podać wychodzącym z wody kubek ciepłej kawy, którą gotował na wciąż gasnącej przez wiatr kuchence turystycznej. Oboje z Rafałem jesteśmy przekonani, że był bardziej skostniały z zimna niż my. Wielki szacun!

 

IMG 0836_schody_j_i_r

Teraz już tyko z górki

Wreszcie zaczyna robić się płasko i lekko z górki. Wbiegamy na szutrową drogę. Wydłużamy krok i luzujemy łydy. Tym bardziej, że po piętach depcze nam kilka teamów, a przed nami ledwo widać jakiś ludków. Odczytuje Rafałowi dane z zegarka – kilometr po 4:15. Odpowiada, że pewnie zamarzł. Kolejny kilometr 4:20. Tym razem sugeruję tym samym, by może lekko zwolnić. Odpowiada, że już dziś zwalnialiśmy i nie był to najlepszy pomysł. Fakt ma racje. Kolejny kilometr 4:22 – uff jednak się nade mną zlitował. Wszedłem jednak w rytm. Spadek terenu i to, że właśnie minęliśmy niczym bolid formuły 1 zdezorientowanych Szwedów, sprawił, że o dziwo czuję się w tym tempie nawet komfortowo. Moje drugie imię od tej pory to Henryk Szost. Szwedzi tyle razy się obracali i jakoś nas nie zauważyli. Próbują się podłączyć. My już jednak nie możemy docisnąć. Przez to, że nie mamy funkcji swimrun w zegarkach, nasze busole ustawione w opcji bieg, głupiały w wodzie, podając jakieś kosmiczne przebyte odległości. Nie pamiętamy ile dokładnie jest do mety. Ich głupio o to spytać, tym bardziej, że udaje, że nie sapie, a w tym tempie ciężko wyjąć z kieszeni mapę. Umawiamy się zatem, że mamy jeszcze tylko 2 km i jeśli nie wyrosną, a nie powinny jakieś górki przed nami to utrzymamy to tempo, mimo, że cały nasz osprzęt lata przy tej prędkości jak szlony. Teraz już wiemy dlaczego trzeba wiązać go ciasno i dokładnie. Doganiamy jednak kolejny zespół. Szwedzi zostają w tyle. Widać, że droga wije się w dół dłużej niż 2 km. Oj ciężko będzie. Nagle skręt w lewo na wrzosowisko i w tym momencie przypominam sobie zdanie na odprawie „w lewo i dalej szybko w dół prawie 3 km. No dobra wcale nie będzie to takie szybko”.

 

Znów mokradła i wrzosy. Nogi zapadają się w błocie. Stawiając krok nie wiesz, czy będzie to po kostkę, do połowy łydki, czy może po kolano. Łapią mnie skurcze od tych dziwnych kroków. Dwa teamy za nami to widzą, bo musiałem stanąć walnąć w nie kilka razy pięścią. Nic to jednak nie daje. Próbujemy uciekać na moich sztywnych nogach. Ze złości chce mi się śmiać jak wyobrażam sobie ich widok. Dobiegają do nas ale nie chcą wyprzedzać, mimo że zachęcamy. W takiej sytuacji wolę jednak ja gonić, a nie uciekać jak ranne zwierzę, które i tak zostanie na koniec schwytane. Kończy się wrzosowisko i dobiegamy do ściany, którą trzeba zbiec, Wysokie stopnie, skakanie między korzeniami, niekontrolowane poślizgi. Bardzo boli ale biegniemy jak w transie. Mija nas żeński team. Drogie panie nie w takim momencie. 4 herosów toczy od kilku kilometrów swoją zawziętą walkę na śmierć i życie, a wy mijając ich psujecie całą zabawę. Nie ładnie!

 

Kilometr przed metą prawą stroną mija nas w końcu ci Francuzi. Szczerze to nasz taktyczny zabieg, by obronić to miejsce. Tak mówię Rafałowi, a na serio muszę na chwilę stanąć, bo strasznie kręci mi się w głowie – znów mało piliśmy. Panowie nas mijają i gnają na dół na łeb na szyję. Urywają się na jakieś 50 metrów i wtem jeden próbuje złapać się pod pośladkiem za „dwójkę”. Lekko zwalnia. Ha mam cię! Końcówka się wypłaszczy, a wtedy zmiana kąta stawiania stopy sprawi, że będzie go bardzo bolało. Sam zapominam o własnych skurczach, uśmiecham się do Rafała i wrzeszczę w niebogłosy, by nas słyszeli „let’s finish this f…in game!” Po 200 metrach dobiegamy ich. Klepię gościa w ramię. Dociskamy na ostatnim zbiegu i finalnie zyskujemy kilkadziesiąt sekund na mecie, bo wreszcie ją mijamy, przy głośnym norweskim Haia! Haia! Haia! Mała walka wygrana. Forma tego dnia była, szkoda że nawaliliśmy taktycznie rozegranie wyścigu od początku. Ale skąd to mieliśmy wiedzieć? Skąd znać specyfikę. Relacje z wcześniejszych zawodów tego nie obejmowały. Teraz już wiemy jak trzeba było to zrobić, by sporo czasu urwać ale ponoć konkretnie Rockman rządzi się swoimi prawami. Radość jest jednak ogromna!

 

trudny zbieg1

 

Rockman Rules

Potwierdzili mi to na mecie jego zwycięscy, aktualni Mistrzowie Świata OtillO Swimrun, żołnierze szwedzkich sił specjalnych. Królowie tej dyscypliny. Na moje pytanie, czy to trudny wyścig – najpierw zaczęli się śmiać, a później powiedzieli: „Rockman to najbardziej taktyczne i techniczne zawody na jakich przyszło nam się ścigać. Zwróć uwagę, że ponad 15 % starannie wyselekcjonowanych uczestników nie zmieściło się w limicie lub nie ukończyło wyścigu. Jeśli rzeczywiście jesteście debiutantami, to powiem szczerze, że był to debiut z przytupem. Mam nadzieję, że widzimy się kiedyś na OtillO.” Pewnie sporo kurtuazji w tym co powiedzieli było jeśli chodzi o to Otillo ale nam się spodobało i mamy zamiar z tego biegu wyciągnąć wnioski. Jednak jako że był on „specyficzny”, to warto byłoby sprawdzić się na jakieś bardziej klasycznej trasie. Co prawdopodobnie nastąpi jeszcze w tym sezonie. Trzeba przecież kuć żelazo puki gorące. No i tym bardziej, że pianki z tego trudnego terenu wyszły prawie bez szwanku. Raz jeszcze zatem dzięki wielkie Sport Guru i Zone 3 Polska za wyposażenie nas w nie! Dziękujemy też Akademii Triathlonu i National Geographic Traveler za medialne wsparcie. Dzięki Was swimrun szybciej dotrze do Polski.

 

schody

 

Wnioski po starcie

Jak widać połknęliśmy haczyk, a wszystko co później ponoć dzieje się lawinowo. Tak przynajmniej zadziało się w Norwegii, Danii, Wielkiej Brytanii czy Hiszpanii, gdzie w ciągu dwóch sezonów swimrun stał się jedną z prężniej rozwijających się dyscyplin sportów wytrzymałościowych. Pierwsze w Polsce zawody założę się zatem, że będą już za rok! My na pewno na nich będziemy, bo ponoć każdy swimrun to dobra przygoda! A i jeszcze jedno jak mnie córka po jakiś kolejnych zawodach znów spyta „Tato dlaczego nie byłeś pierwszy?”. Odpowiem jej, że byłem… na Rockmanie – jako pierwszy polski team na swimrunie! Bo uwierzcie przecieranie szlaków to na prawdę duża satysfakcja!

 

20160807 175150_wrocimy_tu

Jeśli macie jakieś pytania odnośnie startu i swimrunu, wiecie gdzie mnie szukać. (www.odgrubasadoultrasa.pl) Made the force be with You!

Akademia Triathlonu
Akademia Triathlonuhttps://akademiatriathlonu.pl
Największy portal o triathlonie w Polsce. Jesteśmy na bieżąco z triathlonowymi wydarzeniami w kraju i na świecie, znajdziesz również u nas porady treningowe, recenzje sprzętu czy inspirujące rozmowy.

Powiązane Artykuły

3 KOMENTARZE

  1. Kozaki:))) Jędruś, brawaaaaaa dla Was i dla Ciebie:))) Musze powiedziec,ze od momentu moich pierwszych startow jestes swoista inspiracja!

  2. Ale się zmęczyłam czytając Wasza historię i relację z tego swimrunu. Wielki szacun i gratulacje!

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,299ObserwującyObserwuj
434SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze