„W triathlonie wygrywają wszyscy” – Maciej Dowbor

     Pisząc ten artykuł, jednym okiem patrzę na dogorywający finał Euro. Hiszpanie prowadzą 2 do 0. Włosi grają w dziesiątkę, czyli niewiele jeszcze może się zdarzyć. A to oznacza, że Mistrzostwa Europy się skończą. Właśnie. Magiczne Euro było od wielu miesięcy wyznacznikiem swoistego deadline’u w naszych przygotowaniach do Susza. Wszyscy wiedzieliśmy, że po wielkim finale w Kijowie czas zaczniemy odliczać w godzinach, a nie dniach, tygodniach czy nawet w miesiącach, jak miało to miejsce jeszcze jesienią zeszłego roku. Zbliżający się koniec wielkiej przygody, jaką jest rola Ambasadorów Herbalife Susz Triathlon, skłania mnie coraz częściej do przemyśleń, co tak naprawdę zmieniło się w moim życiu przez ostatnich 9 miesięcy? Gdzie byłem jeszcze w październiku 2011 roku? Jakim byłem człowiekiem? Co wtedy miało dla mnie znaczenie, a gdzie jestem dziś – 1 lipca, na 6 dni przed największym sprawdzianem w moim życiu, do którego, powiem nieskromnie, jestem naprawdę nieźle przygotowany. Jak bardzo zmieniłem się, i to nie tylko fizycznie, na tak krótkiej przestrzeni czasu? Jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie podjął się tego wyzwania? Czy nadal budziłbym się niemal każdego dnia rano i zastanawiał, czy jeszcze coś ciekawego mnie spotka? Czy nadal traktowałbym swoje życie jak marną rutynę bez fajerwerków, bez uniesień i czystych, niestymulowanych używkami emocji? Czasu na przemyślenia nie brakuję. W końcu w ostatnich tygodniach spędzam w wodzie, na rowerze oraz w biegu kilka godzin dziennie i nie mam nic lepszego do robienia niż nieustanne zastanawianie się nad jakże prostym, a zarazem istotnym pytaniem – co dał mi triathlon?

     Odpowiedź nie jest łatwa. Można ją jednak zawrzeć w jednym prostym stwierdzeniu – WSZYSTKO!!! Korzyści fizyczne to oczywista oczywistość, ale niewątpliwe satysfakcjonująca. Nie sądziłem, że mimo tylu lat uprawiania sportu, najlepszą formę fizyczną osiągnę sporo po trzydziestce i to w dyscyplinie, do której, przynajmniej teoretycznie, nie mam predyspozycji. Byłem raczej przekonany, że znajduję się na równi pochyłej, która powoli acz konsekwentnie sprowadza mnie na utarty tor przeciętnego mężczyzny, który w okolicach 40tki przyrasta do fotela, dzierżąc w jednej dłoni pilota TV, a w drugiej zimne piwo. Kurczę, będę szczery. Dzięki tym wielu miesiącom treningów polubiłem siebie, wyleczyłem się z wielu kompleksów i jest spora szansa, że podczas tych wakacji po raz pierwszy świadomie i bez wstydu zdejmę koszulkę na plaży ;-).

       Jednak znacznie ważniejsze są korzyści mentalne, których owszem, elementem jest ta symboliczna plaża, czyli pewność siebie. I nie chodzi tu wcale o prymitywną potrzebę prezentowania swojego mniej lub bardziej wyrzeźbionego ciała. Żeby nie było wątpliwości – u mnie wciąż jeszcze kilka zbędnych kilogramów czeka na spalenie ;-). Znacznie ważniejsze jest to, o czym piszę 16 letni Kuba – siła woli, wiara w to, że mogę się zmusić do reżimu treningowego, zamiast leniwego przepuszczania życia przez palce. Każdy kolejny dzień jest walką ze samym sobą. Walką czasem potwornie ciężką , ale dającą nadzwyczajną satysfakcję. Żebym ja był tak mądry w jego wieku. Dziś myśląc o przyszłości, mam mnóstwo niewiadomych, ale zawsze pojawia się wspólny mianownik – triathlon, i oczywiście wielkie marzenie chyba każdego z nas, czyli start w Ironmanie na Hawajach. Pewnie nigdy nie uda mi się tego zrealizować, ale mam cel, który pozwoli mi wytrwać latami w treningach.

       Odłóżmy jednak Hawaje i wróćmy do Susza. Potwornie boję się tych ostatnich 5 dni przed startem. Z jednej strony mam pełną świadomość, że czas na budowanie formy już dawno minął. Nie wiem, czy wykorzystałem wszystkie możliwości jakie miałem, ale jakby mi ktoś powiedział 9 miesięcy temu, że wykonam jednego dnia 3 treningi, a na piętnastokilometrowy bieg będę wychodził z uśmiechem na ustach, to chyba popukałbym się w czoło. Pewnie można było ćwiczyć więcej, mogłem uważniej słuchać wskazówek trenerów, lepiej się żywić, ale i tak mam wrażenie, że nie było źle.

Z drugiej strony w tych ostatnich dniach muszę uważać, żeby przez swoją nadgorliwość i rozemocjonowanie nie popełnić jakiegoś prostego i głupiego błędu. Nie zepsuć tego, co z takim wielkim trudem wcześniej zbudowałem. Łatwo powiedzieć, ale w praktyce, cały czas próbuję coś zmienić. A to koryguję ustawienie siodełka, a to zmieniam w ostatniej chwili technikę biegania. Natomiast dziś rano, jak przystało na super kolarza, postanowiłem ogolić sobie nogi i wszytko mnie szczypie. Eksperymentowanie z założenia nie jest złe, ale trzeba je robić z głową i w odpowiednim czasie.

         Ponieważ zaczyna zżerać mnie przedstartowy stres próbuję uporządkować swoją nikłą wiedzę o triathlonie. Zacząłem układać w głowie listę czynności do wykonania, w czym niezwykle pomocny okazał się poradniczek Chrissie Wellington. Myślę nie tylko o przygotowaniach, ale także o samym przebiegu zawodów. O tym, jak się ustawić na starcie pływania, jak zdjąć sprawnie piankę, czy używać skarpetek, czy mieć wpięte buty w wiązania czy może najpierw je założyć, a później ruszyć na rowerze? Część koncepcji pozostaję tylko w sferze planowania. Inne testuję z różnym skutkiem. I tak już wiem na pewno, że nie wystartuję na rowerze z od razu wpiętymi butami, bo straconych trzydzieści sekund ma się nijak do usuwania fragmentów żużla z pooranej asfaltem twarzy.

     Najważniejsze jednak, że uwierzyłem w powodzenie tej misji. Mało tego, jestem wręcz pewien, że mi się uda. W tym upojeniu swoją siłą i możliwościami jest jednak pułapka. Niebezpieczna szczególnie, bo zbudowana na podłożu heroicznych wyczynów piłkarzy na arenach EURO 2012 i wzmocniona nieustannym oglądanie chwytliwych filmów z Ironmana na YouTubie. Trochę to przypomina wyreżyserowaną spontaniczność aktorów, którzy niby zaskoczeni zalewają się łzami odbierając Oskara, po czym wyciągają przygotowaną przez zupełny przypadek kartkę zawierającą listę osób, którym chcą lub też powinni podziękować. Niczym Ci aktorzy zaczynam wizualizować sobie moment, kiedy przebiegam metę. Myślę, jak wtedy będę się czuł, czy podniosę ręce w geście tryumfu, czy może nie wystarczy mi sił i padnę trupem. Coraz częściej jednak dochodzę do wniosku, że będzie to dla mnie bardzo wzruszająca chwila, bo nigdy wcześniej tak długo, tak ciężko i tak konsekwentnie nie pracowałem nad czymś, co będzie tylko moje i nikt mi nie zabierze ani satysfakcji, ani emocji związanych z pokonywaniem samego siebie.

     W telewizji właśnie kończy się finał największej imprezy w historii naszego kraju. Hiszpanie wygrali z Włochami 4 do 0. Nowi-starzy mistrzowie Europy mają w oczach łzy radości. Andrea Pirlo i jego koledzy też mają czerwone oczy, ale ich doznania są zgoła inne. Futbol i triathlon są w gruncie rzeczy dość podobne. I tam i tu jest mordercza walka. I tam i tu jest ciężka praca oraz samodoskonalenie. Łzy w triathlonie też często się pojawiają, ale jest jedna zasadnicza różnica – w piłce nożnej ostatecznie wygrywa tylko jeden zespół. W triathlonie wygrywają wszyscy.

Powiązane Artykuły

2 KOMENTARZE

  1. Trzymam kciuki! Odezwij się po przekroczeniu mety 🙂 Pozdrowienia dla całej ekipy.

  2. Pain for hours – Ironman forever!
    Ten weekend jest nasz. Dla jednych Frankfurt, dla innych Susz, dla niektórych Roth. To będzie nasz dzien! 🙂

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,299ObserwującyObserwuj
434SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze