7 grzechów głównych debiutanta, czyli…

7 grzechów głównych debiutanta, czyli ja dyszkę wciągam nosem…niemal codziennie! Niedawno opisywałem moje przygody na triahlonowych zawodach w Barcelonie. Ponieważ za wszelką cenę chciałem pociągnąć jeszcze trochę, a przy okazji poćwiczyć szybkość, dlatego zapisałem się na Bieg Niepodległości w Warszawie. Co to jest 10 km widziane z perspektywy triathlonu?! Z tym z założenia złym przeświadczeniem przystąpiłem do krótkich przygotowań, których zwieńczeniem była najbardziej upokarzająca kara w mojej krótkiej karierze długodystansowca. To jest krótka historia o próżności, pewności siebie, naiwności i niewiedzy. Tekst ten powinien być radą dla początkujących zawodników, a dla tych bardziej doświadczonych przypomnieniem, aby zawsze pamiętali, że ludzki organizm to nie silnik V8 o mocy 400 koni.

 

1.    Grzech pierwszy – przeciąganie sezonu w nieskończoność

Sezon miałem zakończyć w Borównie. Tak byłem przygotowywany przez trenera Nettera. Start w Barcelonie właściwie zrobiłem z rozpędu. Owszem trenowałem, ale już bez takiego zaangażowania i konsekwencji jak wcześniej. Powrót z Barcelony przypłaciłem sporym kryzysem. Tam 25 stopni, a u nas okolice zera i chlupa. W takich warunkach ciężko o mobilizację. Na szczęście skutecznie motywowała mnie nasza utytułowana olimpijka Anka Jakubczak, która od kilku miesięcy pomaga mi poprawić moją nędzną technikę biegania. Tak naprawdę psychicznie i fizycznie byłem już mocno wyeksploatowany i każdy sugerował mi roztrenowanie. Ja jednak się uparłem, a na to nie ma mocnych. Co to dla mnie?! Dyszkę wciągam nosem…niemal codziennie!!!

 

2.    Grzech drugi –  jestem ze stali i zawsze świeży
Nie dość, że przygotowania do biegu szły jak po grudzie, to jeszcze przez trzy dni przed startem zafundowałem sobie maraton w pracy. Spanie po 4 godziny, robota na stojąco po 10 godzin dziennie. Tour do Pologne w samochodzie, na zgiętych, powykręcanych nogach. To nie mogło się dobrze skończyć. Powinienem sobie odpuścić lub chociaż zadbać o dłuższy sen. Ja jednak wolałem siedzieć przed komputerem do 2 w nocy. W końcu… Co to dla mnie?!

Dyszkę wciągam nosem… niemal codziennie!!!

 

3.    Grzech trzeci – dekoncentracja
W końcu nadszedł  dzień startu. Właściwie bardziej od samego biegu interesowało mnie to, co będzie się działo po nim. Nareszcie zakończę sezon i rozpocznie się okres roztrenowania. Dłuższej niż kilkudniowej przerwy w treningach nie miałem od 53 tygodni, więc miałem prawo mieć już dość. Niby wszystko wyglądało tak jak zawsze. Wcześniej umówiłem się z Łukaszem Grassem. Zrobiliśmy rozgrzewkę w większym gronie. Jednak  zamiast się skupić na starcie, głównie koncentrowałem się na przyszłorocznych planach, próbując za wszelką cenę wyciągnąć od Łukasza jego pomysły na nowy sezon. Przecież czym tu się przejmować. To tylko 10 km. Dyszkę wciągam nosem… niemal codziennie!!!
  
4.    Grzech czwarty –  nie słuchaj nikogo, to ty jesteś najmądrzejszy
Spotykamy Maćka Michalskiego. Grass wiadomo, biega dobrze, ale jak sam twierdzi, w ogóle nie trenował i jest bez formy. Maciek, jest ode mnie lepszy. W Borównie zdeklasował mnie na rowerze, ale w biegu przepaści już nie było. Jak się wezmę, to może kawałek się z nimi przytrzymam!! Wiem, że trenerzy wpajają mi od zawsze – zacznij spokojnie i powoli się rozkręcaj. Mój obecny potencjał to okolice 43 minut, ale jak docisnę to może będzie lepiej. Co to dla mnie? Dyszkę wciągam nosem niemal codziennie!!!  

5.    Grzech piąty –  co, ja nie dam rady???????
Maciek z Łukaszem umówili się na wspólne tempo. Mieli zacząć 4.10 na km i potem przyspieszać. A ja tam stałem jak taka sierota. Biedny krewny, który z zazdrością patrzył na starszych stażem kolegów. Ci w dobrej wierze, na wszelki wypadek mnie przestrzegli, żebym broń boże się za nimi nie ciągnął, bo jeszcze nie jestem gotowy na takie tempo, mogę się szybko zakwasić i potem będę miał kłopot. To już była lekka przesada. Oczywiście miałem świadomość, że wiele mi do nich brakuje, ale chore ambicje pokonały zdrowy rozsądek. Postanowiłem, że nie będę dzięciołem.  W końcu co to dla mnie? Dyszkę wciągam nosem niemal codziennie!!!  

 

6.    Grzech szósty – owczy pęd
Anka Jakubczak czuła chyba co się święci. Intuicja podpowiadała jej, żeby nieco przygasić mój gorący temperament i jeszcze raz przypomnieć, żebym nie zaczął zbyt mocno. Czuła, że mogę pobiec około 42 minut, może nawet szybciej. W końcu widziała mnie na treningu i potrafiła wytrawnym okiem ocenić możliwości. Głęboko wierzę, że miała rację. Niestety w tłumie 10 tysięcy biegaczy nie mogła mnie znaleźć. Stała prawie w pierwszej linii, jak przystało na jedną z faworytek biegu. A ja czaiłem się do ataku z Grassem i Michalskim. Pistolet wystrzelił i gigantyczna masa biegaczy powoli ruszyła. To znaczy powoli ruszyła większość, bo niektórzy za wszelką cenę postanowili przebijać się do przodu wszelkimi dostępnymi drogami. Maciek z Łukaszem wyrwali od razu. A ja… za nimi, nie zważając na zalecenia taktyczne trenerów. Wyprzedzając kolejne grupki zawodników i konsekwentnie trzymając się pleców moich kolegów czułem się nadzwyczajnie. Miałem wrażenie, że stworzyliśmy fantastyczny  team twardzieli i ja jestem z nimi. Było cudownie. Nie czułem zmęczenia, a ekscytacja i samopoczucie sprawiły, że zupełnie nie zwracałem uwagi na to co wyświetlało się na moim pulsometrze. W pewnym momencie plecy chłopaków zaczęły się niebezpiecznie oddalać, a ja dziwnie straciłem dobry humor. Uśmiech z twarzy zniknął zupełnie, kiedy już mocno zmęczony uświadomiłem sobie, że właśnie mijam 3 kilometr, a mnie zaczęły mijać co raz większe tłumy.  Przypomniałem sobie złote myśli Michała Drelicha, który podczas mojego debiutanckiego Półmaratonu w Warszawie niemal siłą powstrzymywał mnie przed pogonią  za nagrzanymi sprinterami . – Maciek!! Spokojnie. Jeszcze będziemy ich mijać, kiedy będą płakać na krawężniku po 15 kilometrze – skutecznie mnie temperował. „Drelich, ku…..a . Dlaczego dziś Ciebie zabrakło” pomyślałem. Przecież to tylko głupie 10 km. A ja dyszkę wciągam nosem… niemal codziennie!!!     

7.    Grzech siódmy – a jednak nie dam rady, czyli demotywacja!
Bolało mnie wszystko, nie mogłem złapać oddechu, ciało wołało  dosyć, a mózg liczył każdy kolejny krok. Głównie obliczał ile zostało do mety i za każdym razem wychodziło cholernie daleko. Pierwszy raz umarłem na 3 km. Następny raz na 4tym. W międzyczasie z sobie tylko znanych powodów nie zszedłem z trasy. Potem znów śmierć na  5tym, na 5600 metrach już widziałem piękny krawężnik do przycupnięcia. Kiedy sprężystym krokiem, z uśmiechem na ustach, śmignął obok mnie uśmiechnięty pan po 70-tce, postanowiłem ostatecznie wyzionąć ducha. W pewnym momencie miałem wrażenie, że wyprzedzili mnie już wszyscy łącznie z dziećmi w wieku gimnazjalnym i swieżoupieczonymi absolwentkami Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Nawet nie wspomnę o kilkunastu facetach, którzy całą trasę przebiegli pchając wózek ze swoją pociechą. Oni też byli szybsi. Właściwie w myślach już mnie nie było, już gdzieś tam leżałem na trawniku i po cichu płakałem, użalając się nad swoją skrajną głupotą i koszmarnym stanem fizycznym.  Przy życiu i na trasie trzymała mnie tylko świadomość, że ewentualne wycofanie się z takiego biegu wiązać się będzie z ogólnopolską drwiną i szyderą. Mając w pamięci niefortunne dogorywanie na mecie w Suszu i kąśliwe uwagi w tabloidach, już sobie wyobrażałem, jak by mnie objechali po takiej spektakularnej porażce. Różne są powody pokonania siebie, kiedy człowiek mierzy się ze ścianą. W tym przypadku o wszystkim zdecydowała atawistyczna obrona przed kompletną kompromitacją. Cóż, cel uświęca środki. Kiedy już powłóczyłem nogami z tempem godnym chylącej się nad grobem staruszki, znów z pomocną dłonią przyszedł kolega, Marcin Dąbrowski, który na dwa kilometry przed metą niemal za koszulkę dociągnął mnie do mety. W wyniku kompletnego zaniku zdrowego rozsądku, wywołanym przez ekstremalne zakwaszenie organizmu, pod koniec miałem jeszcze zryw sprinterski, ale po kilku metrach dałem sobie spokój dostojnie przecinając linię mety. Czas… mniejsza o takie drobnostki. Dodam tylko, że pierwszy kilometr zrobiłem w 3.45, drugi w okolicach 4 minut. A na mecie okazało się, że dobiegłem w 44:15. Więc nie tak najgorzej. Przecież dyszkę wciągam nosem…niemal codziennie!!!     

8. Epilog
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Kiedy już ochłonąłem i doszedłem do siebie przyszedł czas na analizę. Końcem końców uznałem, że mogę być z siebie dumny. To był mój najgorszy kryzys na trasie w  krótkiej karierze. I co najważniejsze, mniejsza o pobudki, ale go pokonałem. Przewalczyłem kompletne zniechęcenie i to nie tylko fizyczne, ale i mentalne. Szczerze mówiąc jestem z tego zakończenia bardziej dumny, aniżeli  z wyniku o kilkadziesiąt sekund lepszego. Zwyciężyłem ze sobą, a to jest najcenniejsze. No i jeszcze jedna nauka została mi z tego startu, mam nadzieję na długo. Naprawdę lepiej powoli się rozkręcać niż iść ogniem od początku . Bo może to tylko 10 km, a ja przecież dyszkę wciągam nosem niemal codziennie!!!  Ale nawet taka dyszka może skarcić okrutnie.  
       

Powiązane Artykuły

6 KOMENTARZE

  1. Po nawrocie na 5km zrobilo sie gorąco, bo przestalo wiac a sloneczko mocno dawalo. Na szczescie od 8-kilometra bylo z gorki i finisz na Biegu Niepodleglosci jest fajny.
    Jak sie wolniej zacznie to potem zawsze jest niedosyt na mecie ze gdyby szybciej zaczac to….
    ale 3:45 to rzeczywiscie kosmos

  2. Witam, znakomity tekst z duża dozą humoru, a wynik ? – nigdy do końca nie wiemy na co nam pozwoli organizm.

  3. 🙂 🙂 Nawet z dyszki, którą Pan wciąga nosem… niemal codziennie 🙂 wybrnął Pan genialnie i z jakim humorem. Świetny tekst!

  4. Maciek. Bardzo fajny tekst. Dużo w nim prawdy. To sezonowe rozpędzenie czasami przesłania nam rozsądek. A odpocząć trzeba

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,773ObserwującyObserwuj
19,200SubskrybującySubskrybuj

Polecane