Jordan Rapp jest obecnie jednym z najlepszych triathlonistów na dystansie długim ITU oraz Ironman. Urodził się w 1980 roku w stanie Nowy Jork w USA. W 2009 roku wygrał zawody Ironman Arizona oraz Ironman Canada, a dwa lata później powtórzył sukces z Kanady, wygrał tytuł mistrza świata na dystansie długim ITU i Leadman Epic 250 Las Vegas. Specjalnie dla Akademii Triathlonu opowiada o swoich treningach, ściganiu się i miłości do triathlonu. Dziś druga część wywiadu jaki z Jordanem Rappem przeprowadził Ludwik Sikorski.
L.S.: Skupmy się teraz na treningu. Zacznijmy od „zakładek”. Jak często je wykonujesz i kiedy wprowadzasz je do swojego treningu?
J.R.: Im więcej masz doświadczenia, tym mniejsze znaczenie mają „zakładki”. Dla nowicjuszy jest to dużo ważniejsza kwestia. Między innymi dlatego, że należy przyzwyczaić mięśnie do zmiany pracy. Powinno się myśleć o zbieganiu z roweru na bieg jako o umiejętności. Podobnie jak w grze na pianinie. Jeśli chcesz grać dobrze, to ćwicz dużo. Jeśli już się nauczysz, to potem trenuj tyle, aby utrzymać swoje dobre umiejętności. Tak więc z każdym rokiem trenuję te zakładki w mniejszym zakresie. Jak już wejdę w sezon startowy, to robię „bricks” przynajmniej raz w tygodniu. Czasem robię to dwa razy, ale nie więcej. Typowym dla mnie jest krótki, ale mocny bieg po długim rowerze, aby symulować typowy start w zawodach.
L.S.: Ile pływasz, jeździsz i biegasz w chwili obecnej?
J.R.: Jak już napisałem, przygotowuję się do startu w Australii. Koncentruję się głównie na treningu kolarskim. Poza sezonem lub dla dystansu 70.3 trenuję mniej kolarstwa. Obecnie przepływam od 22 do 26km, na rowerze spędzam od 12 do 14 godzin, a biegam do 6 godzin w mikrocyklu tygodniowym.
L.S.: Odżywianie. Wiele osób dyskutuje i zastanawia się nad przydatnością suplementacji w triathlonie: czy aminokwasy pomagają, czy odżywka białkowa jest potrzebna itp. Jaka jest Twoja opinia?
J.R.: Ja, przez cały rok, używam całej linii produktów First Endurance. Podczas treningów używam zarówno aminokwasów, jak i węglowodanów. Oprócz uzupełniania już wymienionych, po treningu przyjmuję białko oraz multiwitaminy Multi-V oraz Optygen HP. Wydaje mi się, że niestety zarówno proteiny, tłuszcze i aminokwasy bywają pomijane przez triathlonistów. Większość osób skupia się na węglowodanach, a dla mnie priorytetowy jest odpowiedni balans wszystkich wymienionych wcześniej składników.
L.S.: W takim razie ile wynosi liczba spożywanych przez Ciebie kalorii w ciągu dnia? Jaki udział w tym mają węglowodany?
J.R.: Dokładnie nie powiem Ci, ile kalorii spożywam. Zawsze jednak muszę być pewien, że jem „wystarczająco”. Jeśli czuję głód, to jem. Stosuję tę filozofię dość długo, więc wiem kiedy jest „wystarczająco”. W dni treningowe jem więcej, ale rozkładam to na mniejsze porcje z większą ilością posiłków. Gdy nie trenuję, jem mniej, ale posiłki jem większe, ale za to rzadziej.
L.S.: Ale musisz się przyznać: wiem, że lubisz bekon!
J.R.: A czy jest ktoś, kto go nie lubi?
L.S.: Ostatnie pytanie co do odżywiania. Podczas wyścigu, co jesz i pijesz, oraz jak często?
J.R.: Na zawodach spożywam jedynie płynne kalorie. Używam EFS i EFS Płynne i Shot (żele energetyczne – przyp.red.). Poza tym piję colę, oraz cokolwiek zapewniają organizatorzy na trasie. Na rowerze piję co 15 minut starając się dostarczać około 350-400 kalorii na godzinę. Używam także SaltStick. Jeśli czytelnicy Akademii Triathlonu są zainteresowani detalami mojego odżywiania, to zapraszam na mój profil facebook.com/rappstar.racing.
L.S.: Mentalna część przygotowań jest bardzo ważna. Co motywuje Jordana Rappa i jak udaje się zachować wysoki poziom motywacji?
J.R.: Nie ma w tym głębszej filozofii w moim przypadku. Po prostu kocham to, co robię. Uwielbiam przebywać na zewnątrz. Kocham trenować. Kocham stawiać sobie wyzwania. No i oczywiście uwielbiam darmowe rowery i koła. Zawsze bałem się, że podzielę los moich kolegów ze szkoły, którzy utknęli za biurkiem. Ja po prostu w większość dni budzę się szczęśliwy. A nawet jeśli nie, to wiem, że jest to wynikiem zmęczenia i mocnego treningu. Wtedy też wiem, że muszę postawić najpierw jedną, potem drugą nogę do przodu i że jutro też jest dzień, który będzie lepszy.
L.S.: Dzień startu. Jesteś zrelaksowany, zestresowany, a może „buzuje” w Tobie adrenalina?
J.R.: W najlepsze dni jestem zrelaksowany i lekko poddenerwowany, ale w tym pozytywnym sensie. Jeśli ten typowy stres znika, to oznacza, że chyba czas zacząć zajmować się czymś innym. Ściganie się powinno nieść za sobą trochę strachu. Jeśli go nie czujesz, to znaczny że ci nie zależy.
L.S.: Z kim lubisz rywalizować na trasie? Zauważyłem w poprzednich Twoich wywiadach, że wspominałeś o ściganiu się z Rasmusem Henningiem.
J.R.: Lubię rywalizację z większością profesjonalistów. Jednym z moich ulubieńców był Chris Lieto, ze względu na fakt, że obaj lubimy „przycisnąć” na rowerze. Muszę wymienić także Sebastiana Kienle, braci Raelert, Timo Brachta no i oczywiście Farisa. Lubię zawodników, którzy wierzą w ściganie się po swojemu i narzucają pewien sposób rywalizacji. Skupiają się na sobie bardziej, aniżeli na innych startujących. W sumie to jest wielu takich triathlonistów. Innym typem zawodnika jest na przykład Chris McCormack, który podobnie jak Simon Whitfield, skupia się na ściganiu w odniesieniu do zawodników będących obok niego. Szanuję Chrisa i uważam go za swojego przyjaciela, ale jego styl ścigania jest daleki od preferowanego przeze mnie. Bardzo go szanuję i to zaszczyt ścigać się z nim i podobnymi do jego osobowościami. Ale ja jestem raczej samotnikiem na trasie i wolę rywalizowanie w tak zwanej izolacji. Poza tym bardzo lubię wspomnianego Simona. Jest on moim przyjacielem i spośród zawodników z elity tylko z nim trenuję i spędzam czas wolny.
L.S.: A Twoja żona, Jill? Oprócz spędzania wolnego czasu z pewnością trenujecie razem. Ma ona za sobą karierę triathlonistki.
J.R.: Razem trenowaliśmy w 2007 roku, gdy się poznaliśmy. Teraz już nie. Jest zbyt zajęta byciem pełnoetatową mamą. Po dość pracowitej karierze pływaczki i triathlonistki jest troszkę zmęczona rywalizacją. Jednak wydaje mi się, że gdy ja skończę karierę, Jill z chęcią wróci na trasę, ale już jako amatorka.
L.S.: Zawsze pytam o najlepszy i najgorszy wyścig…
J.R.: Chyba Ironman Canada 2009 był moim najlepszym. To było moje pierwsze zwycięstwo i dlatego ten wyścig wydaje mi się być takim idealnym. Pamiętam, jak dobrze wszystko wtedy kontrolowałem. Wszystko zrobiłem jak należy: pływanie, rower i bieganie. Nawet na mecie czułem, że mam spory zapas sił, co prawie nigdy nie zdarza się na takim dystansie jak Ironman. Jeśli chodzi o najgorszy, to żadnego nie można takim mianem określić, bo każdy nas czegoś uczy. Kiedyś Paula Newby-Fraser powiedziała mi, że „To wszystkie twoje wyścigi – te dobre i te ZŁE, tworzą Twoją karierę”. Żadnych swoich wyścigów nie chciałbym powtórzyć. Zwłaszcza, gdy otarłem się o śmierć, zdałem sobie sprawę, że każdy wyścig jest wyjątkowy. Każdy. Nawet jeśli go nie ukończysz.
L.S.: A jakieś śmieszne momenty ze startów?
J.R.: Mam raczej słabą pamięć, a start często łączy się z bólem. Pamiętam jednak jak podczas Mistrzostw USA w 2012 roku zrobiłem coś dosyć dziwnego. Na 30km trasy rowerowej przypomniała mi się piosenka z Ulicy Sezamkowej, którą oglądam z synkiem. No i… zacząłem śpiewać…
L.S.: Jakie cele na rok 2013?
J.R.: Melbourne. Wyjątkowy wyścig, chociażby dlatego, że wygrana w kraju tak wielu talentów Ironman jest niepowtarzalna. Moim drugim priorytetem jest Kona. Chcę aby mój start na Hawajach był takim, z którego po prostu będę zadowolony. Oznacza to równą formę we wszystkich trzech dyscyplinach. Jeśli dobrze popłynę, to „będę już w domu”. Jeśli będę w bardzo dobrej formie, to uda mi się uplasować w pierwszej piątce. Jeśli będę w najlepszej, to wskoczę na podium. Niektórzy mówią: „Będąc w najlepszej formie, wygram Kona!”. Ja tak nie uważam. Jeszcze nie jestem na tym etapie. Nie w 2013. Czy mam jednak szanse na zwycięstwo na Hawajach? To by musiało oznaczać, że musiałbym mieć świetny dzień, a inni faworyci dużo słabszy.
L.S.: Jakiego marzenia jeszcze nie udało Ci się spełnić?
J.R.: Kona!
W takim razie życzymy spełnienia marzeń! Dziękujemy za wywiad.
To prawda Marcin! Ale zdradzę małą tajemnicę tym, którzy nie czytali jeszcze angielskiej wersji biografii Chrissie Wellington. Biorę udział w konsultacji polskiej wersji i jestem już prawie po całej lekturze. To niesamowite na jak zdezelowanym sprzęcie trenowała i zdobywała swoje pierwsze sukcesy – łącznie z pierwszą wygraną na Hawajach. Nikt jej wtedy nie znał, nie miała sponsorów, dzień przed startem sklejała pedał, który jej pękł :-)) Książka pojawi się w kwietniu i myślę, że to lektura obowiązkowa dla wszystkich triathlonistów. Czytając, przechodzą ciarki! Niesamowita historia o determinacji, pracowitości i spełnianiu marzeń.
Świetny wywiad. Cały. A te darmowe rowery i koła dają wiele do myślenia 😉