Łukasz Grass w rozmowie z Robertem Karasiem – mistrzem świata dystansów ultra w triathlonie

Robert Karaś to od kilku dni najbardziej rozpoznawalna twarz polskiego triathlonu. 29-latek z Elbląga w ostatni weekend lipca zdobył Mistrzostwo Świata w zawodach Triple Ultra Triathlon rozegranych w niemieckiej miejscowości Lensahn. Polski zawodnik, który już rok temu zapisał się w historii zdobywając MŚ w podwójnym triathlonie, tym razem potroił legendarnego Ironmana i pobił rekord świata na dystansie 11,4 km pływania, 540 km jazdy na rowerze i 126,6 km biegu. Karaś wbiegł na metę po 30 godzinach 48 minutach i 57 sekundach. Rekord świata z 2003 roku poprawił o niespełna godzinę.

Łukasz Grass: Jak przechodzisz regenerację po tak morderczych zawodach? Zasnąłeś od razu?

Robert Karaś: Praktycznie nie spałem. Miałem wysoką temperaturę ciała. Moja ekipa z żoną Natalią na czele, okładała mnie przez całą noc zimnymi ręcznikami wyciągniętymi z lodu, ale już po kilku minutach robiły się gorące. Pociłem się nieustannie. Nie spałem prawie 3 dni.

 

Jak bardzo bolały mięśnie?

Drugiego dnia po zawodach uczyłem się chodzić. Koledzy z zespołu musieli mnie podtrzymywać. Zginanie stawów było męczarnią. Dwa dni po mogłem już zejść po schodach bokiem, trzymając się poręczy. Trzeciego dnia wszystko puściło i czułem się normalnie, mogłem biegać.

 

Nie czułeś bólu karku i barków od trzymania bardzo agresywnej pozycji na rowerze?

Nie. Nad pozycją pracowałem bardzo długo i dokładnie. To prawda, że pozycja jest agresywna, głowę mam niżej niż tułów, całe ciało pochylone jest lekko do przodu, siedzę na samym końcu siodełka, ale jest wygodnie. Mogłem oprzeć głowę na dłoniach i przez chwilę jechać w tej pozycji.

 

Startowaliście w piekielnie trudnych warunkach atmosferycznych. Prawie 40 stopni Celsjusza, nie było czym oddychać. Porozmawiajmy o twoich wrażeniach z każdej konkurencji. Pływaliście w odkrytym basenie o długości 50-ciu metrów. Trzeba było pokonać ten odcinek 228 razy. Jak się czułeś, płynąc w taką pogodę w piance?

Dwa dni przed wyścigiem organizatorzy wymienili wodę w basenie i udało im się obniżyć temperaturę wody do 23 stopni Celsjusza. Ale niestety słońce grzało tak mocno, że w dniu startu temperatura znów podskoczyła do prawie 30-tu stopniu Celsjusza. Niestety pianki były dozwolone, więc również ja musiałem w niej startować. Jak wiesz, pianka daje lepszą wyporność, pływa się w niej szybciej, więc zdecydowałem się na jej użycie, żeby nie zostać w tyle. Ale musiałem zwalniać, żeby się nie przegrzać. Podczas nawrotów, kiedy zmieniałem pozycję i woda przelewała się przez piankę, czułem „wrzątek”. Musiałem bardzo uważnie kontrolować tempo pływania, aby już na pierwszej konkurencji nie odpaść z rywalizacji z powodu przegrzania. Miałem doskonale przygotowany zespół. Współpracowaliśmy już na etapie pływackim. Co dwa kilometry robiłem przystanek na 15 sekund, aby zjeść żel energetyczny i napić się wody, a członkowie mojej ekipy okładali mój kark i głowę lodem. Płynąłem bez czepka, który zsunął się po pokonaniu trzech kilometrów, ale wyszło to na dobre, bo miałem dodatkowe chłodzenie, a okłady z lodu lepiej działały. Myślę, że to wszystko pozwoliło mi na uzyskanie około 30 minut przewagi już na pływaniu, a średnia na 100m wyniosła 1min 24 sek. Gdyby nie wysoka temperatura mógłbym uzyskać lepszą średnią w okolicach 1min 18 sekund.

 

Rozmawiamy o chłodzeniu i wysokiej temperaturze już podczas pływania, które jest pierwszą konkurencją triathlonu i zaczęło się o 7 rano. Co w takim razie działo się na trasie rowerowej w trakcie bezchmurnego dnia?

 

Piekło. Niestety założyłem kask czasowy, który jak wiadomo nie ma tak dobrej wentylacji jak kask szosowy. Nie dało się jechać w czymś, co szczelnie zakrywa całą głowę, nie dopuszcza dostatecznej ilości powietrza i wody, którą można było polewać się z bidonu. Po 100 kilometrach zdecydowałem się zamienić kask na lepiej wentylowany, ale mniej aerodynamiczny. Gdybym jednak tego nie zrobił, moje ściganie mogłoby się skończyć udarem. Oddychanie przez 15 godzin nagrzanym od asfaltu powietrzem było nie do wytrzymania.

 

Kiedyś popełniłem ten sam błąd. Założyłem kask czasowy na upalne zawody Ironman w Zurichu. Po 180 kilometrach jazdy rowerem po górach, już nie pobiegłem. 42 kilometry pokonałem marszobiegiem, człapałem do mety.  

 

Chciałem tego uniknąć, więc dlatego zmieniłem kask. Dodatkowo organizatorzy rozstawili beczki z lodem i dosłownie można było tam włożyć głowę i się nieco schłodzić. Temperatura była naszą główną przeszkodą, rozdawała karty.

 

Dobrze, że chociaż wieczorem i w nocy mogłeś nieco odetchnąć.

 

Ani trochę! Wcale nie czułem, że zrobiło się chłodniej. Już po zachodzie słońca i w nocy, było 20 stopni Celsjusza. Czułem się jakby ktoś przypalał mnie zapalniczką.

Jesteś zadowolony z czasu, jaki uzyskałeś na rowerze? Średnia 35km/h to imponująca prędkość na odcinku 540 kilometrów.

Mogło być szybciej, gdyby nie krótkie pętle i konieczność zwalniania na nawrotach, a także, co mnie zdziwiło – spore przewyższenia. Pętla miała 8 kilometrów, więc co 4 kilometry musiałem zwolnić niemal do zera, bo nawrót odbywał się na małym rondzie. Dodatkowo w połowie również przejeżdżało się przez rondo, trzeba było bardzo uważać. Takich pętli musiałem pokonać 67. To nie to samo, co jazda na kilkudziesięciokilometrowych pętlach w zawodach Ironman, gdzie można się rozpędzić i trzymać dobrą średnią. Płynne pokonywanie nawrotów ułatwiły mi elektryczne przerzutki – system Shimano Di2. Można było bardzo szybko zmieniać przełożenia jednym kliknięciem palca, a rozpędzanie było łatwiejsze. Tym razem jechałem bez miernika mocy, ale znam już swój organizm na tyle, że potrafię ocenić, że mogłem osiągnąć średnią około 240 vatów.

 

Jak przetrwałeś noc?

Najgorzej było na rowerze. Od temperatury parowały okulary i kiedy zrobiło się ciemno, kiepsko widziałem. Musiałem je wyrzucić. Ale nie przewidziałem, że pojawi się gorszy problem – roje muszek, które lgnęły do rowerowych świateł. Musiałem mrużyć oczy i schylać głowę. Kiedy wiedziałem, że przede mną jest bardzo długi, prosty i bezpieczny odcinek drogi, całkowicie opuszczałem głowę i patrzyłem na białe pasy na asfalcie. Ale dłuższe utrzymywanie takiego sposoby jazdy nie było dobrym pomysłem – momentami chciało mi się wymiotować.

 

Nie miałeś problemów z rowerem?

Na szczęście nie, chociaż dzień przed zawodami na treningu złapałem gumę. Musieliśmy też wymieniać przerzutkę. Niestety nie dotarł też do mnie dysk (pełne koło, aerodynamiczne, przyp. red.), który zamówiłem przez zawodami, więc jechałem na zwykłych kołach.

 

A jak z konkurencją? Wiem, że byłeś skupiony na trasie i na wykonywaniu zadań, ale czy wiedziałeś, jak radzą sobie inni?

Widziałem, że odpadło kilka osób. Był jeden wypadek, kilka udarów. Ja miałem mądry support, wzorowo przygotowaną i zgraną ekipę, która mi pomagała. Wiedzieliśmy, że jeżeli pogoda postanowiła dołożyć swoje do rywalizacji, to w takim upale nie pije się co siedem minut, a co dwie. Co 8 kilometrów wylewałem na głowę cały bidon lodowatej wody. Przez 15 godzin jazdy rowerem systematycznie powtarzałem ten sam proces co 8 kilometrów. O niczym nie zapominałem. Szczerze mówiąc nawet nie miałem takiej możliwości, bo mój zespół o wszystkim pamiętał. Jeżeli w tych warunkach zrobiłbym chociaż dwudziestominutową przerwę od podawania wody, to byłby koniec zawodów. Po pierwsze, potrójny Ironman to nie jest zdrowy dystans i normalny wysiłek, a po drugie nikt nie biega i nie jeździ rowerem w tak wysokiej temperaturze. Tutaj nie było wyjścia i trzeba było zadbać o odpowiednie nawadnianie i chłodzenie.

 

Jak się odżywiałeś na trasie?

Na każdej pętli zabierałem jeden bidon z izotonikiem, jeden z wodą i jeden dodatkowy z bardzo zimną wodą z lodem, którą się polewałem. Na początku rywalizacji na odcinku rowerowym piłem Vitargo i jadłem żele energetyczne, ale po kilku godzinach mój organizm nie miał już na to ochoty i zacząłem jeść papki ryżowe. Jeżeli naszła mnie ochota na RedBulla to piłem pół puszki i drugie pół wody. Kiedy przychodziła ochota na zimną Colę, robiłem dokładnie to samo.

 

A te papki to jakiś specjalny patent? Zdradzisz mi, co to było?

Było tego kilka rodzajów. Testowałem je na treningach. Już rok temu podczas podwójnego Ironmana sprawdzałem, co zagra najlepiej. Zespół przygotował około 10 litrów papki i musu owocowego – lepiej się trawi pokarm w takiej konsystencji. Jadłem rosół, w którym była zblendowana wołowina i cukinia, a później to samo na bazie zupy pomidorowej. Myślę, że zużyłem tego około 4 litrów. Tym razem, jakoś wyjątkowo nie wchodziły mi mięsne smaki. Musu owocowego zjadłem około 5 litrów. Były to truskawki, maliny, borówki, jabłka i gruszki. Każdą porcję jedzenia członkowie zespołu podawali mi w kubeczkach po około 150 ml. Najtrudniej było podczas biegu, bo całkowicie straciłem ochotę na jedzenie, ale wiedziałem, że nie przebiegnę 126 kilometrów bez podawania pożywienia. Było to niemożliwe. I wtedy ktoś z mojego zespołu wpadł na pomysł, że co kilka kilometrów będzie mi podawał niemieckiej produkcji zmrożone soczki w kartonikach ze słomką. Wypiłem ich chyba ze trzydzieści. Poprosiłem też o kilka kawałków pizzy. Każdy długi wyścig czegoś uczy i zawsze trzeba być przygotowanym na eksperymentowanie, kiedy z jakichś powodów zawiodą sprawdzone metody. Przed zawodami byłem pewien, że sprawdzi się sposób odżywiania z podwójnego Ironmana. Najlepiej sprawdziły się wyłącznie zblendowane, zmrożone truskawki.

 

Nie miałeś kłopotów żołądkowych?

Żadnych. Pod tym względem organizm funkcjonował bez zarzutów. Nawadnianie i fizjologia organizmu działały perfekcyjnie. W ciągu ponad 30 godzin wysiłku tylko trzy razy zatrzymałem się – mówić kolokwialnie – na siku.

 

Twój organizm jest dla mnie zagadką. Pamiętam, kiedy rozmawialiśmy trzy lata temu po Twoim sukcesie na Ironmanie w Polsce, kiedy pokonałeś ten dystans w 8h 30 minut. Mówiłeś, że wypiłeś na rowerze 6 litrów wody.

Teraz w Lenshan piłem co 56 minut około 900ml płynów (izotonik i woda).

 

Bieg zacząłeś przed drugą w nocy. Nie chciało ci się spać?

Nie, tym bardziej, że ciemno było tylko przez około dwie godziny. Latem słońce wschodzi wcześniej, więc nie miałem poczucia, że biegnę jakoś szczególnie długo nocą. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów chciałem pokonać w miarę szybko – najszybciej jak mogłem na tak długim ultramaratonie. Chciałem uniknąć męczarni w słońcu, które za chwilę miało świecić równie mocno jak poprzedniego dnia. Tym sposobem niektórzy z moich największych konkurentów musieli biec w upale dwie godziny dłużej, a ja wbiegałem na metę przed 14.00.

 

Wiedziałeś jak dużą masz przewagę?

Tak, kontrolowałem wszystko między innymi dzięki tablicom elektronicznym rozmieszczonym na trasie. Każdy zawodnik miał informację, gdzie się znajduje i ile ma straty bądź przewagi nad konkurencją. Bieg zacząłem bardzo spokojnie z prędkością około 5.17 min/km. Później musiałem zwolnić do 5min 50 sekund, bo wiedziałem, że w tym upale nie dam rady pokonać całego dystansu tak szybko. Średnia na koniec biegu to około 6 min/km, ale pamiętajmy, że im więcej kilometrów pokonałem tym częściej musiałem się zatrzymywać na masaże. Pierwszy postój zrobiłem na 60-tym kilometrze.  Kiedy zdałem sobie sprawę, że nie pokonałem jeszcze połowy odcinka, a już muszę przejść do marszu, psychika zaczęła lekko odpuszczać, ale nie był to jakiś poważny kryzys. Poprosiłem ekipę o krótki, może 2-minutowy masaż i to bardzo mi pomogło. Poczułem się lepiej. Postanowiłem, że po przerwie przebiegnę 20 kilometrów bez zatrzymywania się i znowu zrobimy masaż, a póżniej znowu przebiegnę 20 kilometrów i znowu masaż. I tak do mety. Podzieliłem sobie te 126 kilometrów na odcinki. Żyłem małymi celami, nie myśląc o całości dystansu. Gdybym po pierwszym masażu wstał ze świadomością, że mam do pokonania 60km, to nigdy bym nie dobiegł. Nie da się tego znieść psychicznie. Kiedy do mety zostało 26 kilometrów, podzieliłem sobie ten etap na 2 pętle po 13 kilometrów. Ale to był już bardzo trudny moment zawodów. Nie pamiętam, jak załoga okładała mnie lodem, masowała. Głowa leciała w dół. Wiedziałem, że zostało tylko 13 kilometrów, ale ten odcinek był najtrudniejszy. To była prawdziwa walka z samym sobą.

 

To już jest takim moment wysiłku, że może zdarzyć się naprawdę wszystko. Na swoich najszybszych zawodach Ironmana w Kopenhadze, które ukończyłem w 10h, był taki moment, że nagle, na 12 kilometrów przed metą zaczęły mnie łapać kurcze mięśniowe, mimo, że nawadniałem się wzorowo przez cały wyścig. Nie miałeś takich problemów?

W taki upał, jaki panował podczas zawodów na potrójnym Ironmanie, wiedziałem, że samo nawadnianie nie wystarczy. Co dwadzieścia minut jadłem kapsułki mineralne z solą. Dodatkowo w pożywieniu, jakie podawał mi mój team, również były minerały. Myślę, że to uchroniło mnie przez kurczami mięśniowymi.

 

Na Business Insider Polska bardzo często mówimy, jak radzić sobie z kryzysami w pracy, w biznesie, w życiu osobistym. Myślę, że ktoś kto pokonał potrójnego Ironmana może udzielić bardzo dobrych rad, bo tych poważnych kryzysów musiałeś mieć bez liku…

Ani jednego.

 

Jak to możliwe?

Gdyby nie pogoda, z którą musiałem sobie radzić – i to była kryzysowa sytuacja sama w sobie – to nie miałem żadnych poważniejszych kryzysów związanych z nastawieniem do rywalizacji, wykonywania zadań. Wiedziałem, po co przyjechałem do Lenshan, wiedziałem, że będzie ciężko, że mam cel do osiągnięcia, zadanie do zrealizowania i trzeba to po prostu zrobić. Byłem zaprogramowany tak, żeby w zdrowiu i najlepiej jak potrafię dobiec z punktu A do B.

 

Żadnych wątpliwości na trasie?

Wątpliwości dotyczyły tego, czy mój organizm da radę ze względu na pogodę, a nie tego, czy moja psychika pracuje dobrze i jest nastawiona na sukces. Wiedziałem, że może odpaść ciało, ale nie głowa. Jeżeli czymkolwiek się martwiłem to tylko tym, żeby ekstremalne warunki nie spowodowały przegrzania i odwodnienia organizmu na tak długim dystansie. Oczywiście, były takie momenty, że chciałem zasnąć, mieć wszystko gdzieś i skończyć już ten wysiłek, ale to była reakcja organizmu spowodowana przegrzaniem. Więcej lodu, więcej wody, podzielenie zadania na etapy – to była recepta. Na półmetku, kiedy do mety zostało 60 kilometrów pomyślałem: „Cholera, to taki dystans jak z Elbląga, gdzie mieszkam, do Krynicy Morskiej na plażę, gdzie bardzo często jeździłem.” Ale szybko przestałem o tym myśleć, bo gdybym tylko zaczął wizualizować sobie ten dystans, nigdy nie skończyłbym zawodów. Zacząłem oszukiwać umysł, stawiając sobie małe cele.

 

Masz wspaniałą ekipę – TeamKaraś działa jak w szwajcarskim zegarku.

Są najlepsi. Są ze mną niemal na każdym treningu, pomagają. Moja żona Natalia, Adrian Rudaś, Piotr Benewiat, który dba o moje przygotowanie fizyczne odpowiedzialny jest też za przygotowanie bidonów – również na treningi. Nie muszę o tym myśleć. Mogę się regenerować po treningach, a zespół dba o każdą najmniejszą rzecz. Podaje witaminy, żele, minerały. Wie, kiedy i co mam zrobić. Bez nich ten sukces nie byłby możliwy. Mój mechanik Janisz Borczyk dba o sprzęt. Nie muszę się o nic martwić. Jesteśmy tak zgrani i przygotowani na różne ewentualności, że kiedy w 15 minucie zawodów nie pojawiałem się w odpowiednim miejscu, to był sygnał, że mogło wydarzyć się coś złego. Na przykład mogłem załapać gumę i trzeba jechać z zapasowym kołem.

 

Triathlon to wbrew pozorom nie jest sport indywidualny.

Nie, szczególnie wyścigi ultra.

 

Ile godzin tygodniowo trenujesz?

Czasami około 6 godzin dziennie. Mam jeden dzień przerwy w tygodniu. Myślę, że tygodniowo wychodzi nieco ponad 30 godzin pracy. Z Piotrem Benewiatem trenujemy dwa razy w tygodniu na siłowni, robimy różnego rodzaju testy, analizujemy zachowanie i pracę mięśni podczas treningu rowerowego i dobieramy pod to konkretne ćwiczenia. Wszystko jest maksymalnie spersonalizowane. Dwie godziny dziennie spędzam na kontaktach z zawodnikami, których trenuję. To znaczna zmiana w porównaniu do sytemu pracy i treningów w straży pożarnej. Jeszcze trzy lata temu służyłem w jednostce w Nowym Dworze Gdańskim w systemie 24h praca 48h wolne. Taki system nie sprzyjał zawodowemu uprawianiu sportu. Dziś trenuję codziennie. 5-6 razy w tygodniu, zawsze rano, mam zaplanowany trening pływacki, na którym pokonuję około 4,5 kilometra. Później idę na trening rowerowy, który średnio trwa 3 godziny. I na koniec trening biegowy. Biegam około 15 a 18 kilometrów na jednym treningu. Bardzo rzadko 20-25 kilometrów. Dodatkowo dwa razy w tygodniu mam symulację wyścigu na skróconych odcinkach, i dwa razy w tygodniu trening siłowy.

 

Z tego co słyszę, treningi są bardzo jakościowe?

Wszystkie treningi są jakościowe. Nie mam czasu na tzw. klepanie kilometrów.

 

Tym bardziej, że bardzo szybko wszedłeś w długi dystans, nie uprawiając wcześniej triathlonu w wersji olimpijka (1,5km pływania, 40km jazdy rowerem, 10km biegu).

Muszę wykonywać bardzo dużo jakościowych treningów. Konsultowałem się również z jednym z najlepszych kolarzy czasowych na świecie, który pomógł mi ułożyć trening rowerowy. Niemal każdy z nich to prędkość około 40km/h.

 

Lubisz trenować dochodząc do granicy swoich możliwości?

Mam ciężkie treningi, ale dopiero start w potrójnym Ironmanie pokazał mi, że nigdy do tej granicy nie doszedłem. Teraz dopiero poznałem, co to znaczy ciężki wysiłek. Ten wyścig pokazał mi pewne granice. Dziś nie będzie dla mnie wyzwaniem trening biegowy np. 10x1km. 3×20 minut, 3×30 minut na rowerze z maksymalnym wysiłkiem – to żaden ból w porównaniu z bólem na potrójnym Ironmanie.

 

Co jesz na co dzień? Stosujesz jakąś specjalną dietę?

Zawsze miałem i mam z tym problem. Korzystałem z usług cateringowych Food&Fit z Gdańska i tam w pożywieniu były 3 tysiące kilokalorii. Wiadomo, że przy takiej objętości treningowej zjadałem o wiele więcej, ale pozostałe kalorie dostarczałem sam. I niekoniecznie były to zdrowe rzeczy. Nie potrafiłbym odmówić sobie Coli, burgera, słodyczy. Postanowiłem jeść pół na pół. Nie zawsze to co zdrowe, jest smaczne, więc wiedząc, ile kalorii spalam na treningu, pozwalam sobie na mniej zdrowe jedzenie, odwiedzając od czasu do czasu McDonalda czy KFC.

 

A jak ze słodyczami?

Codziennie potrafię zjeść kilka batonów. Wiem, jak ciężko i ile godzin dziennie trenuję. Zjedzenie takich rzeczy to dla mnie również nagroda, a przy okazji nie katuję się dietami cud. Nie mam poczucia, że coś tracę, czegoś sobie odmawiam.

 

Mimo młodego wieku (29 lat), masz już bardzo duże doświadczenie na długim dystansie, Ironman, MŚ w Double Ironman i Triple Ironman. Jaką masz radę dla wszystkich amatorów triathlonu, którzy chcą godzić trening z pracą i obowiązkami rodzinnymi?

Przede wszystkim trzeba znaleźć dobrego trenera, który albo sam miał jakieś osiągnięcia w sporcie albo jego zawodnicy coś osiągnęli. Dziś pseudotrenerów na rynku jest sporo, a niektórzy mogą zrobić krzywdę. Trzeba dobrać odpowiedniego trenera. Druga rzecz to systematyczność. Mam swoich zawodników i widzę, jak trudno jest niektórym wykonać w stu procentach założenia. Jest to oczywiście związane z obowiązkami innymi niż pasja do sportu. A te obowiązki są dużo ważniejsze. Ja mam szczęście, że trenuję wtedy, kiedy moja żona jest w pracy. Nie potrafiłbym trenować tyle co dziś, zabierając ten czas z życia rodzinnego. Po pierwsze trzeba porozmawiać z rodziną, czy zapala zielone światło na taką „zabawę”. Wbrew pozorom ja mam słabą psychikę, w tym sensie, że nie mógłbym trenować tyle godzin co dziś, wiedząc, że w domu ktoś na mnie czeka, a ja świadomie ten czas przeznaczam na coś innego. Nie potrafiłbym trenować ze świadomością, że coś miałem lub mam zrobić w domu, ale wybieram trening. Ale ja jestem zawodowcem i trenuję 30 godzin w tygodniu, z czego większość wtedy, kiedy Natalia jest w pracy.

 

Temat rzeka. W naszym środowisku, amatorów Tri, poruszany jest od dawna. Co innego, kiedy ten sport staje się stylem życia obojga partnerów.

Priorytety – to słowo klucz. Trzeba się najpierw zastanowić, ile czasu mogę poświęcić na trening i co mogę osiągnąć dysponując na sport określoną liczbą godzin w tygodniu.

 

Jak się dziś utrzymujesz ze sportu?

Założyłem amatorską drużynę sportową TeamKaraś i to jest moje główne źródło utrzymania. Trenuję amatorów. Ale to wystarcza na podstawowe życie. Żeby się ścigać i jeździć po świecie na zawody potrzebni są sponsorzy.

 

Dzięki nim będziesz mógł powalczyć o najwyższe miejsca w najbardziej prestiżowych zawodach Ironman na świecie, czyli Hawaje. Tam trzeba się dostać z kwalifikacji. Kiedy pierwsze podejście?

 

Chciałbym we wrześniu rozpocząć cykl przygotowań, wyjechać na obóz na Gran Canarię i w październiku 2019 spotkać się na Big Island z najlepszymi. Teraz czas na regenerację.

 

Gdzie chcesz podejść do kwalifikacji?

Myślę o zawodach w Argentynie lub Barcelonie. W tej ostatniej jest bardzo szybka trasa – lubię takie. Jestem przygotowany na złamanie 8h w Ironmanie. Chciałbym to udowodnić, ale na razie nie mam jeszcze możliwości. Teraz czas na regenerację, powrót do ciężkich treningów i dopiero kolejny start.

 

Na koniec trochę filozoficzne pytanie. Sam wspomniałeś, że potrójny Ironman to nie jest zdrowa zabawa dla organizmu. Po co to robiłeś?

Bo miałem do tego predyspozycje i chciałem pokazać sponsorom, że warto na mnie postawić w kontekście najważniejszego wyścigu i walki o Mistrzostwo Świata na Kona – Ironman Hawaii. To jest mój cel. Kilku sponsorów postawiło na mnie jeszcze wtedy, kiedy byłem nikim. Teraz widzę, że zapytań o współpracę jest więcej, co pozwoli mi się w pełni profesjonalnie przygotować się do MŚ Ironman.

 

Powodzenia i do zobaczenia w Kona na Hawajach!

Dziękuję.

 

Powiązane Artykuły

2 KOMENTARZE

  1. Mało brakowało, żeby kolega Grass zrobił wywiad sam ze sobą 😉 ach ta skromność 😉

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,807ObserwującyObserwuj
21,500SubskrybującySubskrybuj

Polecane