El Teide, czyli piekielny podjazd – felieton Marcina Stajszczyka

Sezon startowy zbliża się dużymi krokami, dla części społeczności AT już się rozpoczął, na wymagającej trasie i w trudnych warunkach atmosferycznych na Majorce. Kolejne weekendy to pierwsze starty w Polsce na dystansie olimpijskim w zawodach Elemental Triatlon Olsztyn oraz na dystansie ¼ IM w Piasecznie w zawodach z cyklu Garmin Iron Triatlon. Nie dziwi więc fakt, że każdy przygotowujący się do startów wykorzystuje jak może czas na treningi. A co jeśli w misternie ułożonym planie treningowym zaplanowaliśmy rodzinne wakacje? Nie przejmujemy się tym, bo treningi zawsze można wkomponować we wspólny wyjazd.

Za nami długi weekend majowy…, ale trudno znaleźć w naszym gronie kogoś, kto powie, że w ten weekend wypoczął. Przynajmniej w potocznym znaczeniu tego słowa. Tak już mamy, że w wolne dni jeszcze intensywniej zaprzęgamy nasze mięśnie do pracy. Planując rodzinne wakacje szukamy miejsc, w których trening byłby możliwy, aby realizacja naszego planu jak najmniej ucierpiała w trakcie wyjazdu. W hotelach sprawdzamy, czy basen ma prostą odpowiedniej długości, a zanim wyjedziemy rezerwujemy rower na miejscu. Można oczywiście zabrać rower ze sobą, ale to już dla bardziej wtajemniczonych, którym nie straszne rozkładanie i pakowanie roweru do specjalnej walizki. Ja jeszcze nie jestem na tym etapie, ale wszystko przede mną. Na razie rower wypożyczam na miejscu. Koszt jest porównywalny do kosztów transportu lotniczego roweru tam i z powrotem (w razie czego służę kontaktem do sprawdzonych wypożyczalni).

W początku maja ubiegłego roku miałem przyjemność eksplorować na rowerze jedną z Wysp Kanaryjskich – Fuerteventurę. W tym roku padło na kolejną z wysp – Teneryfę. W ubiegłym roku na rowerze szosowym stawiałem przysłowiowe pierwsze kroki, a na Fuertę pojechałem po paru miesiącach spędzonych na trenażerze i jednej jeździe na zewnątrz. Trasy były dla mnie trudne, teren mocno pofałdowany i górzysty, a wiejący mocno wiatr jeszcze pogarszał sytuację. Ale patrząc na tamte warunki z perspektywy czasu muszę napisać, że była to sielanka. Pogodę miałem dobrą do jazdy, bo słońce nas nie rozpieszczało. Byłem słabo przygotowany, a jednak udawało mi się pokonywać codziennie spore jak na takiego żółtodzioba dystanse. Po przylocie na Teneryfę ogarnęło mnie złe przeczucie. Po pierwsze drogi ze zdecydowanie większym ruchem samochodowym, po drugie palące słońce od wczesnych godzin porannych. A po trzecie…

Mieszkaliśmy w Costa Adeje, jednej z kilku miejscowości turystycznych położonych nad oceanem, jednak zdecydowanie mniej zatłoczonej niż pobliskie Las Americas. Widok na ocean był kojący… mniej kojąco działał widok za siebie, czyli w kierunku lądu. Góry. Nie pagórki, nie wzniesienia tylko góry przesłaniające cały krajobraz. Góry oddalone od miejsca naszego pobytu nie o kilkadziesiąt kilometrów, majaczące gdzieś w oddali, lecz na wyciągnięcie ręki.

Droga do pobliskiej La Calety oddalonej o parę kilometrów, bardzo spokojnej miejscowości, zupełnie innej niż pozostałe w pobliżu, oczywiście pod górkę. A do Adeje znajdującego się kilka kilometrów dalej, w kierunku gór to już regularna wspinaczka. Widok ze wzgórza nad Adeje w kierunku oceanu działa na wyobraźnię, a jesteśmy zaledwie kilka kilometrów w kierunku lądu… a gdzie prawdziwe góry!?!

 

2

 

To „po trzecie” uświadomiłem sobie pierwszego dnia, kiedy wybrałem się na rower w tamtym kierunku… tu jest wszędzie pod górkę i brak jest praktycznie płaskich odcinków. Po paru dniach trasa z nachyleniem 1-2% zaczyna wydawać się płaska i jest to bardzo mylące i zwodnicze, szczególnie, jeśli wybieracie się na dłuższy trening. Zresztą stwierdzenie dłuższy trening, jeśli naszym założeniem jest jazda w tlenie, z utrzymaniem pewnego zakresu tętna, w takich warunkach terenowych, brzmi dość komicznie. 40-50 km w 2-3 godziny nie robi wrażenia. A jak ma się zaplanowany trening trwający 1h30’ to ilość przejechanych kilometrów staje się wręcz śmieszna. Oczywiście trzeba brać pod uwagę, że piszący te słowa to nadal żółtodziób rowerowy… no może na dziobie pojawiają się pojedyncze pomarańczowe cętki. Jednak jeśli spojrzymy na dane z treningu i wzrost wysokości to widzimy, że wpakowaliśmy się w niezłe bagno. 42 km ze wzrostem wysokości 925 m albo 34 km i 725 m zrobiło na mnie wrażenie. Trzeba dodać, że były to treningi zrobione w pobliżu hotelu.

W drugi dzień pobytu postanowiłem się oddalić od bezpiecznej okolicy Costa Adeje-La Caleta-Adeje i udać w stronę przeciwną ze wstępnym planem dostania się do drogi TF-28. Miałem nadzieję, że będzie to trasa o niezbyt mocnym nachyleniu.  Z Costa Adeje pojechałem wzdłuż autostrady do Las Americas, za którym znajduje się połączenie z drogą TF-28. Wbrew pozorom podróż przez miejscowość i próba wyjazdu w kierunku bocznych dróg nie jest łatwa, a po autostradzie TF-1 rowerem podróżować raczej się nie zaleca. Słyszałem, że jest to wręcz zabronione. Patrząc na natężenie ruchu samochodów muszę przyznać, że i tak nie odważyłbym się pokonać tej trasy na rowerze. Droga TF-28 wznosi się łagodnie, choć ta łagodność ze względu na swoją nieustępliwość szybko staje się upierdliwa. Taka łagodna upierdliwość lub upierdliwa łagodność. Jadę pod górkę. Prędkość spada drastycznie i nawet chwilami przychodzi mi do głowy myśl, że to nie przystoi, żeby tak wolno jechać… przyśpieszam… o 1-2 km/h osiągając oszałamiającą szybkość 14 km/h. A co tam! Stać mnie na taki wysiłek. Odpocznę na płaskim. Po kilkuset metrach mam dziwne przeczucie, że szarżuję. Wszystko jednak zależy od tego, gdzie chcemy dojechać. Ponieważ tego nie wiem, jadę przed siebie, więc zwalniam. A nuż siły przydadzą się później?

Po kilku kilometrach dojeżdżam do miasteczka La Camella i na małym rondzie trzeba dokonać szybkiej decyzji. Jechać prosto czy skręcić w lewo na drogę TF-51… na drogowskazie dodatkowo widnieje napis… El Teide. Kto nie słyszał o El Teide! Miejsce kultowe, miejsce zgrupowań kolarzy szosowych i górskich, w tym naszej rodzimej czołówki. Park Narodowy El Teide położony na wysokości ponad 2,1 tys. m z wulkanem El Teide, do którego można dostać się kolejką. Przewozi nas ona z podnóża wulkanu na wysokość 3,550 m w 8 minut.

 

3

 

Do szczytu wulkanu można się dostać pieszo uzyskując wcześniej bezpłatne pozwolenie na wejście. Szczyt krateru to wysokość ponad 3,700 m. No więc dokąd jechać? TF-28 czy TF-51? Jedno kółko na rondzie, drugie kółko… a niech tam… TF-51. Droga, którą jadę jest codziennie przemierzana przez co najmniej kilkunastu, a może parudziesięciu kolarzy amatorów. Nawet, kiedy jedziemy sami możemy w razie kłopotów liczyć na pomoc bratniej duszy. Bratniej, bo trud tej wspinaczki mogą docenić tylko Ci, którzy zmierzyli się z nią siłą własnych mięśni a nie koni mechanicznych. Także mieszkańcy okolicznych miejscowości z uznaniem patrzą na każdego udającego się w górę. Pozdrawiają i kciukiem uniesionym do góry dodają otuchy. Jadę. Nachylenie drogi się zwiększa i prędkość jeszcze bardziej spada, ale nadzieja, że za kolejnym zakrętem się wypłaszczy jeszcze mnie nie opuszcza. Po kilku kolejnych zakrętach tracę wszelkie złudzenia. Płasko nie będzie. Mogę jechać dalej w górę albo zawrócić i puścić się szaleńczym zjazdem w dół. Następuje faza pogodzenia się z losem. Jadę w górę. Jest południe i słońce pali niemiłosiernie. Przy odpowiednim pochyleniu głowy co kilka minut pot spod kasku wylewa się strumieniem, zupełnie jak przy padającym deszczu. Mijam Aronę, a potem drogą, która wije się jak wąż po zboczu góry dojeżdżam do La Escalona. Tam zatrzymuję się na chwilę w cieniu położonego na skraju skarpy domu nasycając się energetycznie i wizualnie, bo widok na ocean, majaczącą w oddali sąsiednią wyspę Gomerę i góry, które z poziomu oceanu wydawały się monstrualne jest oszałamiający. Jestem wysoko.

 

4 

Jadę jeszcze tylko trochę dalej do miejsca, w którym odchodzi droga TG-565 w kierunku San Miquel i kieruję się nią w dół. Tego dnia wyżej nie wjadę, nie mam już zapasu picia i żeli, a poza tym i tak mam wrażenie, że dotarłem bardzo wysoko. Jadę w dół, docieram do drogi TF-28 i skręcając w prawo kieruję się w stronę oceanu. W trakcie wspinaczki modliłem się, żeby w końcu jechać w dół… w trakcie zjazdu błagam o choćby chwilę płaskiego. Ręce cały czas na hamulcach, mocno trzymają kierownicę, bo drogi nie są najlepszej jakości i dopiero jadąc 35-45 km/h czujemy jak bardzo daleko im do ideału. Nie wiem, co bardziej mnie bolało – nogi przy wjeździe czy ręce przy zjeździe. Ale widoki są niezapomniane i nawet przechodzi mi przez głowę, żeby się zatrzymać i zrobić zdjęcie, ale zjazd działa jak narkotyk i nie sposób się zatrzymać. W końcu kiedyś też tu wjedziecie i zobaczycie to własne oczy. Po wgraniu trasy okazało się, że udało mi się podjechać na 1035 m… 15 km podjazdu z przewyższeniem 1000 m. Piszę do trenera, Filipa Szołowskiego, że tu żartów nie ma. Może nie powinienem tak jeździć, może to nie jest dobre na tym etapie treningów? Otrzymuję krótką odpowiedź… „Widzę, że jest… ciekawie 🙂 Podjazd 15 km na dzień dobry – piękna sprawa”.

 

5

 

Piękna sprawa? To ja z siebie żyły wypruwam, mam poczucie dokonania niemożliwego a tu „piękna sprawa”? Dobrze. Postaram się, żeby było jeszcze piękniej. W środę 7 maja, kiedy mam zaplanowany ponad 4h trening rowerowy postaram się wjechać wyżej. Na pewno nie porwę się na wjazd pod wulkan.

 

Rodzinnie zrobiliśmy sobie wycieczkę na wulkan Teide dwa dni wcześniej i mogłem przekonać się, jak wygląda droga powyżej miejsca, w którym skończyłem ostatnią wspinaczkę. Z poziomu samochodu odnosimy mylne wrażenie, że jest płasko. To złudzenie. Na horyzoncie widać kolejne wysokie pasmo górskie i żeby dostać się do wulkanu trzeba je pokonać. A jak już się to zrobi czeka nas zjazd w dół w „dolinę” – kalderę po ogromnym wulkanie Las Canadas, który miał średnicę 40 km i wysokość 4500 m. Zapadnięcie się wulkanu paręset tysięcy lat temu doprowadziło do powstania kaldery Las Canadas o wymiarach 16 x 9 km. Wulkan El Teide powstał w jej wnętrzu w wyniku późniejszych erupcji. Kaldera widziana z poziomu dolnej stacji kolejki wygląda imponująco. Trzeba było wjechać tak wysoko, żeby w końcu znaleźć na Teneryfie w miarę płaski i długi odcinek trasy. Na wysokości 2200-2300 m.

 

 

{gallery}teneryfa_stajszczyk{/gallery}

 

Wjeżdżając kolejką na szczyt należy pamiętać, że temperatura na górze drastycznie spada. Tego dnia było teoretycznie 12 stopni, ale wiejący bardzo silny i zimny wiatr sprawiał, że chęć powrotu do gorącego słońca 1200m niżej była ogromna. Pamiętajcie, żeby zabrać ze sobą ciepłą kurtkę chroniącą przed wiatrem, a nawet czapkę i może długie spodnie, jeśli chcecie zabawić na szczycie dłużej, nie mówiąc już o podejściu do granicy krateru. Leżący na szczycie śnieg działa na wyobraźnię wystarczająco mocno, zanim jeszcze opuścimy wagonik, a widok chmur pokrywających szczyty dwutysięczników robi piorunujące wrażenie. Jesteśmy na szczycie (prawie) najwyższej góry Hiszpanii.

 

{gallery}teneryfa_stajszczyk1{/gallery}

 

Jadąc autem mijamy wielu kolarzy zmierzających w górę, a pod wulkanem widzimy tych, którzy już tam dotarli. Zazdroszczę im. Fajnie byłoby pokonać tą trasę, choć w moim przypadku jest to raczej nierealne. Może kiedyś, może za rok. W kolejnym dniu, moich 44 urodzin, zabrałem żonę i syna do Loro Parku, gdzie można oglądać m.in. delfiny, orki i lwy morskie. Prezent był w równym stopniu dobrą zabawą dla naszego 6-letniego syna, jak i dla nas. Po tych pokazach syn zapragnął jak najszybciej wrócić na basen, żeby pływać jak one. Po powrocie skoczył do basenu „na główkę” i bez dodatkowych przyrządów (dotychczas pływał tylko z „makaronem”) przepłynął parę metrów. Cud. Wcześniej nie chciał spróbować. Widać tata nie jest tak dobrym przykładem jak delfiny i orki.

Ja marzyłem o jeszcze jednym prezencie. Myśli kierowały się w jedną tylko stronę. Z drugiej strony wydawało się to nierealne, dlatego postanowiłem po prostu ruszyć przed siebie i nic nikomu nie mówić. Nawet sobie. Lepiej, żebym nie wiedział, co planuję. Ruszam znaną mi już drogą TF-28 i teraz już wiem, że ten „łagodny” podjazd to dopiero początek. Jadę wolno, na bardzo luźnym przełożeniu. Zresztą dużą tarczę z przodu na Teneryfie mogliby z rowerów usunąć, jazda na niej pod górę praktycznie nie wchodzi w grę, a z górki i tak się nie pedałuje, bo rower jedzie sam i niehamowany bardzo szybko osiąga 50 km/h.

 

Jedzie mi się dobrze, tym razem ruszyłem z hotelu ok. 7:30 rano, kiedy słońce wschodziło. Daje mi to szansę przejechania pierwszych 2h, w jako takim komforcie cieplnym. Jadąc drogą TF-51 nie mogę się już doczekać trawersu przed La Escalona. Jazda tym fragmentem trasy i widok w dół robią duże wrażenie. Dojeżdżam do miejsca, w którym zakończyłem ostatnią wspinaczkę i kieruję się dalej w górę do kolejnej miejscowości Vilaflor. Tam droga TF-51 się kończy i dalej w górę można jechać drogą TF-21, która ciągnie się od północnego krańca wyspy przez Park El Teide na południe. W Vilaflor na skrzyżowaniu obu dróg jest mała restauracja z małym parkingiem, na którym strudzeni kolarze uzupełniają stracone kalorie i płyny, mogą też skorzystać z toalety. Przed Vilaflor wiele razy tłumaczyłem sobie, że chyba zwariowałem myśląc, że uda mi się pokonać całą trasę. Oczywiście były też chwile euforii na mniej nachylonych odcinkach, ale jak tylko trzeba było mocniej nacisnąć na pedały heroizm opuszczał mnie bardzo szybko. Poza tym prowadziłem ożywioną dyskusję ze samym sobą. Mówiłem sobie… po co mi ten wjazd? Czy on cokolwiek zmieni? Kto będzie wiedział, że nie wjechałem? Z drugiej strony pobrzmiewał cichy, ledwie słyszalny szept… być tak blisko i nie wjechać? Chcesz tego? No oczywiście, że chcę, ale to jeszcze tyle godzin wspinaczki. No to może zrób takie założenie, podpowiadał szept, że jak wiedziesz to uda ci się zrealizować wszystkie plany na ten sezon… a jak nie wiedziesz to nie. O nie! Nie dam się tak wrobić!

I tak niepostrzeżenie dotarłem do Vilaflor. Zatrzymałem się na parkingu, napiłem się, zjadłem żel, wymieniłem przyjazne spojrzenie z innym wspinającym się pod górę kolarzem, który wcześniej wyprzedził mnie na trasie. Nie próbowałem utrzymać mu się na kole… nogi miał ogolone a wiadomo, że z kimś takim żartów nie ma. Inna liga. Ja na razie nie golę, bo chyba jeszcze nie zasłużyłem. Robię wszystko tylko, żeby nie myśleć, co robić dalej. Zawrócić tą samą drogą w dół? W końcu i tak wjechałem dużo wyżej, niż ostatnio. Skręcić w prawo i drogą TF-21 dojechać do drogi TF-28, a potem do domu? A może jednak skręcić w lewo i drogą TF-21 kierować się ku nowym szczytom? Co robić? To były trudne chwile, ale wybrałem… droga do celu zawsze prowadzi pod górę. Jedziemy na spotkanie z wulkanem. Za Vilaflor krajobraz zmienia się bardzo wyraźnie. Pustynno-księżycowy krajobraz ustępuje miejsca ciągnącym się aż do granic parku lasom iglastym, z drzewami wysokimi i pachnącymi żywicą. I robi się nagle bardzo zimno. Nisko zawieszone słońce w wielu miejscach nie może się przebić przez drzewa. W pewnym momencie wręcz nie mogą się doczekać miejsca, w którym świeci słońce, żeby na chwilę przystanąć i ogrzać się w jego promieniach.

 

{gallery}teneryfa_stajszczyk2{/gallery}
 

Droga prowadzi przez wysokie pasmo górskie i po przejechaniu fragmentu trasy w całości ocienionej wyjeżdżamy na odkrytą przestrzeń zbocza góry, które pokonujemy wijącą się po nim drogą. Widok odsłoniętej wyspy i niższych partii gór w oddali pokrytych chmurami jest wart tej wspinaczki. Kiedy drzewa przestają nas chronić z obu stron pojawia się zupełnie niepostrzeżenie, początkowo nieśmiało, żeby na kolejnych kilometrach pokazać swoje prawdziwe oblicze… wiatr. Jesteśmy na wysokości ok. 1700 m, świeci mocne słońce, wieje coraz mocniejszy wiatr, po lewej stronie drogi przepaść… czy można chcieć czegoś więcej? Zakręt za zakrętem, czas leci szybko, ale kilometrów nie przybywa. W co ja się wpakowałem! Wiedziałem, że kolejną decyzję będę musiał podjąć niebawem, bo na wysokości ok. 2200 m, kiedy kończy się wspinaczka i zaczyna zjazd w dół do doliny w kierunku wulkanu. Zmiana terenu jest kusząca, ale wracając do domu trzeba pamiętać, że zanim puścimy się szaleńczym zjazdem w dół trzeba będzie wyjechać z doliny pokonując ten sam fragment trasy do góry. Nachylenie niewielkie, odcinek niespecjalnie długi, ale zawsze trzeba mieć to w pamięci, bo sił może zabraknąć właśnie wtedy. Zanim się jednak spostrzegłem, że pierwszy szczyt osiągnięty już pędziłem w dół. Teraz nie ma już odwrotu. Emocje związane z wjazdem były tak silne, że w kąciku jednego oka pojawiła się mała łezka… ale szybko ją wiatr zdmuchnął. To nie może być prawda! Teraz kiedy pokonałem taki szmat drogi w górę będę się musiał zmagać z wiatrem? Nie inaczej. Kiedy skończył się zjazd i zaczęła ponowna upierdliwa łagodna wspinaczka wewnątrz doliny w stronę wulkanu. Wtedy dopiero poczułem, co to znaczy zmagać się z wiatrem. Do tego droga, żeby jeszcze osłabić moje morale zmieniła się w tak popękaną, że miałem tylko jedno skojarzenie… Paris-Roubaix. Teraz już wiało w twarz… uff przynajmniej nie przewróci mnie na bok, choć w tym miejscu trasy upadek na pobocze nie grozi już spadkiem w przepaść, tylko potłuczeniem się o kamienie. Nie mam już żadnego żelu, a w bidonie została już tylko resztka wody. Przede mną jeszcze ponad 10 kilometrów i to jest najbardziej zwodnicze, kiedy zjeżdżamy do doliny w kierunku wulkanu. Wydaje się, że to już, tuż za rogiem, a to jeszcze spore wyzwanie tym bardziej, że wysiłek, jakiemu przyszło nam sprostać wykonujemy na wysokości ponad 2100 m.

Jadę i wykrzykuje sam do siebie różne dziwne słowa, czasem nawet niecenzuralne, krzyczę na wiatr jakby to miało cokolwiek zmienić. Ale co się nakrzyczę to moje. Wręcz z każdym metrem czuję jak wiatr bezlitośnie odbiera mi siły. Za mną 40 km wspinaczki, a zaczynam umierać na prawie płaskim odcinku. Wiatr wieje jednostajnie mocno z przodu, żeby w niespodziewanym momencie na kilkanaście sekund przyśpieszyć tak, jakby ktoś włączył turbodoładowanie. Tak jakby mityczny strażnik wulkanu siedzący na szczycie góry patrzył na mnie jadącego z wielkim trudem do przodu i bawił się całą sytuacją w najlepsze. Ile jeszcze wytrzymam? Kilkanaście sekund turbo wiatru i chwila luzu, czyli wieje tylko mocno. Kiedy powraca nadzieja znowu mocniej w twarz i tak w kółko. A dla urozmaicenia od czasu do czasu turbo zakręca i dostaję strzał z boku. „Trzeba być czujnym” –  śmieje się strażnik góry, przynamniej tak to sobie wyobrażam. Do stacji kolejki na szczyt wulkanu pozostało mi ok. 2 km, może trochę mniej, może trochę więcej, widzę ją już z drogi, którą jadę. Jeszcze tylko jedna dłuższa prosta, potem łagodny zakręt w lewo, w prawo, kolejna prosta i będę u celu. W budynku stacji kolejki jest mały sklepik i tam mam zamiar uzupełnić kalorię i płyny. Mijam położoną przy drodze większą restaurację z dużym parkingiem, miejsce postoju wielu turystów, w tym amatorów kolarstwa.

Oddalam się od niej paręset metrów i wtedy kolejny turbo podmuch tak mnie osłabia, że staję na poboczu. Kiedy już stoję i myślę, co dalej robić kolejny podmuch o mało nie przewrócił mnie z rowerem na drogę. Jestem tak blisko celu, a jednocześnie tak daleko, jak w żadnym momencie tej wyprawy. Na tyle daleko, że muszę poważnie rozważyć, czy nie zawrócić do znajdującego się za moimi plecami punktu, gdzie mogę szybko uzupełnić stracone kalorie. Ponieważ już kilka razy w życiu na treningu doświadczyłem mocnego odcięcia, wiem jak to się zaczyna i co się dzieje, kiedy zlekceważę pierwsze objawy. Najbardziej dramatycznie było w ubiegłym roku w trakcie wyprawy rowerem przez Betancurię na Feurcie. Teraz stojąc na poboczu czuję się jak himalaista w trakcie ataku szczytowego, któremu do szczytu zostało kilkadziesiąt metrów, ale każdy kolejny krok sprawia, że siły opuszczają go coraz bardziej. Decyzja, którą musi podjąć jest trudna, bo do wyprawy na szczyt przygotowywał się miesiącami. W moim przypadku z psychicznego punktu widzenia sprawa jest prostsza. Praktycznie do celu dotarłem, jestem u stóp wulkanu na wysokości ok. 2200 m i nic się nie stanie jak zakończę swoją podróż w tym miejscu. Oczywiście po części oznacza to pogodzenie się z przegraną, głównie z wiatrem, ale takie doświadczenia także są potrzebne. Nie zawsze wszystko, co planujemy udaje się nam zrealizować w 100%. Tak po prostu czasami jest i trzeba się z tym pogodzić. I tak dotarłem dalej, niż realnie zakładałem kilka godzin temu. Zawracam.

 

13

 

14

 

Robię sobie ok. 30 minut przerwy w trakcie której, pochłaniam kanapkę z tuńczykiem, omlet i wypijam puszkę Pepsi. Wracam do życia. Chyba trzeba dać znać żonie, że dzisiejszy trening trochę się przedłuży… wyciągam telefon… na ekranie nieodebrana wiadomość… od żony… „zabierz balsam 15 jak będziesz szedł na basen”. W miejscu, w którym się znajduję treść tego SMS-a wydaje mi się totalnie abstrakcyjna. Piszę, gdzie jestem i po chwili otrzymuję odpowiedź… „no to pięknie” i mam jakieś dziwne przeczucie, że to „pięknie” nie niesie ze sobą takiego przekazu, jak wcześniejsze przekazane przez trenera. Trzeba wracać do rodziny. Co prawda teraz już mam na tyle sił, że mógłbym pokonać te pozostałe parę kilometrów do celu, ale nie… tym razem się nie udało. Ale ja tu jeszcze wrócę!

Kilka kilometrów tym razem z wiatrem, krótka wspinaczka, która na szczęście nie okazuje się trudna i ruszam w dół. Jestem ponownie na wysokości 2200 m. Przede mną 35 km zjazdu! Widoki niby te same, ale jednak zyskują nowy wymiar.

 

{gallery}teneryfa_stajszczyk3{/gallery}

 

Wrażenia zdecydowanie odmienne, niż podczas wspinaczki, ale równie ekscytujące. Muszę bardzo pilnować prędkości, bo przekraczając 40 km/h hamowanie przed zakrętami robi się bardzo trudne. Chwila nieuwagi i rower pędzi 50 km/h. I tak w szybkim tempie wracam w kierunku oceanu. Wrażenie jest takie, jakbym oglądał film na przyspieszonych obrotach. Droga za Vilaflor robi się nierówna i rower miejscami podskakuje jak piłka. Muszę mocno zwolnić, żeby utrzymać kierownicę. Jadąc w dół co pewien czas mijam kolejnych śmiałków „mknących” w pocie czoła do góry. Są wśród nich dwie kobiety. Wszyscy jadą samotnie. Pozdrawiam ich i uśmiecham się do nich. Wiem, ile to znaczy. Mam wrażenie, że mi zazdroszczą, że mam to już za sobą. Ja też się cieszę, dlatego mój uśmiech na pewno nie jest wymuszony. Po niecałej godzinie jestem na dole. Wykres trasy z uwzględnieniem czasu zmienia wyraźnie swój kształt.

 

17

Przed dotarciem do hotelu na środku ronda spada mi łańcuch, ale pomimo trąbiących kierowców nie wyprowadza mnie to z równowagi. Staję, zakładam go i jadę dalej. Po ponad 6h wracam do hotelu. Łączny wzrost wysokości wyniósł 2700 m i praktycznie całość przypada na pierwsze 62 ze 103 przejechanych kilometrów.

 

18

 

W trakcie tygodniowego pobytu udało mi się przejechać 325 km z sumarycznym wzrostem wysokości 7030 m, przebiec ok. 50 km ze wzrostem wysokości ok. 450 m i przepłynąć 6,5 km. Z urlopu wracamy wszyscy szczęśliwi.

Powiązane Artykuły

24 KOMENTARZE

  1. @ Marcin – no mam nadzieję, że będzie fajnie. Przecież o to chodzi, żeby było fajnie 🙂 Z tym regeneracyjnym rowerem to oczywiście żarcik taki 🙂 Też będę się starał realizować złożenia ustalone przez trenera, a całkiem przypadkowo jest to… ten sam trener co Twój 🙂 Więc na pewno nie będzie to: „na rowerze odpoczywaj” 🙂 Ale Piaseczno to też u mnie start o średnim priorytecie. Najwyższy też ma połówka, z tym że na początku września. A wcześniej 5 ćwiartek i 1 sprint 🙂

    Trasę rowerową w Piasecznie objechałem w minioną niedzielę. No nie jest najlepsza na świecie, ale damy radę 🙂 Na początku dużo kluczenia, pewnie będzie niezamierzony „drafting”, potem trochę niefajnego asfaltu, ciężko będzie z ew. wyprzedzaniem, no i później fajny, długi odcinek na gładkiej nawierzchni. I tak 2 razy! 🙂

  2. @albinp – będzie fajnie, nie martw się:) Artur startuje regeneracyjnie jutro w Olsztynie ale w Piasecznie będzie się ścigał, tak obiecał;))) A ja będę startował tak jak mi trener zaleci choć wątpię żeby zalecenia były takie jak Artura;))) Może źle się wyraziłem, że startuje treningowo, bo żaden ze mnie zawodnik żebym trenował na zawodach ale Piaseczno a potem Ślesin to będą sprawdziany przed ważniejszym startem w połówce w lipcu… tam będzie już walka;)))
    @Bogna B – hamulce czuć;) a poważnie to hamowanie pulsacyjne na długo przed każdym zakrętem i generalnie nie dopuszczanie do mocnego rozpędzenia się roweru, hamulce jakoś to wytrzymują ale ręcę i palce gorzej;)

  3. Łooo, te prędkości na zjazdach! Zastanawia mnie jak przy tym zjeździe i pilnowaniu prędkości mają się hamulce?

  4. Ja to się chyba z Wami nie bawię 🙁

    Ale zaraz… przecież w Piasecznie, to ja startuję tylko treningowo! 🙂 A rower to chyba ma być w ogóle… regeneracyjny… 😉

  5. Artur, imponuje mi Twoja postawa ale ta cała tajemniczość to tak sobie mi się podoba?! Zresztą ja też planuje na jesieni jeden bardzo nietypowy i ciekawy start, w jakimś stopniu powiązany z tri. Ale o tym na razie sza… Mam nadzieję, że wypali i zdrowie pozwoli…. 🙂

  6. Panowie, trzyma mnie jeszcze troche Iron z Majorki:) Zobaczymy jak sie bede czul w Olsztynie i do tego dostosuje start. Dzisiaj przejechalem 40km szosa i …zagralem w meczu koszykowki (bylo sie zawodnikiem kiedys:))) asystenci vs. studenci w ramach Medicalia na mojej uczelni. Fajna mocna gra, w duzym gazie,wiekszosc meczu leb w leb:)) Marcin,zalozenia treningowe na Piaseczno?!?! Ja Ci podam: plywanie …w palnik, rower …w jeszcze wiekszy palnik, a bieg …do …tez w palnik:))) I masz „zalozenia treningowe”:)))Kocham zalozenia treningowe na zawody:)Zawody to zawody! Musi byc mocno. Wtedy jest zabawa! A cos bys zrobil gdyby to byl twoj ostatni dzien?!?! Dalbys z siebie WSZYSTKO!!!!!!!!!’:)))
    Arek,masz racje. Nie bede nic odkladal. Chce startowac w wielu zawodach jesli sily i zdrowie pozwoli:)) Planuje jeszcze jeden fajny start na progu zimy… Ale to zaden zimowy triathlon… Brrrrr. Ale cicho sza,zobaczy sie:))

  7. Marcinie, wyglada na to, że Artur rośnie na przodownika. .. taki TriTalar…. 🙂 Ups, pojechałem po bandzie, dostanie mi się! Prowokuje lwa! 🙂

  8. Z tego co mi się obilo o uszy to i Artur wybieral sie do Olsztyna… Będzie się działo. … 🙂 Ledwie sezon zaczęto a już emocje!

  9. Ufff… przewyższenie większe niż Artura;) Choć już się boję pisząc te słowa, że zaraz znajdzie taki tydzień w którym podjechał wyżej na 325 km ale chyba nie;)))
    @Plati – Piaseczno to tylko trening i nawet jeszcze nie znam jego założeń;)

  10. Arek, po to sie uczylem…:)))
    Jakub, spokojnie, to byl oboz na Majorce i tylko 5,5tys metrow przewyzszen:)
    Marcin,dojazdowek nie licze i z „mlodziakami” w zawodach trudno mi sie porownywac to chociaz w treningach…:)
    Plati, moc to ma byc w dlugich dystansach a nie w „krotkich” przebiezkach:)))) Co i Ciebie tez chyba dotyczy:)))

  11. no pięknie !!! to będzie się działo w Piasecznie….pokażecie jak jesteście piekielnie mocni w tym sezonie :))))

  12. Hmm…. Artur zaczyna mi być mocno podejrzany! 🙂 Dlatego niczym detektyw Colombo stawiam 3x ,,a” !!!
    A jakim cudem ma na to wszystko czas!?
    A jak mu wytrzymują, nie ukrywajmy tego jego dość leciwe gnatki?!
    A może posiadł jakąś wiedze tajemną z dziedziny medycyny ( w końcu fachowiec) i coś po cichu wciąga?! :-)))

  13. @Arek – trzeci rok to Artur trenuje z trenerem jak dopiero drugi ale jak mówimy o prawdziwym treningu z trenerem to ja dopiero pierwszy:)))
    @albinp – bolące ręce na zjazdach to dziwne doznanie, szybko się męczą, przynajmniej u mnie.
    @Markus – dziękuje za dodatkowe wskazówki dot. tras, wykorzystam następnym razem:) a rower miałem właśnie z bikepointtenerife:) namiar na basen też cenny!
    @ŁukaszG – nie korzystam ale się zainteresuje, nie znałem tego serwisu; fajne to podsumowanie, giganci!!! ja się plasuje na końcu… listy kobiet;))) a ten pierwszy to na bank ma nogi ogolone;) mieszkał na wysokości w las canadas co widać po profilu calej trasy jaką zrobił więc raczej jakiś zawodnik a co najlepsze ten podjazd w takim tempie zrobił na koniec prawie 180 km jazdy:)
    http://www.strava.com/activities/131547820#2975554398
    @Jakub – Ty Artura nie wywołuj na daremno:) Co byś nie powiedział, czym byś się nie chciał pochwalić, jak byś się nie chciał porównać to pamiętaj Artur ma w kolekcji odpowiedź na każdą okazję i zawsze Cię przebije, taki już jest;))) A jakbym doliczył dojazd z rowerem do wypożyczalni to wyszłoby 330:))) A małżonka mówi, że w każdej chwili możemy tam wracać:)
    @Łukasz – tak, widzimy się w Piasecznie, liczę na miłe przyjęcie na Twoim podwórku;)

  14. Arturze proszę Cię Ty już mnie nie zalamuj 330 to był hard core a teraz to już przesadziles 🙂 ja tu kombinowalem jak pobić tamtą liczbę a Ty mi z grubej rury o 60% więcej, ja nie jadę na żaden obóz żeby mieć tyle wolnego aby móc codziennie po 100km jeździć, chyba raczej nadal będę sobie powtarzał 330, 330, 330 …

  15. Piekne klimaty:) Fajne treningi z przewyzszeniami. Gratuluje!
    Jakub, jaki rekord?!? To dam Ci inna liczbe. 550km… Lepiej?!:)))

  16. No to szykuje sie ciekawy sezon. Fajne zdjecia 🙂 rozumiem, ze pierwsza rywalizacja w sezonie to…Piaseczno 🙂 do zobaczenia zatem na moim podwórku 🙂

  17. Piękny „obóz przygotowawczy” sobie urzadziles nie ma co, do pozazdroszczenia tak jak wyrozumiałość małżonki 😉 ale patrząc na zestawienie tygodniowe to brakło 5km do rekordu Profesorre 😉 tak tylko musiałem napisać bo tamta liczba utkwila mi w głowie 🙂

  18. Swietny tekst. Gratuluje fantastycznie przepracowanego urlopu:-) Nie umieszczasz moze treningow na Strava? Jest tam miedzy innymi 32km segment, ktory wjechales – fajnie mozna porownac jak wypada sie na tle innych i kto wjechal tam najszybciej. A podjazd ten wjechalo 682 uzytkownikow tej aplikacji, z czego najszybszy ze srednia ponad 18km/h… 

    http://www.strava.com/segments/707733

  19. cześć Marcin,
    w jakim miesiącu byłeś?
    my byliśmy tam z klubem na początku lutego i w kraterze na 2.100m było cieplej (26stopni) niż na dole (22) – tak dogrzało przy bezchmurnej pogodzie.
    do Vilaflor polecam jechać TF-28 aż do Granadilla i tam wjechać na TF-21. jest 10km dalej niż TF-51ale lepsze drogi i ciekawszy podjazd prawie bez samochodów.
    Najlepszy nowy asfalt z nachyleniem na zakrętach jest na stromej 8-10% drodze TF-563 (8km) -jak na torze, tam Ci się ręce nie zatrzęsą – co najwyżej hamulce zagrzeją – zjazdy 70km/h.
    no i od niedawna w pobliżu w Los Christianos jest basen 50m z normalną wodą !
    http://www.swimmingtrainingcamps.co.uk/11.html

    polecam Hotel Park Club Europe w Playa de las Americas
    basen 30m, siłownia, boiska, super jedzenie, wypożyczalnia rowerów przy hotelu.
    i najlepiej wyposażony sklep rowerowy w pobliżu jest w Adeje:
    http://www.bikepointtenerife.com/
    co też jest ważne jeśli trzeba coś dokupić lub wynająć:
    http://www.bikepointtenerife.com/de/laden/kleidung-und-zuberhor
    +0034 922 796 710
    połączenia lotnicze przez TUI Polska
    pozdrawiam dziękując że znowu mogłeś mi przypomnieć raj dla triathlonistów w zimie.
    Marek z Koła

  20. Jestem w podobnym wieku i myślę, że opisany wysiłek fizyczny, połączony z możliwością obcowania z przyrodą to fantastyczna sprawa. Czasami warto wyjść z domu.

  21. Epickie!
    Ból rąk na zjazdach dobrze pamiętam z Radkowa 🙂 Ale Teide, to naprawdę jest duże COŚ! 🙂

  22. Marcinie, super relacja! Fajne klimaty…
    Z tym ,,żółtodziobem” to przesada! w końcu bawisz się już w tri trzeci rok o ile się orientuje,,,
    Objętość robi wrażenie, imponuje takim żółtodziobom jak ja 🙂
    Prawie dorównałeś Arturowi…. 🙂

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,773ObserwującyObserwuj
19,200SubskrybującySubskrybuj

Polecane