O tym co zamierzam zrobić 24 sierpnia 2014 roku nie wiedział prawie nikt. Łatwiej wymienić tych, którzy byli wtajemniczeni od samego początku, bo było ich mniej niż palców jednej ręki. Nie wiedzieli moi znajomi, moi rodzice, a nawet moja żona, pomimo tego, że do Kopenhagi wybieraliśmy się wspólnie. Kiedy w ubiegłym roku opadał kurz po moim debiucie na dystansie ½ IM w Gdyni, patrzyłem już w przyszłość. Miałem za sobą pierwszy rok treningów „na oko” i pierwszy sezon startów w zawodach triatlonowych. Czy to jest realne, żebym za rok ukończył zawody na pełnym dystansie? Teoretycznie tak, ale na pewno nie zrobię tego trenując samemu. W dniu kiedy ruszyły zapisy do KMD Ironman Kopenhaga, byłem psychicznie gotowy, żeby podjąć rzuconą sobie samemu rękawice. Zapisałem się, opłaciłem startowe, nie było odwrotu. Nawiązałem współpracę z trenerem Filipem Szołowskim i od listopada rozpocząłem regularne treningi. Treningi jakich do tej pory nigdy nie doświadczyłem. I tak mijał miesiąc za miesiącem. Poniżej ilość godzin treningów w poszczególnych 4-tygodniowych mikrocyklach dla uproszczenia pokazanych jako miesiące (nie zawsze się to pokrywało), która miała służyć jednemu, najważniejszemu celowi w tym sezonie. Dane za sierpień 2014 oczywiście bez czasu zawodów.
sierpień 2014 | 2 tygodnie przed zawodami luźniej, ostatni tydzień bardzo luźno | 70h |
lipiec 2014 | 68h | |
czerwiec 2014 | 53,5h | |
maj 2014 | 68h 20min | |
kwiecień 2014 | 64h 15min | |
marzec 2014 | Kontuzja. Około 2 tygodni przerwy – tylko pływanie+jeden, ktrótki bieg | 49,5h |
luty 2014 | 42h | |
styczeń 2014 | 46h 15 min | |
grudzień 2014 | 37h 20min | |
listopad 2014 | 29h 15min |
Dlaczego nie chciałem, żeby nawet bliskie mi osoby o tym wiedziały? Tak było mi łatwiej. Start w zawodach Ironman wiąże się z niezliczoną ilością powodów do stresu. Od chwili zapisów wiele rzeczy może pójść nie tak, drobny problem może uniemożliwić realizację celu. Wolałem się zmagać z tym stresem samemu, nie obciążać nim innych. Wolałem nie czuć ich strachu i obaw, unikać pytań typu „po co Ci to?”, czy wręcz kategorycznych stwierdzeń, że „zwariowałem”. Nie chciałem martwić rodziców, co jak się okazało po fakcie było właściwym postępowaniem. Nie chciałem czuć na sobie spojrzeń znajomych, w których niedowierzanie mieszałoby się z podziwem. Nie zniósłbym nieuniknionego ciągłego poklepywania po ramieniu i dodawania otuchy w stylu „będzie dobrze”. Bo niby co innego można komuś w takiej sytuacji powiedzieć. Zawody Ironman to walka z samym sobą, gdzie psychika odgrywa znaczącą rolę. Swoją postanowiłem trenować do tej walki przez wiele miesięcy.
Poddanie się reżimowi treningowemu nie jest łatwe. Nawet jeśli się bardzo lubi pływać, to wstawanie kilka razy w tygodniu o 5:20, żeby o 6:00 przekroczyć bramkę i o 6:08 być już w wodzie, zaczyna, mówiąc delikatnie, ciążyć. Kiedy wracając z pracy mamy świadomość, że czeka nas jeszcze długi bieg albo rower, a na zewnątrz pogoda barowa, to także trudno o entuzjazm. Ale trzeba. Jak mówi MKon „nie ma nie mogę”. To jest zasada, która miała mi pomagać na zawodach, ale równie dobrze, a może przede wszystkim powinna działać w okresie przygotowań. Choć zdarzały się też na tyle złe dni, że musiałem sobie powiedzieć „dzisiaj więcej nie mogę”. Nie było ich wiele, ale były. Patrząc jednak na cały 10-miesięczny plan, ilość treningów, które opuściłem lub zrealizowałem częściowo (wliczając w to okresy choroby) była naprawdę niezbyt duża. Jak każdy wyobrażałem sobie, jak będę się cudowanie czuł, kiedy przekroczę linię mety po pokonaniu łącznie 226 km. Główny cel – ukończyć. Czas? Bez znaczenia. Myślenie o czasie często kończy się porażką. Kiedy o czasie nie myślisz, ukończysz, a czas jaki osiągniesz może Cię pozytywnie zaskoczyć. MKon, który podzielił się ze mną swoimi doświadczeniami przed startem napisał m.in. „miej z tego fun… nikomu niczego nie musisz udowadniać!…” i tego się trzymałem. Był tylko jeden gość, któremu musiałem udowodnić, że wszystkie te miesiące treningów miały sens, że człowiek jest zdolny do ukończenia tego morderczego dystansu… ja sam.
7 dni do startu
– Na jakim dystansie startujecie w Kopenhadze? Na krótszym czy dłuższym?
(wyjaśnienie – moja żona Ania przed wylotem do Kopenhagi chciała się dowiedzieć, o której skończę zawody w niedzielę, dystans krótszy w pytaniu oznaczał ¼, a dłuższy ½ IM, na szczęście wcześniej nie pytała, przynajmniej nie musiałem kłamać)
– Eeee, nooo, to jest taki dłuższy dystans (nie skłamałem)
– Czyli do ok. 15:00 Ci zejdzie?
– Nooo, do 15:00 na pewno (nie skłamałem)
2 dni do startu
Lunch w Kopenhadze w towarzystwie Ani, Łukasza, Julki, Artura, Karoliny, Kosy i Olka. Moja Ania nadal nic nie wie, choć, kiedy z Łukaszem dzień wcześniej stojąc na moście nad zatoką wymieniamy uwagi na temat etapu pływackiego i wspominamy o kolejnych dwóch mostach, z których ledwo widać pierwszy, jej podświadomość zaczyna coś podejrzewać.
– Aniu, wiesz, że w dniu startu lunchu razem raczej nie zjemy?
– Tak, wiem…
– Ale z kolacją też na mnie nie czekaj…
– Aaaaa… eeeee… ale dlaczego?
– Bo nie wiem, czy do 20:00 uda mi się ukończyć zawody…
– EEEE… AAAA… o czym Ty do mnie mówisz?!?
– Startuje na dłuższym dystansie… takim dwa razy dłuższym… to jest IRONMAN!
Brawo! Wszyscy mają niezły ubaw. Ania też się śmieje. Chyba nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co mnie czeka. Na szczęście ja też. Wyparłem z umysłu wszelkie myśli, czym jest Ironman. Wiem jedno, mam popłynąć luźno 3,8 km, taka rozgrzewka, pojechać luźno na rowerze 180 km, taki dłuższy trening i pobiec spokojnie 42,2 km, nie myśląc do połowy dystansu, w czym biorę udział. Potem mogłem sobie pozwolić na stopniowe przebłyski świadomości… to jest Ironman i zamierzam go ukończyć! Wszystko to brzmi pięknie szczególnie, że nigdy nie przepłynąłem takiego dystansu, nie przejechałem tyle na rowerze, a najdłuższy bieg jaki zaliczyłem – także treningowo – to półmaraton. Ale jestem przygotowany, ufam swojemu trenerowi, wiem, że jest to w moim zasięgu. Dziękuje Filip za 10 m-cy wspólnej pracy! W dniu zawodów pobudka o 4:00, śniadanie 4:30-5:00, potem jeszcze ok. 30 minut drzemki i ruszamy z hotelu z Łukaszem na miejsce startu.
Pływanie
Generalnie o ile podczas wszystkich poprzednich startów dosyć dobrze pamiętałem emocje i przebieg zawodów, tak w przypadku IM miałem wrażenie, że już podczas kolejnego etapu umysł wymazywał mi wspomnienie poprzedniego, żeby nie stanowiło to zbyt dużego obciążenia psychicznego. Całe zawody są niczym sen, który teraz z pojedynczych fragmentów próbuje skleić w jedną całość. Napiszę tylko o tym, co akurat teraz pamiętam.
Zimno wykręca stopy. Takie było pierwsze uczucie jakie ogarnęło mnie w wodzie po rozpoczęciu pływania. Woda wg organizatorów miała 18,3’C i była najcieplejsza od 2010 roku. No nie wiem. Ktoś łapie mnie za nogi i pcha do przodu. Chyba jakiś zdenerwowany zawodnik. Śpieszy mu się, a ja płynę przy linie z bojkami i nie może mnie wyprzedzić. Też chciał płynąć tym torem. To się zdenerwował i odpycha. Przynajmniej kilkadziesiąt metrów zleciało na myśleniu o tym głupku, a nie o trasie. Zawsze jakiś zysk. Płynę obok innego zawodnika i oddychając tylko na lewą stronę przez jakiś czas, daje mu się wynieść na środek zatoki. Kiedy spoglądam w prawo to widzę, że grupa jest oddalona ode mnie kilkadziesiąt metrów. Szybko odbijam i gonię ich, ale spokoj,nie. Od połowy dystansu czuję pieczenie/ból z tyłu szyi. Pianka obtarła mi skórę, a sól z morza zrobiła resztę (rana goi się powoli do teraz). Przy nawrocie za trzecim mostem duży tłok. Muszę opływać wszystkich szerokim łukiem, wolę tak niż walka przy bojce. A potem już z górki, tzn. tylko dwie długie proste, ok. 700 m łącznie, w końcu w stopy robi się cieplej. Wyjście z wody, lekkie zawroty głowy przy pierwszych kilku krokach, worek do ręki i do T1.
T1
Porażka! Ogromna ilość osób stłoczona na małej powierzchni „namiotu”… dwie ściany, dach nad mokrym betonem, a pod ścianami wąskie drewniane ławy. Biegnę do końca, bo i tak nie ma gdzie stanąć. Cudem jedna osoba stojąca w rogu pomieszczenia odchodzi i mogę się tam ulokować i zacząć ściągać piankę. Przebieram się cały, zdejmuje mokry strój, ubieram drugi suchy, ubieram długie nogawki, skarpetki, rękawki, bluzę z długim rękawem i rękawiczki. Jest zimno, będzie wiało i nie chcę zmarznąć. Wolę, żeby było mi za ciepło niż za zimno. Jak zmarzną mi nogi to nie pobiegnę. Mam jechać spokojnie, na niskim tętnie więc nie mogę liczyć na to, że wytworzę odpowiednią ilość ciepła. Oczywiście kask, okulary i buty kolarskie. Wszystko na powierzchni ok. 40 cm, bo obok mnie tłoczą się inni zawodnicy. Zdecydowanie najsłabsze ogniwo organizacyjne na trasie. Nie spieszę się, nie mam zegarka na ręce, więc i tak nie wiem ile tracę w T1. Ale robię wszystko powoli, bo nawet nieznacznie skręcona skarpetka może być problemem na kolejnych 180 km. Z czasem ok. 15 minut jestem chyba królem T1.
Rower
Od samego początku nie żałuję założonych na siebie ubrań. Szczególnie nogawek. Dzięki nim pomimo niskiego tętna zachowuje komfort cieplny do końca etapu rowerowego. O trasie rowerowej szczegółowo opowiedział nam Kuba (trzymam kciuki za Barcelonę!). Wiedziałem, że pierwsze ok. 30 km wzdłuż wybrzeża to w miarę dobra jazda, wiatr zachodni wieje nam z boku i lekko z ukosa. Jadę spokojnie, nie podpalam się faktem, że bez problemu mogę rozpędzić rower do 34 km/h. Zwalniam. Średnia ok. 30-31 km/h to jazda w założonym zakresie tętna. Trzeba oszczędzać siły na środkowy fragment trasy, kiedy skręcamy w głąb lądu i przyjdzie nam mierzyć się z podjazdami przy czołowym wietrze. A wieje tak mocno, że momentami rzuca przednim kołem i prędkość spada o parę km/h. Ale nie walczę z naturą. Nauczyłem się tego u siebie na Podbeskidziu, jadę miękko kiedy trzeba i mocniej jak czuję, że mogę. Nie patrzę na aktualną prędkość. Nie interesuje mnie. Ten odcinek trasy ciągnie się jak krówka mordoklejka i momentami po prostu chce się płakać.
W takich chwilach wyobrażam sobie kibicującą mi kilkadziesiąt km dalej Anię i czekającego w Polsce syna Mikołaja, który uśmiecha się do mnie swoimi nowiutkimi „jedyneczkami”. Na koniec filmu motywacyjnego przed oczami staje MKon z miłym acz stanowczym wyrazem twarzy i uniesioną do góry dłonią, na której widnieje napis „Marcin ciśnij”. Wtedy powtarzam sobie mój wirtualny talizman „nie ma nie mogę” i jadę dalej. Kiedy kończę ten ok. 30 km fragment trasy w głowie jakiś mały gremlin powtarza „jeszcze tu dzisiaj wrócisz”. A kysz! Ale fakt, będę musiał pokonać to jeszcze raz. Jadąc w stronę miasta też płasko nie jest, a ostatni trzeci punkt żywieniowy na rowerze zlokalizowany jest za kilkuset metrowym wzniesieniem, które pokonujemy w szpalerze setek kibiców, jak na jednym z wielkich tourów kolarskich.
O dziwo druga pętla mija mi w miarę dobrze i jak na mękę, której ponownie doświadczam podczas jazdy pod wiatr psychicznie nie wychodzę z tej walki zdruzgotany. Chwilami opanowują mnie złe emocje, tzn. podczas trudności na trasie próbuje walczyć z nimi w niewybredny werbalnie sposób. Ale po kilku sekundach przychodzi opamiętanie i mówię sobie nie, tylko pozytywne myśli, tylko pozytywna motywacja może mnie doprowadzić do celu tego dnia. Zamiast wulgaryzmów twarz uśmiechniętego dziecka przed oczami. Dojeżdżając do T2 słyszę krzyczącą do mnie Anię (i Anię), kibice na miejscu, trzeba trzymać fason. Uśmiech pomimo bólu i pełnego pęcherza i do T2. Na rowerze prześladuje mnie zawsze jeszcze jeden koszmar. Guma. Tym razem po raz kolejny miałem szczęście, ale jak nigdy wcześniej byłem przygotowany, dwie dętki w zapasie, pompka i trzy naboje, a w domu przed wyjazdem ćwiczenia praktyczne. Ufff… nie przydało się.
T2
Zsiadam z roweru, wolontariusz chce mi go odebrać, ale pamiętam, że muszę zdjąć zegarek. Biegnę do namiotu T2, tu jest więcej miejsca, mogę spokojnie usiąść. Nie pamiętam natomiast zupełnie czy worek z rzeczami biegowymi ściągałem sam z wieszaka, czy podał mi go ktoś z obsługi – jak to było? W T2 równie spokojnie jak w T1 zdejmuje ubrania rowerowe, ubieram buty, czapeczkę i numer startowy. Przez ułamek sekundy przechodzi mi przez głowę myśl, żeby pobiec w rękawkach a najwyżej później je zdjąć… są małe i zmieszczą się w kieszeni… albo oddam je na trasie Ani… brrrrrr. Pobiegłem bez nich. Mam do przebiegnięcia 4 pętle po 10,5 km, nie żaden maraton. 4 pętle. Dwie pierwsze to jak długi bieg treningowy, a potem zobaczę jak to jest przekroczyć rubikon. Zanim jednak zacznę biec muszę skorzystać z toitoi’a. Jechałem z pełnym pęcherzem ponad 100 km. Nie chciałem korzystać z tej przyjemności na etapie kolarskim, bo bałem się, że jak zejdę z roweru to już na niego nie wsiądę.
Bieg
Biegnę. Zaczynam powoli, ale patrząc teraz na dane wiem, że mogłem jeszcze wolniej. Pierwsza pętla nie szybciej niż 6:10-6:15, a potem dopiero ew. przyśpieszę. Na trasie widzę dwie grupy naszych kibiców, Ania i Ania w jednym miejscu oraz Jula i Karolina w drugim. Doping jest głośny, energetyczny. Kiedy mijam Julkę i Karolinę czuję, że chyba coś mi upadło, ale dopiero głośny krzyk Karoliny „pasek!” uświadamia mi, że spadł mi pasek z numerem. Pierwszy raz w życiu na zawodach. Staję, zawracam, podnoszę go i zapinam ponownie. A gdybym tego w emocjach nie zauważył, gdyby za mną jechała sędzina na rowerze, która niczym sęp wypatrywała zdobyczy? Dyskwalifikacja? Czemu nie. Biegnę w miarę równym tempem ok. 6 min/km i ani myślę przyśpieszać. Ok. 16-18 km zaczynam odczuwać trudy dnia, mięśnie czworogłowe powoli przechodzą w stan przed kurczowy. Muszę zwolnić. Na półmetku jeszcze realne wydaję się ukończenie w czasie ok. 12h pod warunkiem utrzymania obecnego tempa. Z każdym następnym km wiem, że oddalam się od tej granicy. Specjalnie mnie to nie stresuje. Stwierdzam fakt i biegnę dalej. Ukończyć. To jest mój cel. Trzecia pętla jest trudna, ale czwarta to walka o to, żeby biec, a nie maszerować. Maszeruje tylko na strefach żywieniowych i podbiegach. Bycie na szczycie 20-30 m wzniesienia o kilkanaście sekund szybciej nie da mi nic oprócz bólu.
Na trzeciej pętli doganiam Radka z Koszalina, który właśnie zmierza po swoją czwartą opaskę na rękę, podczas gdy ja dopiero po trzecią. Każda opaska to jedna pętla. Nigdy nie myślałem, że 44-letni facet może kiedykolwiek marzyć o tym, żeby nałożono mu na rękę cztery kolorowe włochate gumki – żółta, zielona, niebieska i różowa. Jakże ja zazdrościłem tym, u których widziałem tą różową, ostatnią. Biegniemy chwilę razem, moja obecność pozwala Radkowi odzyskać motywację do dalszej walki. Na ostatniej pętli przed ostatnim nawrotem mijając ze spuszczoną głową jednego z zawodników słyszę znajomy głos… jesteś… to Artur. I tak biegniemy i maszerujemy razem kilkaset metrów, a może więcej i odbieramy swoje różowe opaski. Trochę mi głupio, ale udaje mi się wykrzesać trochę więcej sił i powoli oddalam się od Artura. Z jednej strony chcę biec razem z nim z drugiej jakaś niewidzialna siła gna mnie w stronę mety. Ostatnie dwa km to wyraźne przyśpieszenie ze skokiem tętna do 165/min (średnia z biegu to 133), tak, że na metę po krętej drodze ostatnie paręset metrów pędzę 4.30/km, a wpadając na ostatnią prostą słyszę krzyczących Anię i Łukasza z Anią, którzy wypatrzyli mnie w ostatniej chwili. Chyba przybijam piątkę z Anią, potem z prowadzącym „głosem ironmana” i wpadam na metę, kątem oka widząc czas. Niewiarygodne. 12:22:36. Po paru minutach na metę wpada Marek, a potem Artur. Co prawda na mecie nie usłyszałem „You are an Ironman!”, ale to nie ważne. Choć to właśnie sobie cały czas wyobrażałem. Wpadłem na metę wyprzedzając po drodze jeszcze kilka osób i było za ciasno, żeby każdy mógł to usłyszeć. Odbiję to sobie innym razem.
Czy jestem szczęśliwy? Tak. Czy ukończenie wiązało się z uczuciem euforii? Nie. Może tak mocno w sobie stłumiłem emocje przed startem, żeby psychicznie podołać temu wyzwaniu, może tak długo sobie wmawiałem, że to tylko dłuższy trening, a nie żaden Ironman, że teraz nie mam poczucia, że dokonałem czegoś wielkiego. Moim zwierciadłem są teraz inni. Po ich reakcjach widzę, że zrobiłem coś szczególnego. Cofając się myślami do mnie sprzed dwóch lat, kiedy uczyłem się biegać, kiedy dystans ¼ IM wydawał się marzeniem, a ½ IM ulotną fantazją perspektywa się zmienia. Powoli z dnia na dzień zaczynam odnajdywać w sobie coraz więcej radości i ekscytacji, które były we mnie wtedy, kiedy zaczynałem swoją przygodę z triatlonem. Przygodę, która nie byłaby możliwa, gdyby nie ogromna wyrozumiałość Ani, jej poświęcenie i zdjęcie z moich barków trudów codziennego życia. Dziękuję.
Gratuluję! Świetna relacja. A w Katowicach TRI fajne. Chłopaki z organizacji z cyklu na cykl wyciągają wnioski i teraz było naprawdę super.
Arek lepiej powiedz co kombinujesz na 2015 i w jakim terminie 🙂
Marcinie, dopiero teraz przeczytałem cały felieton. Celowo odkładałem, zostawiając sobie na słodki deser! I nie pomyliłem się! Szacun raz jeszcze! Teraz już wiem dlaczego nie byłeś zainteresowany ,,projektem IM2015″ ! Żelaźniaku jeden! :-))
Ale relacja! Aż żałuję, że jej nie przeczytałem zanim dzisiaj się z Panem poznałem (na Move Improve). Gratuluję!
Grzegorz, wstapisz i nie może tylko na pewno:) Dziękuje! Ja dzisiaj jestem po prawie 10h obrad na kongresie i powiem Wam, ze Ironman to pestka;)))
Marcin,
Ogromne ogromne gratulacje!!!
Wielki szacun bo to nie są już przelewki 🙂
Super opis i może kiedyś też wstąpię do tego klubu … rewelacyjny czas i do zobaczenia.
Grzegorz
gratuluje. podziwiam ilosc treningow w ostatnic miesiach. ja przy wolny,m miesiacu nie umialem zrobic 70h
Marcin, nie wystartowałem w Katowicach, złapało mnie jakieś przeziębienie i rozstroiło mój żołądek 🙂
link do relacji z Katowic :
http://www.magazynbieganie.pl/silesiaman-triathlon-debiutancka-impreza-na-medal/
Marku, dobrze, ze mi to uświadomiłes ponownie, ukończyłem pierwszy w życiu maraton ale jakoś mi to umyka;))) Tak właśnie dlatego nie startowałem w Gdyni, zawsze mówiłem, ze termin mi nie pasuje i była to poniekąd prawda;)))
Rewelacyjna relacja i wynik! Gratulacje!
To dlatego nie startowałeś w Gdyni. Jestem pod wrażeniem ilości godzin treningowych. Zresztą wynik świadczy, że poważnie podszedłeś do tematu: Yoa are an Ironman. PIĘKNIE!
Marcinie, gratuluję umiejętności organizacyjnych – wcisnąć tyle godzin treningu w życie rodzinne i zawodowe to sztuka.Gratuluję czasu na mecie plus życiówki w maratonie (dwa zacne rekordy za jednym razem).
P.S. Nie wiedziałem, że z Ciebie taki Machiavelli – fortel z ukryciem prawdziwego dystansu pierwsza liga.
Marcin, wspaniała relacja i wyśmienity wynik. Gratulacje!
I oczywiscie Daniel bede Ci mocno kibicowal za tydzien! Jestem bardzo ciekawy Twojego debiutu na pelnym dystansie, licze na dobry wynik;)))
Dziękuję Wam bardzo! Takie komentarze motywuja na przyszlos:) Mariusz, Rafal, w imieniu 40+ powiadam Wam warto sobie taki prezent sprawić;) Mariusz jak dzisiaj bylo w Katowicach? Chodzi mi o organizacje, a przy okazji gratuluje ostatniej zyciowki na 1/2:) Arek trzymaj sie cieplo staruszku, daj ognia w Austrii, slot na MS sam sie nie zdobedzie;))) Andrzej obiecuje zero suszenia w T1 nastepnym razem;) Radek, milo slyszec ze sie przydalem na trasie:) Do Kalmar sie nie wybieram, logistyka dojazdu mi nie odpowiadala i tak na serio to nie wiem czy w przyszlym roku w ogole wystartuje na pełnym, musze to przemyslec, chcialbym troche polówek trzasnąć na naszym podwórku;)))
Dzięki za pomoc na maratonie , oj pomogło!
Następny start to Szwecja 15.08.2015 , może się
spotkamy i poprawimy czasy?
Ja tam wystartuje razem z żoną , żałowała że nie startowała z nami w Kopenhadze.
Ostatni start to za tydzień Przechlewo i odpoczynek.
Serdecznie pozdrawiam i gratuluje Debiutu!
Radek z Koszalina
„Moon river, wider than a mile
I’m crossing you in style some day”(Breakfast at Tiffany’s)
YOU DID IT !!!!!
Wspaniale rozegrane zawody ! Gratulacje !!!!
Jezeli w pszyszlym roku bedziesz biegal okolo 70km/tydz.
oraz nie suszyl wlosow w T1 i nie czyscil roweru w T2 , bedzie 11:45(+/- 10) . :-))))) . Powodzenia !!!
Marcin! Świetnie to sobie ułożyłeś, pełna konspiracja:) Jak zwykle super tekst i pozytywne emocje! Motywacja dla mnie przed Malborkiem ogromna! Zazdroszczę, że masz to już za sobą. Odpoczywaj i do zobaczenia, pozdrawiam serdecznie!!!
Gratuluję bycia Żelaźniakiem.
Marcinie, tak na szybko (jeszcze bez czytania, jestem przed rejestracja….) Ogromny szacunek za wejscie z klasa do elitarnego grona Żelaznych!
Marcin – gratulowałem już Ci zaraz po zawodach i czekałem niecierpliwie na Twój felieton – super! Chytry plan i wspaniała realizacja marzeń 🙂 Pozytywnie i serdecznie Ci zazdroszczę – jesteś prawdziwym IRONMANem! To Twój wielki sukces!
Pozdrawiam 🙂
p.s. ja też w przyszłym roku kończę 40-tkę i tak sobie marzę, że … 😉
Jak to bywa u 40-latków, podobno stają się dużymi dziećmi:)
Jeden kupuje Porsche, a drugi „KUPUJE” IRONMENA !
Marcin, chylę czoła . Gratulacje !
Ps. za rok mam 40-tkę, ciekawe co ja sobie „kupię” 🙂
„Przygodę, która nie byłaby możliwa, gdyby nie ogromna wyrozumiałość Ani, jej poświęcenie i zdjęcie z moich barków trudów codziennego życia. Dziękuję.” – najpiękniejsze i najważniejsze zdanie! Gratulacje, troszkę zazdroszczę 🙂
cyt: „Nigdy nie myślałem, że 44-letni facet może kiedykolwiek marzyć o tym, żeby nałożono mu na rękę cztery kolorowe włochate gumki – żółta, zielona, niebieska i różowa. Jakże ja zazdrościłem tym, u których widziałem tą różową, ostatnią”.
No i proszę, jak wszystko o Ironmanie można zamknąć w jednym, zabawnym i cholernie prawdziwym zdaniu! Brawo Ironmanie 🙂 gratulacje! Odpoczywaj i czas wyznaczyć kolejny cel.