Było już nocne pływanie na dystansie 4,5 km. Była pętla rowerowa 225 km z widokami zapierającymi dech w piersiach i podjazdami, do których pokonania nie starczało całego tatrzańskiego powietrza. Czas na bieg. Dystans stosunkowo krótki, bo raptem 55 km. Jednak po bardzo trudnej technicznie i mocno eksponowanej trasie grani Tatr. Ja jednak po rowerze jeszcze śpię. Mój support pije piwo. Patrząc z boku sielanka. A my po prostu podświadomie staramy się jak najdłużej odwlec moment, gdy ruszę w góry sam.
Na trasie zostało nas czterech i to właśnie ja jestem tym czwartym. Spod szlabanu do Doliny Chochołowskiej ruszam z 40-minutową stratą do Marcina Wernika – krasnala, którego goniłem w moich snach. Artur Kurek już od ponad trzech godzin jest na trasie, Marcin Barszcz od dwóch. Przede mną kilkanaście szczytów do zdobycia, w tym siedem dwutysięczników. Po kolei muszę wdrapać się przez Grzesia na Wołowiec. Następnie Jarząbczy, Kończysty i Starorobociański Wierch aż do Siwego Zwornika. Później Ornak – zbieg do Iwanickiej Przełęczy i dalej w dół do schroniska na Hali Ornak. Następnie długie podejście zielonym szlakiem na Ciemniak i czerwonym przez Krzesanicę, Małołączniak, Kopę Kondracką do Suchej Przełęczy poniżej Kasprowego Wierchu. Znów zbieg Halą Gąsienicową do Schroniska w Murowańcu i chyba najtrudniejszy odcinek przeprawa przez Krzyżne do Doliny Pięciu Stawów Polskich. A stąd już tylko Świstówka i upragniona meta na ganku w schronisku na Morskim Oku.
Mam logistyczny problem z dobraniem ubioru. Tu w dolinie jest bardzo ciepło, ale za jakieś dwie godziny wbiegnę w chmury, a tam czeka na mnie wilgoć i przenikliwy wiatr. Boję się odcinka biegowego. Chcę zabrać ze sobą minimum, bo sam z siebie jestem ciężki, a w górach każdy dodatkowy kilogram trzeba liczyć razy trzy. Ubieram się zatem w miarę lekko. Przez pierwsze 7 km towarzyszy mi Przemek. Straszna gaduła. Dołączył do mojego supportu dwa dni przed zawodami. Przemek jednak dobrze czyta mapę. Czułem się pewnie na trasie rowerowej, gdy stał na każdym rozwidleniu trasy. Nie miałem sekundy zawahania, w którą stronę jechać. To duży komfort. Przemo jest bardzo odpowiedzialny. Ma być o 12 – będzie za pięć. Znamy się krótko, ale strasznie się o mnie troszczy. Nie wie jednak, że nie można ze zmęczonym, zestresowanym zawodnikiem dyskutować na trasie i dawać mu zbyt wiele opcji do wyboru. Tu musi działać automat. Krótkie proste komunikaty. Krótkie proste odpowiedzi. No chyba, że zawodnik chce pogadać, pobiadolić, chce by go ktoś pocieszył. Wtedy taki kompan jest idealny. Przemkowi zdarza się też zadać pytania, które przerabiałem przez ostatnie miesiące, a teraz nie ma co sobie nimi zaprzątać głowy, a jak się pojawiają to podświadomie od nich uciekam. Już sobie na nie odpowiedziałem, ale Przemo, niczym na egzaminie maturalnym, przepytuje mnie: Czy to jest bezpieczne? Co stanie się, jak spadnie deszcz? Czy nie poślizgniesz się i nie spadniesz w przepaść? Czy na całej trasie będzie zasięg GSM? Wkurzam się niemiłosiernie, jak mnie o to pyta. Burczę na niego. Jestem niemiły, ale Przemas, ze spokojem prowadzi mnie dalej. Na jego miejscu przy tak marudnym zawodniku pieprznąłbym to wszystko już dawno. Teraz powiem dzięki chłopie, że tego nie zrobiłeś. Tym bardziej, że wspierająca mnie ekipa też już jest zmęczona. Są na nogach tak jak i ja już ponad dobę, w tym 15 godzin trwania wyścigu. Przed Grzesiem rozstaje się jednak z Przemkiem. On wraca do samochodu do reszty ekipy. Jesteśmy umówieni za 5 godzin w schronisku na Hali Ornak. Tam doniosą mi cieplejsze ciuchy, i przygotują coś pysznego do jedzenia. Dotrę tam jeszcze za dnia i wtedy zdecyduję co dalej z wyścigiem. Nocna przeprawa przez Czerwone Wierchy jest tym, czego chciałbym najmniej. Czas płynie jednak nieubłaganie i jakby nie liczyć, chcąc kontynuować wyścig, wyląduję gdzieś na grani po zmroku.
Moje myśli rozwiewa jednak wiatr. Wbiegam w chmury. Trzeba być skoncentrowanym. Nie widać wiele, ale wyobrażam sobie, że zaraz pojawią się plecy Wernika. Wstępują we mnie nowe siły. Robi się chłodniej, trzeba zagęszczać ruchy. Wstąpiły we mnie nowe siły i nagle na 10 km jest! Mam go! Taa daaam! Co za radość! Wernix na podejściu wygląda jak kilkanaście godzin temu na podjeździe do Bukowiny. Sapie, zipie, mocno podpiera się na kijach, wybierając z mojego punku widzenia mało optymalną ścieżkę. Dobiegam do niego i z szelmowskim uśmiechem pytam się o samopoczucie. Odpowiedź jest krótka „Ale mną pier…eło”. Ta odpowiedź kończy moją psychologiczną grę. Robię tylko pamiątkową fotę, na której Marcin pięknie się uśmiecha. Jednak jego oczy są lekko zadymione. Następne dwa kilometry pokonujemy bardzo powoli. Marcin mówi, bym biegł swoim tempem. Pobiegać dziś jeszcze zdążę, ale widząc go w takim stanie chce byśmy razem dla bezpieczeństwa pokonali mocno eksponowany i zdradziecki kawałek w okolicach Jarząbczego i Kończystego Wierchu. Tym bardziej, że widoczność spada, kamienie robią się śliskie. Szczerze boję się o niego. Robi mi się zimno. W tym tempie przemarznę do szpiku kości i zaraz to ja będę potrzebował pomocy. Wiem też, że jak zacznę uciekać Marcinowi, obudzi się w nim duch walki i przyspieszy. Wybieram chyba jednak nie najlepszy moment i cisnę niczym mała lokomotywa w stronę najwyższego dziś szczytu Starorobociańskiego Wierchu (2172 m.n.p.m). Na szczycie wiatr na chwilę przegania chmury, odwracam się, widzę długi odcinek grani, ale nie ma na niej Marcina. Wzmaga się wiatr. Zbiegam w dół. Mam wyrzuty sumienia, że go zostawiłem, ale wiem, że się pozbiera. Jest przecież zaprawionym w bojach wspinaczem, odporny na ból i zmęczenie. W styczniu w Patagonii udanie zaatakował, wraz ze swoją partnerką Fitz Roya, górę o umiarkowanej wysokości, ale weszli na niego bardzo techniczną ścianą. W drodze powrotnej nastąpiło załamanie pogody. Typowe dla tej góry i w efekcie do bazy wrócili po dwóch dniach bez jedzenia i picia. Otarli się o halucynacje. Chwilę o nich rozmawiamy, bo moja najdłuższa aktywność to niecałe 17 godzin biegu, a słyszałem, że haluny pojawiają się gdzieś po drugiej dobie wysiłku bez snu. A druga doba niechybnie się zbliża. Zaczyna ogarniać mnie strach. Śpiewam dla otuchy piosenki z przedszkola mojego dziecka, które wpadły mi na ostatnim apelu. Zaczyna się ściemniać. Nie mam nikogo, kto pobiegnie ze mną w nocy. Dostaję telefon od Przemka „Barszcz się wycofał. Podsłuchaliśmy, że szaleństwem jest pchać się dalej w nocy w góry.” Trudno odmówić mu racji. Odpowiadam, że trochę się spóźnię do schroniska i tam zdecyduję co dalej.
{gallery}hardasuka_3a{/gallery}
Korzystając z chwilowego zasięgu działam impulsywnie dzwonię do brata mojej Anki ,dobrego wspinacza Marcina Lisa. Krótkie pytanie i szybka odpowiedź. „Marcin przeprowadzisz mnie dziś w nocy przez Czerwone Wierchy na Kasprowy i dalej na Krzyżne?” Jest już po 19. „Ok. Czerwone musisz dać radę zrobić sam. Nie zdążę dojechać z Krakowa. Patrz pod nogi, trzymaj się ścieżki, a ja o północy będę czekał pod Kasprowym na ciebie”. Kamień spadł mi z serca. Sama świadomość, że w tej zamglonej czerni, nawet te kilka kilometrów ode mnie, będzie ktoś. Po prostu ktoś, bardzo podnosi na duchu.
Szybko wbiegam na Ornak, tu jednak zaczyna padać deszcz i 4 km zbieg po kamiennych „schodach” do schroniska staje się prawdziwą gehenną. Ślizgam się i wciąż ląduję w kosodrzewinie. W głowie zaciągnął mi się hamulec, który nie chce puścić. Niemiłosiernie zbijam mięśnie czworogłowe, hamując na zbiegu. Nie potrafię się puścić w dół, by je odciążyć. Kilka razy cudem unikam twardego zetknięcia z kamienistym podłożem, które w najlepszym przypadku skończy się mocnym zbiciem kości ogonowej, a w najgorszym roztrzaskaniem czaszki. Ten odcinek zajmuje mi 2 godziny! Od założonego planu jestem już spóźniony właśnie o tyle. Miałem dobiec za dnia, a jest już ciemno. Wybiegam na polanę przed schroniskiem, widzę czołówki i słyszę zawołanie: Marcin?! Gdy dobiegam, w supporcie Wernixa da się wyczuć lekkie zaniepokojenie. Wiedzą, ile po nim wybiegłem z Chochołowskiej, a ja jeszcze mówię, że pod Wołowcu strasznie osłabł i może być nawet godzinę i 30 min za mną. Tym bardziej, jest ślisko i słabo to wszystko wygląda. Aga jego partnerka decyduje się wyjść po niego. Maciek z Przemkiem czekają w schronisku z obiecaną pysznością. Przynieśli najlepszą pizzę z Zakopanego. Nic, że zimna. Jest boska.
Ania w Zakopcu czeka na Marcina. Rzuciłem się na pizzę jak wygłodniały pies. Wszystkim cieknie ślina. Odstawiam resztę i widzę ten ślinotok. Więcej nie dam rady. Wstaję od michy, a supporty rzucają się na nią i znika szybko jak rozszarpany przez wilki jeleń. Uświadamiam sobie, że każdy, kto uczestniczy w tym przedsięwzięciu stoi już na rzęsach i poddawany jest właśnie najwyższej próbie wytrzymałości. Nagle do schroniska wchodzi Wernik. Stary wyga nadrobił na śliskich zbiegach całą moją ciężko wypracowaną na podejściach przewagę. Zaczynam się go poważnie bać. W jego oczach widzę obłęd. Marcin pyta o pogodę na dalszą drogę. Skwaszone miny mówią coś o załamaniu pogody. Silnym wietrze i dużym opadzie deszczu. Ja mówię po cichu pass. Myślałem, że nikt tego nie usłyszy, ale Maciek z Przemkiem wydają się być szczęśliwi. Momentalnie podrywają tyłki i proponują powrót do samochodu. To wyraz ich troski o mnie. Miała to być przygoda i zabawa, ale zabawa dawano się skończyła. Maciek na pływaniu pytał już Ankę, czy ma na mnie jakikolwiek wpływ, bo nie wie, co ma robić, jak uzna, że granica bezpieczeństwa została przekroczona. Powstrzymując łzy wstaję. Wzrokiem zatrzymuje mnie Wernik i pyta, co się dzieje. Zaczynam się nerwowo śmiać „Marcin ja już teraz jestem usrany ze strachu, panicznie boję się Czerwonych Wierchów. Jestem przesądny. Tydzień temu o 5 rano spotkałem tam niedźwiedzia i już wtedy był to dla mnie znak, by dalej się nie pchać. Chcę jechać jeszcze na wakacje z dzieciakami. To co chcesz zrobić jest chore”. Zaczynam się rozklejać. – „A jeśli zrobimy to razem? Trasę znam dobrze! Będziemy trzymać się razem” – powtarzał. Teraz już wiem, że sam też nie chciał pchać się w te góry. Pytam go, za ile chce wychodzić, licząc że odpowie za godzinę, dwie, a na mnie przez ten czas spłynie jakieś olśnienie? „10 minut!” Jestem w szoku i tu mnie złapał.
Wiedział, że jak dłużej poczekamy, to się wycofam. Mój support nie wygląda teraz na zadowolony. Tłumaczę im, by się nie martwili, to było chwilowe załamanie psychiki, ale sami widzą, że fizycznie jest ze mną bardzo dobrze. Przyjmują to już ze spokojem. Maciek rozładowuje sytuację i każe się nam sprężać, bo nie chce brać dodatkowego dnia urlopu. Jeszcze szybki rosół i kontynuujemy wyścig. Przed schroniskiem siedzą wcięci już turyści i pytają, gdzie idziemy? Ktoś mówi, że ci dwaj na Morskie Oko. Zaczynają się głupio śmiać. Pytają skąd? „Z Chochołowskiej” Kolejna salwa śmiechu rozlewa im piwo na stole. Ja ściągam ostentacyjnie gacie i smaruje tyłek sudokremem, mam już tak otartą mosznę i pośladki, że czuję, że polała się pierwsza krew. Nie przyznaję się i mam nadzieję, że to ostatnie krople jaką HardaSuka z nas spuści. Na rozwidleniu szlaków rozstajemy się z naszymi supportami. Moi cisną już do Ani do Morskiego, mają też odwołać jej brata i przeprosić za zamieszanie. Przejmuje mnie teraz support Marcina. Umawiamy się o 5 rano w schronisku w Murowańcu. Zamawiam sobie zimną colę. Jest 22.20 zaczynamy podejście pod Ciemniak. Sudokrem był głupim pomysłem. Otwarte otarcie szczypie jak jasna cholera. Plusem jest to, że koncentruję się na tym i przechodzi mi sen. Głośno gadamy o pierdołach. Wszystko po to, by poinformować o naszej obecności niedźwiedzie. One nie lubią być zaskakiwane, a w ostatnim czasie na tym odcinku została nie tylko przeze mnie zaobserwowana wzmożona aktywność misia, a dziś spotkanie z nim jest ostatnią rzeczą o jakiej marzę.
Przed północą Marcin znów mocno słabnie, mówi, że kręci mu się w głowie i musi się chwilę zdrzemnąć. Zerwał się mocny wiatr. Wiem, że kilka metrów wyżej jest wielki głaz, za którym możemy się osłonić od wiatru. Gdy do niego docieramy Marcin mówi, że oszukiwałem, że nie znam Czerwonych Wierchów. Nie mówiłem, że nie znam. Mówiłem, że się ich panicznie boję. I jest to prawdą. To tu w trakcie nagłych burz od piorunów ginie w Tatrach najwięcej turystów. To tu zdradziecka mgła i zmęczenie zepchnęły z kilkusetmetrowego urwiska niejedno ludzkie życie. 10 min drzemki. Ja pilnuje zegarka, a Marcin przytula głowę do plecaka opartego o skałę i momentalnie chrapie. Jest zdyscyplinowany. Po wyznaczonym czasie wstaje otrzepuje się i jest gotowy do dalszej walki. Ma dziwny styl poruszania się po górach. Gdy wstępują w niego siły, gna na złamanie karku, by za jakiś czas całkowicie wyładować swoje baterie. Później powłóczy nogami, by za czas jakiś znów zaatakować. Wydaje mi się niezniszczalny. O tym zresztą będzie mi dane przekonać się w ciągu najbliższych godzin, jakie przyjdzie nam wspólnie spędzić na grani, ale o tym zaraz. Wiatr nabiera na sile i zaczyna zacinać deszczem. Temperatura spada poniżej 7 stopni. Nie jest fajnie. Wernix krzyczy, że wykrakałem tę pogodę i zarządza ewakuację w stylu górskim. Nie pytając o nic, rzuca się przed siebie, nie zważając, na co stawia nogi. Chcąc dotrzymać mu kroku, nie mogę robić inaczej. Grań, po której do tej pory miałem problem z poruszaniem się, tak jakby wypłaszczyła się i nie biegnę po niej, tylko z niej uciekam. Ledwo widzę czerwone światło na plecaku Marcina, a jest raptem 5 metrów przede mną. Zawsze śmiałem się z tekstów „Prawdziwe życie zaczyna się poza strefą komfortu”, ale właśnie chyba lewym pasem niczym rozpędzona ciężarówka mijamy tę strefę i mam wrażenie, że zaczynamy walczyć o życie. Wcale go teraz nie celebrujemy. Dwutysięczniki Krzesanicę, Małołączniaka i Kopę Kondracką pokonujemy jak na tę pogodę w ekspresowym tempie. To co dzieje się u nas jest jednak niczym w porównaniu z tym, co piętrzy się przed Artur z supportującym go Lucjanem.
W tym czasie wychodzą bowiem ze schroniska w Murowańcu. Artur pchany euforią zwycięzcy nie zauważa sytuacji, która później jego koledze staje nie raz przed oczami i opisuje je na swoim profilu. „W głowie nadal odbijają mi się echem słowa spotkanego w Murowańcu Tytusa (może przez dłuuuugą brodę wyglądał na stałego bywalca górskich schronisk), który orientując się że, właśnie wyruszamy w nocną, deszczową i mglistą przeprawę do Morskiego Oka przez Krzyżne i Świstówkę, wymownie rozejrzał się po sali pełnej wszelakiej maści górskich wędrowców i stwierdził, że nie widzi tu nikogo, kto ten szlak zrobiłby dzisiejszej nocy. Mało tego, rozejrzał się jeszcze raz i dodał, że nie widzi też nikogo, kto tę trasę pokonałby jutro za dnia. Stało się jednak inaczej. Udało się!” Po 25 godzinach i 20 minutach panowie budzą w schronisku na Morskim Oku Piotrka Szmyta, drugiego z pomysłodawców wyzwania. Piotr z wrażenia alpejskiego stylu w jaki Artur pokonał HardąSukę zapomina poczęstować go obiecanym piwem. Artur ponoć wygląda na zaniepokojonego wiedząc, że jeszcze nie zrezygnowaliśmy i cała długa noc przed nami. On już skończył, a dla nas zaczął się dopiero prawdziwy wyścig. Wyścig z czasem. Tak jak mówiłem – Kozakiem jest ten co za dnia pokona najdłuższy odcinek trasy, a w nocy budzi się prawdziwa Suka i zaczyna szczerzyć kły.
Prawie czterogodzinna ucieczka z Czerwonych Wierchów zlała mi się w zapętlony 5 sekundowy film. Szczerzenie kłów zmieniło się w podgryzanie kostek, a teraz jestem przekonany, że w chwili zwątpienia czy osłabnięcia Suka rzuci się do gardła. To co pamiętam, to płynącą non stop rzekę. Co któryś miał widoczne ślady krwi. Dopiero pod Kasprowym, szukając szlaku we mgle, zapytałem Marcina, czy widział tą krew na kamieniach, czy coś mu się stało. On się uśmiechnął kwitując – „Haluny, kolego to były haluny”. Mija 30 godzina wyścigu. Nigdy tak długo nie żyłowałem swojego organizmu. Ostatni żel zjadłem 4 godziny temu. W szaleńczym biegu, nie było możliwości sięgnąć do plecaka, nie robiąc sobie krzywdy. Jestem w środku całkiem pusty. Przed Murowańcem mówię Marcinowi, że zwalniam i zaraz dobiegnę. Zatrzymuję się wysikać. Jest 5 rano. Po nieokreślonej chwili budzi mnie turysta i pyta co robię. A ja trzymam siusiaka w ręku i cały się trzęsę. Facet nie może zrozumieć mojego tłumaczenia, że sikam i jest mi zimno. Wzrokiem odprowadza mnie do schroniska, a wcześniej wychodzi z niego po mnie Aga z supportu Marcina. Zaniepokoiła się, że jeszcze mnie nie ma, a Marcin już od dobrego kwadransa chwilę siedzi w schronisku. Kurcze to oznacza, że tyle czasu spałem sikając na stojąco! Aga ma ze sobą obiecaną colę. To strasznie ważne, że ją ma. Tak się z niej cieszę, że mimo pragnienia nie chcę jej pić. Sama świadomość posiadania jej buduje mnie, a w zasadzie to, że tak jak się umawialiśmy zadbali nie tylko o swojego człowieka, ale i o mnie. Słabo kojarzę. Jestem wk…ony na Marcina, że mnie wyciągnął na tę grań. Przez myśl przechodzi mi zakończyć zawody tu. Trzasnąć drzwiami i właśnie co dalej? Jestem przemoczony, wychłodzony, a moje suche ciuchy czekają na mnie na Morskim Oku. Chce mi się śmiać z bezsilności. Mój nowy support poprosiłem o colę, zamiast o suche rzeczy. Idiota!
{gallery}hardasuka_3{/gallery}
Strasznie wychłodzony dostaję w schronisku gorącą herbatę i usypiam na schodach, owinięty folią NRC na kolejne 20 minut. Zasypiając słyszę Pawła, który też nam pomaga, a przyjechał w Tatry trenować do sierpniowego startu biegu granią. To ten co nas skreślił już na etapie rowerowym i za plecami nazwał „jeżdżącymi zwłokami”. Dzięki Paweł, to na mnie zadziałało jak płachta na byka. Teraz jednak w nas uwierzył. Bardzo mu się nie podoba, że zastygamy w bezruchu na tak długo. Tym razem ma racje. Równo o 6 wybiegamy przez Zadni Upłaz na Krzyżne. Ruchy mamy paralityczne, wydaje nam się, że ostro ciśniemy do góry, jednak poruszamy się w tempie dokładnie takim jak pokazują znaki. Załamuje nas to. Tym bardziej, że przed nami wyrasta zza mgły olbrzymia Przełęcz Krzyżne. Wielkie rumowisko skalne. Idealne miejsce dla schodzących lawin. W ciągu dnia da się tu znaleźć ścieżkę, ale jak zrobił to Kurek w nocy nie mam pojęcia. Stoimy i jesteśmy pod wrażeniem tego miejsca i wyczynu Artura. Schodzę nawet kilka metrów ze szlaku, by podnieść pozostawione przez kogoś opakowanie po cukierkach. Jego niebieskie opakowanie tak kuje po oczach, że mimo zmęczenia nadrabiam te kilka metrów. Marcin śmieje się, że o tym samym pomyślał ale ledwo może stanąć na nodze, która dawała mu znać już przed biegiem. Boi się, że może to być zmęczeniowe złamanie kości. Ostrożnie stawia kroki. Wkurza mnie ta jego dokładność. Groźba, nagrodą, wszelkimi możliwymi sposobami staram się go rozpędzić. A on idzie. W zasadzie ciężko nazwać to marszem. Jest to żałosne powłóczenie nogami. Mówię mu, że jak już ma tą nogę złamaną, to trudno. Bardziej chyba się już nie złamie, więc niech nie marudzi. A on patrząc na mnie mówi, że wie, ale, że go ta noga boli. Rozczulił mnie tym. Zacząłem się śmiać. „Marcin przecież wiedziałeś, że będzie bolało. Miało boleć. Chyba nie chcesz się teraz poddać?”
W Dolinie Pięciu Stawów rozpoczęły się wakacje. Masa turystów w nowiutkich strojach i czyściutkich butach ślęczy nad mapami i zastanawia się, którą drogę wybrać. Są wśród nich pewnie i tacy, co trasę, którą pokonaliśmy w ciągu ostatnich kilkunastu godzin, podzielą sobie na 2-3 dni. Wiem, że i tak się umordują i będą z tego wyczynu mega dumni. I mają rację. My nie potrzebujemy jednak mapy. Przed nami ostatnie podejście Świstówką i zejście do Morskiego. Wiem, że już nic nas nie zatrzyma. Dostaję smsa od Ani „Kup mleko, jogurt i brzoskwinie 😉 Jestem Dumna – Niezniszczalny! Teraz nawet jak Wernik powie, że mu ta noga odpadła, to załaduje jego cielsko i tę pieprzoną girę na plecy i za dwie godziny cisnę nimi o ganek w schronisku w MOKU. Może tego nie widać, bo wyglądam bardziej na wrak człowieka, ale siła rozpiera mnie od środka. Boję się jednak tylko jednego, że nie zmieścimy się w limicie jaki sobie postawiliśmy – 36 godzin. To byłoby głupie, bo ustaliliśmy go dla jaj, zakładając, że będzie to tylko formalność i trasę pokonamy z dużym zapasem czasu. Ja obstawiałem 30 godzin. Marcin chciał się zmieścić w dobie. Ale nawet on pomysłodawca tego wyzwania nie wiedział, że HardaSuka jest aż tak Harda. Potwierdza to jej pogromca Artur, który brał udział w wielu trudnych triathlonach na świecie, czołowy polski zawodnik wielodniowych rajdów przygodowych, doskonały ultramaratończyk. Po przekroczeniu mety stwierdził, że jeszcze nie dane mu było zmierzyć się z czymś tak trudnym.
Na stromym zejściu ze Świstówki Marcin syczy z bólu, ale mówi, że zaraz zacznie biec i na metę mamy wbiec razem. Ja chce, by to on minął ją jako drugi. Gdyby nie on zakończyłbym ten wyścig już na Ornaku. Wydaje nam się, że schodzimy powoli, ale i tak kuśtykając mijamy turystów, którzy psioczą na ten kilometrowy odcinek. Wreszcie upragniony asfalt. Kurcze jak dziwnie na płaskim. Nogi wyginają się w każdą stronę. Nie wiem, czy można nazwać to biegiem, ale markujemy, że tak jest. Są nasi kibice. Krzyczą z całych sił. Robi się mały rejwach. Turyści widzą, że coś się dzieje. Nie wiedzą co, ale część z nich czytając transparent czuje, że stało się coś ważnego. Biją brawa, robią zdjęcia. 35 godzin i 51 min. Jest Marcin Barszcz i Kurek ze swoimi supportami. Tylu uśmiechów nie widziałem dawno. Sam też nie potrafię powstrzymać banana na twarzy. Artur potem powiedział, że jak nas zobaczył opadła mu szczęka widząc determinację w naszych oczach. Nasz styl oblężniczy diametralnie różnił się od jego sportowego pokonania trasy, ale nikt z nas nie powie drugiemu. „Miałeś łatwiej”. Ten sam wyścig dla każdego z nas był innym, ale równie głębokim sportowym, życiowym doświadczeniem. Pytam Marcina: „Tej ty miałeś siwą brodę?” „Nie a co?” „To weź przejrzyj się w lustrze.” Jego broda jest w połowie siwiuteńka. Wyżyłował swój organizm do granic możliwości. Gadam coś jak potłuczony. Ktoś mówi, że napisaliśmy kawałek historii. Nie mnie to oceniać. Ktoś dla jaj pyta, kiedy zimowa edycja? Co teraz? Jeden z blogerów kilka dni później na moją zaczepkę odpisuje mi, że zamiast czerpać małymi łyżkami, czerpię całym wiadrem. I nie jest to raczej komplement.
W domyśle czytam, że zwykłe starty nie będą mi dawały teraz satysfakcji. Ktoś pod wcześniejszymi częściami relacji pisze, że zwykły IM to nic w porównaniu z HardąSuką. Moim zdaniem to coś całkiem innego. Nie można tego porównywać i niczemu umniejszać. Jedno i drugie jest pokonywaniem własnych słabości. Jedno i drugie kształtuje lepszych nas. Może jeszcze w tym roku w Malborku spróbuję stanąć na starcie całego dystansu. I już teraz jestem spocony. Po pierwsze, bo jest to szybki wyścig, a ja szybkościowcem nie jestem. Po drugie, bo wiem, że to trudny dystans. Po trzecie, wiem, że znajdzie się wiele osób, które mijając mnie pomyśli „co za leszcz – HardaSuka to ściema.” Chciałbym im odpowiedzieć. Jedźcie i przekonajcie się, ale tak jak mówiłem nikogo nie będę zachęcał. Będę wręcz odradzał, bo ta trasa jest zdradliwa i żądna krwi. Nam się udało. Mocno na to pracowaliśmy, ale pierwiastek szczęścia też w tym maczał palce. Wiem jednak, że znajdą się tacy, którzy kiedyś spojrzą w oczy HardejSuce. I nie można odbierać im tych marzeń. Mimo, że jest to szaleństwem. Dzięki niemu i temu co się wydarzyło, moje wielkie marzenia na nowo się narodziły. A jeszcze trzy lata temu, gdy ważyłem 120 kg, jedynym marzeniem jakie miałem, było wejście na 3 piętro i za bardzo się nie spocić. Tak więc Harda mnie pokąsała, ale nie zagryzła. Wpuściła jednak jakiś jad, który powoduje, że nadal śnię o niej. Na początku był to koszmar – siedziałem skulony, przyklejony w nocy do zimnej grani. Teraz widzę siebie znów w ciemnych wodach Zalewu Orawskiego, jak wypatruję migających świateł nawigacyjnych. Jest zimno, ale raz tam już byłem. Wiem z czym to się je. Raz już Hardą pokonałem i nikt mi tego nie odbierze. Nawet jeśli ktoś wyprzedzając mnie na dystansie 1/4 Ironmana pomyśli, że udało mi się to psim swędem, a mój sen o tym, że kiedyś chciałbym być w Morskim Oku przed północą jest tylko marzeniem. Racja – jest Marzeniem…
Na koniec bardzo chciałbym podziękować supportom za wzajemną pomoc na trasie. Ani, że pozwala mi realizować marzenia i zaufanie do krzty mojego rozsądku, jaki w całym tym szaleństwie jednak posiadam. Maćkowi Hendlerowi i Przemkowi Grabowskiemu, że okazali się naprawdę dobrymi kumplami i zgodzili się bezinteresownie poświęcić mi tyle czasu. Andrzejowi i Filipowi Szołowskim, którzy są nieświadomymi ojcami chrzestnymi mojego projektu @odgrubasadoultrasa. Wszystkim fanom tego koślawego bloga, którzy tak mocno kibicowali mi w sieci podczas tych zmagań. Duże dzięki też dla Andrzeja Skorykowa, za to że wchodząc do Zalewu Orawskiego moje serce biło równo i nie spanikowałem. Rafałowi za wszystkie wspólne biegi ultra, które pokazywały mi, gdzie moje miejsce w szeregu. Dzięki! Teraz 10 kg w dół i ciśniemy dalej!
Brawo, niesamowity wyczyn, gratuluję ukończenia tego wyzwania. Jestem pod ogromnym wrażeniem trudności trasy, rzeczywiście bardzo ciężka próba, wymagająca ogromnej wytrzymałości, odwagi – i chyba odrobiny szaleństwa :-), niesamowity ten nocny marszobieg po Tatrach…
Ciekawe, czy impreza się rozwinie? – ja wprawdzie zacząłem przeglądać informacje nt. (ciekawa graficznie strona www), ale już czytanie wstępu upewniło mnie, że nie wystartowałbym tam. Dla mnie wyzwanie jest istotne, ale nie pod tym kompletnie nieakceptowalnym szyldem. Żeby nie rozwijać tematu, bo to nie miejsce na to – sport to dla mnie jednak pozytywne skojarzenia…
LukaszK: na zdjęciu wyżej widzisz małe dzieci, jak tatuś wyjaśni kilkuletniemu dziecku co znaczy harda suka – dziecko o to na pewno zapyta. Wiem, wiem za chwilę mi napiszesz że coś tam u mnie w pracy. Odpowiedz mi rzeczowo jak to wyjaśnić dziecku, które pochwali się za chwilę w pierwszej klasie o wyczynach tatusia. (Hardabada to super pomysł – Grzegorz zaklep prawa autorskie:)).
Do Damian L. – jeśli bierzesz udział w zawodach tylko po to, żeby pochwalić się tym w pracy, to powodzenia życzę…
Z punktu widzenia wyzwania jakie stoi przed uczestnikami nazwa nie ma żadnego znaczenia… Np. Hardababa brzmi bardziej lajtowo i wzbudza mniej kontrowersji ale przez to jest też dużo mniej „medialna” :-D. Gratulacje dla wszystkich bo po opisie widać że „nie ma lipy” :-DDD
po prostu piknie !!! inspirujące, motywujące, jestem pod ogromnym wrażeniem….Gratulacje !!!
A no i super opisane!
Imponujące i motywujące.
Nazwa bardzo dobra i napewno lepsza niz np Karkonoszman. To jest dopiero kopia, bo co to za man?
Nazwa imprezy żałosna – to chyba nieudane tłumaczenie/kopia jakieś imprezy amerykańskiej. Impreza świetna ale – czy można się pochwalić w pracy że zaliczyło się jakąś SUKĘ. Trochę taktu proponuję. Taką imprezę chętnie bym ukończył ale ta nazwa to amerykańskie dno. Impreza podoba mi się w 100%.
Super relacja, już myślałem że 3 cz. nie będzie 😉
Gratki i spełnienia MARZENIA !
Piękny wyczyn, jeszcze piękniej opisany, aż chce się wyjść na trening, chce się marzyć o swoich szczytach i wymyślać nowe. Jeszcze raz gratuluję.