Choć na odprawie usłyszałem hasło jak w tytule, to święto triathlonu w Austriackim Zell am See trwało w rzeczywistości 4 dni. Czwartek- start Iron Women, Piątek Iron Kids, Sobota- Ironman 70.3 ale wyłącznie AG, Niedziela- Mistrzostwa Świata Ironman 70.3 kategorii Pro i AG. Triathloniści wzięli we władanie nie tylko miasto, ale także całą okolicę. Wszędzie przemykały koszulki finiszerów z najodleglejszych zakątków świata. Lokalni mieszkańcy nie wyglądali jednak jakby im to przeszkadzało. Nikt nie trąbił na robiących objazd trasy zawodników, wszyscy przepuszczali się na pasach, czy wpuszczali do ruchu widząc obce tablice rejestracyjne. Dla mnie start w Mistrzostwach Świata był celem numer jeden na ten sezon. Po raczej nieudanym występie w Gdyni, wiara we własne siły nieco we mnie podupadła. Odbudowałem ją lekko w Szklarskiej Porębie. Tam na treningach forma wróciła – lepiej późno niż wcale. W Szklarskiej nastąpił nieplanowany zjazd zawodników z całego kraju. Można było spotkać miedzy innymi: Szczerbińską, Matysiak, Zygmunt, Wargacką, Kustera, Szymanowskiego, Swoińskiego, Kowalskiego, Oliwę, Najmowicza, Siejakowskiego, Breta, Deca, Waniewskiego, Koniecznego, Ławickiego… wszystkich nie spamiętam. Wiele treningów udało się zrobić wspólnie. W porównaniu do ubiegłego roku, trenowałem dużo rozsądniej, z realizacji zadań bił ład i porządek, żadnych wyjazdów z obozu do Warszawy i gonienia na siłę zaległych niezrealizowanych planów.. W pierwszym tygodniu miałem też ze sobą moją rodzinę i choć moje dwie małe szarańcze strasznie broiły, to psychicznie dawały mi wraz z żoną ogromny oddech. Ważne by w tym całym triathlonowym szaleństwie nie zagubić tego, co jest naprawdę ważne – w moim wypadku najbliższych. Było dobrze. Dobra była też decyzja o udaniu się do Austrii prosto ze Szklarskiej.
Zell am See jest miejscowością narciarską z dobrze rozbudowaną infrastrukturą i bazą hotelową, jednak by znaleźć tu nocleg, rezerwację należało zrobić z dużym wyprzedzeniem. Wszystko za sprawą czegoś, co jest raczej rzadko spotykane – dwie imprezy Ironman 70.3 na tej samej trasie w jeden weekend. Organizacyjnie panował niemiecki prządek. Wszystko było dla mnie jasne, przejrzyste i działało jak w zegarku. Sprawne biuro, do którego dostać się można było tylko przez potężne expo, wprowadzanie rowerów w wyznaczonych przedziałach czasu w zależności od numeru, boksy (znacznie większe niż rok temu) z ruchem w jednym kierunku- wchodzisz, odkładasz rower, nakrywasz workiem od organizatora, dalej odwieszasz worek czerwony, niebieski, wychodzisz drugą stroną i… już znasz trasę z roweru na bieg, odwrotny kierunek i mimowolnie poznałeś organizację ruchu w strefie zmian podczas zawodów. Jedyna wada- brak dużych parkingów, pojedyncze zazwyczaj zajęte miejsca, ale zawodnicy jakby o tym wiedzieli, bo przyjeżdżali rowerami, a wracali komunikacją miejską- czy to autobusem czy kolejką idącą wzdłuż całej miejscowości. Dla zawodników oczywiście wszystko nieodpłatne.
Sobotę spędziłem na kibicowaniu. Wczesny start grup wiekowych nieco uchronił zawodników przed piekielnymi temperaturami, jakie zrobiły się w środku dnia… bieg w 30 stopniach w cieniu to by była masakra… moment, ale ja jutro startuję dopiero o 11.04, a to znaczy, że załapiemy się na największa lampę! Szybki skok w internet, prognoza pogody… zbladłem, widząc nagłówek: „Bardzo gorący koniec wakacji”, czyli to, czego ze wszystkiego na świecie nienawidzę najbardziej… strasznie źle znoszę upały. Na to Szklarska mnie nie przygotowała, bo trenowaliśmy w około 20 stopniach, a bywało, że i w deszczu. Ukrop w Zell am See- tego jeszcze nie grali, przez ostatnie dwa lata start był zawsze w strugach deszczu. Trudno, przecież się nie wycofam, wszyscy maję te same warunki.. Nieco zmieniłem zdanie po rozmowie z jednym z rumuńskich zawodników, który strasznie bał się deszczu i zimna, zaś 30 stopni to było to, co miał na co dzień – cieszył się.
Dzień startu nieco z przygodami. Wchodząc do boksu wpadłem na samego Gomeza. Dobry znak. Szykuję rower, wrzucam dużą płytę i nagle trzask- linka wyskoczyła z przerzutki, a boks zamykają za 15 minut… dzięki bogu inny zawodnik poratował mnie imbusami. Podnoszę głowę w górę, a na niebie dwa helikoptery które dostarczały materiały do relacji live. Pokazy lotniarzy zostawiających za sobą kolorowy ślad. Oprawa zawodów była godna, czuło się atmosferę Mistrzostw.
Woda
W tej konkurencji czuję się w tym roku wyjątkowo dobrze, a po wprowadzonych jeszcze w ostatnich tygodniach zmianach do planów treningowych, byłem naprawdę spokojny. Bardzo szybko znalazłem się w przodzie w nogach pierwszego pływaka. Zgubiłem go dopiero około 1500 metra, gdy zaczęły się slalomy pomiędzy dogonionymi zawodnikami wcześniejszej fali. Ostatecznie po wodzie miałem srebro z czasem 24:34. I tu ciekawostka! Organizatorzy zamontowali boje z czujnikami wyłapującymi osoby, które opłynęły je ze złej strony.
Rower
Bardzo ostrożnie i delikatnie pracowałem manetką coby się moja prowizorka z boksu nie rozleciała, albo łańcuch nie spadł i się gdzieś nie zakleszczył lub co gorsza zerwał. Dodajmy pęknięty pierścień przedniej ośki zabezpieczający szprychy przedniego koła przed wyskoczeniem… taki prezent od losu na 5 dni przed startem. Prosta naprawa, ale część – mimo starań – nie do kupienia. Niby na treningu nic się nie rozpadło, ale takie rzeczy lubią robić psikusy w najważniejszych momentach. Jechałem z duszą na ramieniu. W kwestiach duchowych – po dobrym pływaniu miałem przez pierwsze 30 km roweru anioła stróża na motorze. Sędzia odjechał dopiero w połowie 14-sto kilometrowego podjazdu. Widać było mu za wolno, bo fakt, nauczony zeszłym rokiem wspinałem się bardzo zachowawczo mając na uwadze ostatnie 3 km o nachyleniu 14 %. Początek zjazdu strasznie karkołomny i niebezpieczny. W powietrzu było czuć zapach jaki daje nadpalone od hamowania sprzęgło. Zjechałem szczęśliwie w jednym kawałku. Rower też dał radę i to do samego końca. Deptało mi się dobrze, nie miałem spadku mocy, im dalej tym lepiej. Teraz się zastanawiam, czy aby nie pojechałem zbyt asekuracyjnie, zwłaszcza widząc jakie fantastyczne czasy na tej jednak bardzo wymagającej trasie porobili inni Polacy. Tak czy inaczej cieszy mnie moje 2:24:36 przy zeszłorocznym 2:33:32 na tej samej trasie. Rok temu padało, ale mnie deszcz złapał już po zjeździe i w niczym nie przeszkadzał, więc śmiem twierdzić, że na tle tegorocznej Sahary warunki ubiegłoroczne były dla mnie korzystniejsze.
Jedyna kwestia jaka mocno mnie zirytowała to sytuacja z 50 km. Dojechała mnie wtedy chyba „50-osobowa” grupa. Fakt, mogłem się podczepić. Miałbym pewnie czas kilka minut lepszy i więcej sił na bieg, ale wolę moje 24 miejsce w AG zrobione samemu niż nawet medal przywieziony na cudzych plecach. Odpuściłem całą watahę i jechałem swoje, a przynajmniej próbowałem, bo grup wyprzedzić się nie dało, a jadąc za nią miałem rwane tempo, bo raz mi znikali, a za moment musiałem zwalniać, żeby nie draftować. Po jakimś czasie zjawił się sędzia. Jadąc od przodu zwalniał i rozstawiał zawodników co 10 m. Gdy był na końcu ruszył znów na przód i kartkował tych, którzy znów wrócili na koło. Chyba ze 20 km tak walczył z oszustami. W boksach kar zrobiło się przez to całkiem ciasno. Może niektóre kartki były dyskusyjne, z drugiej jednak strony to MŚ i żadnej tolerancji być nie może. Trochę straciłem na tym odpuszczaniu grupy, ale gdybym dostał kartkę straciłbym jeszcze więcej, a tak sumienie mam czyste.
Bieg
Coś niesamowitego widzieć w akcji Gomeza, czy Frodeno i to nie z punktu kibica tylko zawodnika na tzw. „mijance”. A ja? Cóż tu dużo pisać. Moje obawy się ziściły. Nie biegam jak jest gorąco i basta. Mięśniowo- rewelka- żadnych kurczów mięśniowych. Energetycznie – uzupełniałem kalorie na rowerze, głodu zero, wszystko ok. Oddechowo…dramat. Dusiem się przy prędkościach po 4:30/km. Niestety już na treningach zaobserwowałem, że wzrost temperatury, to u mnie z miejsca kilkanaście uderzeń serca na minutę więcej. Dodatkowo szok klimatyczny po szklarskiej… cierpiałem. Po dwóch kilometrach rozważałem skok do jeziora na chłodzenie połączone z piciem. Całe szczęście punkty odnowy były rozstawione bardzo gęsto – co 2,5 km. Na nich sprawni wolontariusze. W punktach kurtyny wodne, woda, gąbki, lód, cola (prawdziwa stuprocentowa – żadnych rozcieńczonych sików), banany, żele, znów woda, gąbki, ba nawet Red Bull. Dużo rzeczy to i punkty długie. Wszystkiego pod dostatkiem do samego końca zawodów. Punkty te pokonywałem marszem, biorąc co tylko się da i ile się da, byle było zimne i mokre. Lód oczywiście w gacie, co bardzo bawiło zwłaszcza żeńską część widowni. Po takiej odnowie mnie puszczało, biegłem całkiem dobrze około jednego kilometra, ale kolejny już mnie stawiało, a ostatnie 500 m modliłem się tylko, by doczołgać się do kolejnego koryta. Dodam tylko, że napoje rozdawano nie tylko zawodnikom ale i kibicom. A kibice? Przypomnijcie sobie Gdynię w okolicach Skweru Kościuszki i wyobraźcie sobie, że tak wyglądała niemal cała trasa, zaś w okolicach mety, ostatni kilometr wyglądał jak na wielkich turach kolarskich wyglądają końcówki podjazdów. Coś niesamowitego, coś nie do opisania, żeby to zrozumieć, trzeba to przeżyć. To w dużej mierze dzięki kibicom jakoś dałem radę. Dziękuję zwłaszcza tym z Polski, których słychać było wyjątkowo głośno.
Nie zawsze miałem silę by odpowiedzieć, podziękować, ale wierzcie mi, słyszałem was i gdy robiło mi się słabo, dzięki wam wracała mi ostrość. Najlepszy tekst: „Filip jest dobrze, nie umieraj!” A umierał niejeden. Śmierć nie wybierała, brała i prosów i agegruperów. Ci, którzy się opierali też często wyglądali jak zombie. Najlepiej oddają to czasy: ubiegły rok na niemal identycznej trasie (kosmetyczne zmiany) 1:24:41 pomimo kurczy, w tym roku 1:32:19 mimo iż rower zniosłem o niebo lepiej. Jak się okazało cierpieli wszyscy Polacy… Daniel Formela (najlepszy polak) minął mnie jak pociąg, ale w strefie finiszera słaniał się na nogach. Zawodnik biegający 10 km poniżej 31 minut walczył z połówką 1:24:12. Marcin Ławicki – rok temu zlałem go w Gdyni, a zebrałem barty w Austrii, w tym roku dokładniej odwrotnie. Ławka cierpiał, ale nie zszedł z trasy. Mógł zaleźć jakaś wymówkę, spasować. Nie zrobił tego. Trzeba mieć jaja, by kończyć zawody nawet jeśli wynik jest daleki od naszych oczekiwań. W takich momentach wychodzi charakter zawodnika. U mnie wielkie słowa uznania. Stary wyjadacz Marcin Konieczny (drugi z Polaków)- również fantastyczny wynik i 8 miejsce w kategorii. Pokonał mnie, czego skutkiem jest przegrany zakład z Tomkiem Kowalskim. Muszę postawić zgrzewkę dobrego piwa. Michał Podsiadłowski (4 Polak) – cały czas czułem jego oddech na plecach. Polaków było w Zell am See całkiem sporo. Każdy z nas przeżył tu swoją przygodę. Ścigaliśmy się razem, ale każdy z nas pokonał przede wszystkim siebie, dał tyle ile mógł i to jest chyba najważniejsze. Było nam naprawdę ciężko, ale daliśmy radę. Nie sztuką jest kończyć zawody kiedy wszystko idzie z górki, a drugi za nami jest 15 minut, sztuką jest walczyć do końca kiedy każdy krok sprawia Ci ból. Nagroda? Piękny wielki ciężki medal!
I jeszcze strefa finiszera. Wszystko jak po sznurku. Opuszczasz metę i idziesz (bądź pomagają Ci iść wolontariusze) wyznaczonym szpalerem do położonej 100 m dalej hali. Na wejściu do niej możesz odebrać depozyt zostawiony w boksie. Na placu przed halą rozstawione natryski. Oczywiście każdy zawodnik zaraz na mecie dostawał pamiątkowy ręcznik (i czapeczkę)- było się więc czym wytrzeć. Z depozytu jednokierunkowa droga w dół po koszulki finiszera, i dalej na wielką klimatyzowana salę, gdzie kulturalnie przy stołach do oporu można było się raczyć makaronami, mięsami, ciasteczkami, preclami, jogurtami, owocami, piwem, colą, sokami … nie sposób tego wszystkiego wymienić. Wieczorem jeszcze dekoracja, a po niej oficjalna impreza do białego rana. Dobrze, że MŚ IM 70.3 zagościły do Europy, szkoda że kolejne są w dalekiej Australii.
Gratki za wynik
Trzymasz formę i poziom relacji, które zawsze czytam z przyjemnością. Oby tak dalej. Powodzenia w kolejnych startach :-).
Kurka to ego… Filip zapomniałem napisać: super relacja! Zgadzam się z Tobą, ze to było DOBRE zawody od strony organizacji ale z mojej perspektywy HAWAJE są o niebo lepsze :). No może pasta party i posiłek regeneracyjny na Hawajach gorszy! Trzymam kciuki za/na całego!
Nie sztuka być „ścigaczem” ale zostać IM mimo warunków i „bólu istnienia”. Ogromny szacunek i gratulacje. Mój syn rywalizował z Tobą w kat.wiek. Twoja relacja zupełnie pokrywa się z jego w rozmowie telefonicznej. Mimo , że liczył na dużo lepszy czas nie zszedł z trasy biegowej. Jeszce raz gratulacje i szacunek dla Ciebie i Wszystkich Polaków startujących. A jako ojciec jestem dumny z mojego Syna.
Zell am See z innej strony 😉
http://niemaniemoge.pl/wplyw-dzialaczy-k-s-niemaniemoge-na-wynik-sportowy-zawodnika-raport/
Gratulacje!!! Super się czytało!
Gratulacje i dzięki za świetną relację!
Gratuję wszystkim walki i przezwyciężenia słabości. Co do biegu w takich warunkach, mam dokładnie to samo Frankfurt dobitnie mi to udowodnił. Widzę, że wszędzie wrzucanie lodu do spodenek wywołuje salwy śmiechu :- )
Fajna relacja, gratuluje startu! W wynikach od wczoraj są minimalne zmiany w odniesieniu do miejsc – mkon ma teraz 7 a nie 8 w kat., a Daniel 12 a nie 13. Pozdr.