Triathlon – szkoła pokory!

Wiem, wiem. Nie dotrzymałem danego słowa. Jednak jedynym powodem mojej zmniejszonej aktywności na Akademii Triathlonu jest autentyczne zaangażowanie w przygotowania do startu w Suszu. Czasu coraz mniej i świadom swoich niedoskonałości, próbuję nadrobić zaległości. Od połowy maja trenuję w zasadzie codziennie, a od kilku tygodni zazwyczaj nawet po kilkanaście sesji w tygodniu. Przez ten czas miałem zaledwie dwa dni wolne od ćwiczeń i to tylko z powodu podróży. Oczywiście takie natężenie wysiłku daje o sobie znać. Od dłuższego czasu czuję notoryczne przemęczenie. Moje nogi są ciężkie jak kamienie, a każdego dnia rano, wstając z łóżka mam poważne wątpliwości co do słuszności decyzji, która tak bardzo zmieniła moje życie. To nie jest tak, że triathlon przestał mnie cieszyć. Wciąż jestem cały podekscytowany tym, co wydarzy się już 7 lipca. Wciąż śnią mi się po nocach rowery, pianki i buty do biegania. Nadal zastanawiam się nad taktyką i bólem, z którym na pewno będę musiał się zmierzyć. Jednak coś się zmieniło. Z etapu euforii przeszedłem w fazę zwątpienia. Spadły mi średnie prędkości na rowerze, nie przebieram już nogami tak żwawo jak wcześniej, a i na basenie pokonanie każdego basenu przychodzi nader ciężko.

 

Długo szukałem przyczyny takiego stanu i jak zwykle okazało się, że padłem ofiarą własnych chorych ambicji i kompletnego braku doświadczenia. To co mnie spotkało jest podobno najczęstszym błędem debiutantów. W poleceniach trenera Nettera od samego początku pojawiało się mnóstwo enigmatycznych zwrotów takich jak: kompensacja, tempo tlenowe, trzeci zakres etc. Ponieważ lubię udawać najmądrzejszego na świecie i nie przepadam za pytaniami w stylu „…a co to znaczy…?” , przez niemal cały okres przygotowań przyjmowałem wszystkie te hasła z poważną miną świadczącą pełnym zrozumieniu omawianego tematu, a nawet dawałem do zrozumienia, że zjadłem zęby na takich zabawach i komu jak komu, ale mi niczego tłumaczyć nie trzeba. Gdybym pod tą maską eksperta krył chociaż odrobinę pracowitości, to gdzieś w zaciszu czterech ścian, kiedy nikt nie widzi sprawdziłbym w internecie o co chodzi. Niestety lenistwo i odwieczna dezorganizacja sprawiły, że wszystkie uwagi przekazywane mi przez trenera interpretowałem w jedyny akceptowalny dla siebie sposób – idziemy pełnym gazem! Tak więc niemal każdy trening traktowałem jak wyścig z czasem i sprawdzian aktualnych możliwości. Nic dziwnego, że od momentu, gdy zwiększyłem ilość i objętość ćwiczeń, każdy dzień kończył się poważnymi stanami depresyjnymi, bo przy takich metodach treningowych dość szybko zacząłem opadać z sił, co przełożyło się bezpośrednio na moje wyniki. Przez krótki moment łudziłem się, że to właśnie tak powinno wyglądać. Od razu przypomniały mi się sowieckie sposoby budowania formy i słynny Aleksander Karelin ciągnący gigantyczną oponę od traktora po zaśnieżonych lasach syberyjskiej tajgi. Związek Radziecki jednak upadł, a wraz z nim myśl treningowa, która stawiała raczej na bezwzględną, naturalną selekcję, a nie metodyczne samodoskonalenie jednostki. Poważnie obolały na ciele, ale za to światlejszy na umyśle postanowiłem zapytać o drogę, a właściwy kierunek pokazał mi nieoceniony w tych kwestiach Łukasz Grass, który jak przystało na każdego świra, przechodził dokładnie to samo co ja, tylko jakieś cztery lata wcześniej.

 

Mimo braku czasu, udało mi się wpaść na krótki rekonesans do Susza, co polecam wszystkim, szczególnie debiutantom. Akurat załapałem się na wymianę turnusów podczas obozów organizowanych przez AT. W stolicy polskiego triathlonu przebywałem dosłownie dwa i pół dnia. W tym czasie dokonałem kilku przełomowych dla mnie odkryć. Po pierwsze nigdy wcześniej nie miałem okazji spotkać w jednym miejscu tylu ludzi, którzy, tak jak ja, mogą przez kilkanaście godzin, z przerwami na treningi, ciągle debatować na temat techniki wkładania prawej ręki do wody, sposobu na zdejmowanie pianki w biegu, czy o wyższości żelów energetycznych nad batonami. Swoją drogą mina kelnerki obsługującej nas w restauracji – bezcenna. Czułem się trochę jak przedstawiciel rzadkiej subkultury, który po latach poszukiwań wreszcie odkrywa swoich pobratymców i pełen euforii rzuca im się na szyję wołając; „Ojej, nas jest więcej”. To naprawdę niesamowite, że triatloniści są jak wielka rodzina. Ludzie, których poznajesz kilkanaście minut wcześniej są ci tak bardzo bliscy i jak mało kto rozumieją co przeżywasz, jakie emocję tobą targają. To chyba najpiękniejsza, dopiero poznawana przeze mnie, strona tego sportu.

 

{gallery}sesja_ambasador_nowi{/gallery}

 

W przypływie tych pozytywnych wrażeń i promili z jednego jedynego piwa, na które sobie pozwoliłem, porwałem się na akt zbędnego heroizmu i pyszałkowatości. Otóż w tym samym czasie w Suszu pojawił się prawdziwy weteran i żywy pomnik zeszłorocznych zmagań triathlonowych – Tomasz Karolak. Nie wiem dlaczego, i co gorsza nie wiem po co, wypaliłem, że chciałbym w pływaniu znaleźć się w czołowej trzydziestce, co u Tomka wywołało niemal spazmatyczny śmiech. Finał tej konfrontacji może okazać się dla mnie tragiczny w skutkach, gdyż moje postanowienie stało się podstawą poważnego zakładu, przyjętego w obliczu wielu świadków. Co gorsza stawką jest whisky, o której nawet wcześniej nie słyszałem, ale z egzotycznej nazwy wnioskuję, że będę zmuszony do sprzedania samochodu, komputera i roweru córki. Albo ewentualnie pozostaje mi jeszcze potrenować trochę więcej na basenie.

 

Moje obawy o przyszłość zarówno finansową jak i sportową pogłębiły się jeszcze bardziej dzień później, kiedy to trener Piotr Netter zarządził dla mnie ostatnią, poważną próbę formy w postaci zakładki 55km rower/14km bieg. Aby sprawdzian był bardziej miarodajny i edukacyjny miałem wypróbować żele energetyczne. Ponieważ była to ostatnia okazja, żeby podlizać się trenerowi, a w zamian spijać pochwały z jego ust, postanowiłem powrócić do swojej dawnej metody, a więc pełna korba od startu do mety. Nie przyjmowałem do wiadomości żadnych ostrzeżeń dotyczących trudnych warunków atmosferycznych i ewentualnych problemów żołądkowych spowodowanych przyjmowaniem nieznanych mi dotąd substancji jaką jest żel. W końcu jestem najtwardszy, najlepszy, najmocniejszy i niezniszczalny. Taaaaaaaak. Niezniszczalny to byłem, ale tak mniej więcej do 50 km na rowerze, kiedy to rozgrzany na słońcu żel dotarł do soków trawiennych i jak się później okazało, nie polubili się. To znaczy konkretnie soki nie polubiły żelu. Nie muszę chyba nikomu tłumaczyć jak cudownie zsiadało mi się z roweru. Oszczędzę Wam również kwiecistych opisów moich doznań podczas biegu, zwłaszcza kiedy zastanawiałem się, czy bardziej boli mnie napuchnięty żołądek, czy może zwiotczałe od brawurowej jazdy na rowerze nogi. Kiedy dotarłem do mety padłem na asfalt i zacząłem się poważnie zastanawiać, czy nie zweryfikować moich założeń startowych i nie wrócić do planu minimum jakim było ukończenie HalfIronamana. Przechodzący obok moich zwłok Marcin Dorociński zawołał tylko: „To coś to był kiedyś Maciek Dowbor”, a z hotelu wyszło kilka osób zobaczyć z bliska jak wygląda resztka człowieka, który kiedyś uważał, że jest twardzielem. Oj tak. Triathlon weryfikuje i uczy pokory. Skruszony następnego dnia wróciłem do Warszawy i z chirurgiczną precyzją wykonałem wszystkie polecenia trenera. Grzecznie, powoli, kompensacyjnie. Bo w końcu dowiedziałem się co to znaczy.

 

P.S. Z wielką uwagą czytam zarówno wszystkie komentarze jak i teksty o Waszych przygotowaniach, które przysyłacie do AT. To naprawdę inspirujące. Pomaga mi się zmobilizować zarówno do treningów jak i do dalszego opisywania moich doświadczeń. Chociaż z tym drugim idzie mi ostatnio znacznie gorzej ;-).

Powiązane Artykuły

5 KOMENTARZE

  1. gratuluję! jestem pod wrażeniem osiągnietego rezultatu w całym triathlonie
    a pływanie: 30:02 i 29 m. zwracam honor i stawiam piwo!!!

  2. Rozumiem doskonale rosnący stres. Oj jak rozumiem… Dzisiaj rano po przebudzeniu westchnąłem cieżko i mruknąłem pod nosem: „Za dwa tygodnie obudzę się w hotelu we Frankfurcie i nie będę już raczej zbyt rozmowny”. Moja Kochana Sportowa Żona, która towarzyszyła mi jako kibic w wyprawach do Wiesbaden i Roth również westchnęła. Ze zrozumieniem. Szanowni Państwo – mimo że może nie będę zbyt rozmowny w sobotę 7 lipca to za wszystkich w Suszu mocno trzymam kciuki!!! O co również proszę dzień później, kiedy o 7 rano w niedzielę będzie trzeba wbiec do jeziora Langener Waldsee. Tym bardziej, że jestem z kategorii „walczący o ukończenie w limicie czasu” 🙂

  3. :-)))) Popłakałam sie ze śmiechu. Ale śmiech też zdrowie. Panie Maćku, wydrukujemy sobie Pana wszystkie felietony publikowane na AT, pięknie oprawimy i kiedy zaczniemy pierwszy trening triathlonowy będziemy je czytać, czytać, czytać. Dla pokrzepienia serc, nóg, żołądka, mięśni, rąk ;-)) No i będziemy dzwonić do Łukasza Grassa 😉 Trzymamy kciuki za start w Suszu. Łódź pozdrawia całą Rodzinę Triathlonistów

  4. głowa do góry 😉 inni debiutanci nie wiedza jaki jest tam stan dróg, gdzie są wzniesienia, jak nawracać, nie wiedzą jak się pływa w owym zbiorniku….itp więc jakaś przewaga jest wypracowana. Treningi były jakie były ale to start jest nagrodą 😉

  5. Ja też miałem po koniec maja kryzys mentalny. Chciałem nawet oddać pakiet. Ale po każdym dołku następuje wzlot, którego życzę Ci 7 lipca
    PS: No ładnie Maciek!
    w poprzednimm roku 31. zawodnik po pływaniu miał czas 29 minut 19 sekund.
    Na Twoim miejscu już wystawiłbym ogłoszenie o sprzedaży auta 😉

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,807ObserwującyObserwuj
21,500SubskrybującySubskrybuj

Polecane