– To, czego najbardziej brakuje mi w triathlonie, to takiej bezwzględnej, nienegocjowalnej wymierności – powiedział Marcin „MKON” Konieczny kilka dni po zakończeniu kariery triathlonisty. – Dopiero teraz zaczęło mi to przeszkadzać – dodał chwilę później. Kryje się za tym konkretny i można nawet rzec, że osobisty powód.
ZOBACZ TEŻ: Magdalena Lenz – jak w zaledwie drugim starcie została mistrzynią świata? [WYWIAD]
Akademia Triathlonu: Mniej więcej pół roku temu próbowaliśmy namówić Cię na rozmowę. Wówczas grzecznie odmówiłeś i powiedziałeś, że chętnie udzielisz nam wywiadu, ale dopiero po MŚ w Konie. Czy możesz zdradzić, dlaczego wcześniej nie chciałeś rozmawiać z mediami?
Marcin Konieczny: Niechęć do takiej ekspozycji była związana przede wszystkim z tym, że postanowiłem nieco wyciszyć MKON-a. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jestem osobą śledzoną, w tym znaczeniu, że społeczność triathlonowa interesowała się tym, co u mnie słychać, jak trenuję etc. Miałem poczucie, że informacje, które ja dostarczam, są wystarczające. Nie potrzebowałem takiej wiwisekcji. Ponadto moje wrażenie było takie, że nastąpił pewien przesyt MKON-em. W związku z tym odmowa wywiadu była naturalnym podłączeniem się pod ten trend. Nie chodziło o to, że jakiś portal mi się nie podobał, tylko o autocenzurę.
AT: Na początku kariery założyłeś sobie, że w wieku pięćdziesięciu lat zostaniesz mistrzem świata. Jednak ten cel zrealizowałeś już pięć lat wcześniej. Czy po wygranej w 2017 roku to parcie na wywalczenie tytułu na pięćdziesiąte urodziny było nadal tak ogromne?
MK: Oczywiście, że miałem ogromne parcie na tę pięćdziesiątkę. Natomiast moje postrzeganie tego celu zmieniło się w sposób dramatyczny, tzn. wyłączył mi się taki element zero-jedynkowy. To, że w 2017 roku zostałem mistrzem świata, było jednym z elementów składowych, jednak przede wszystkim uświadomiłem sobie, że to marzenie, bo tak to chyba trzeba nazwać, to nie jest coś takiego, co można zwerbalizować tylko do jednego eventu. Jak prowadzę szkolenia dotyczące zarządzania ludźmi, to bardzo często posługuję się tym przykładem. Samo wyznaczenie celu pod tytułem zostanę mistrzem świata w kategorii M50, jest czymś bardzo „sexy” pod wieloma względami, ale z punktu widzenia literatury dotyczącej efektywności osobistej, jest to cel źle postawiony, bo jego realizacja nie zależy tylko ode mnie. To zresztą potwierdziło się w praktyce.
To, co mi pokazywało, że osiągnięcie tego celu stało się sprawą drugorzędną, to było, po pierwsze, moje zmęczenie triathlonem, a po drugie, droga, którą pokonałem. Ja mam tyle benefitów wynikających z tego, że poświęciłem tej dyscyplinie 15 lat, że absolutnie nie przejmuję się tym, że teraz zająłem 2. miejsce.
AT: Jednym z powodów, który skłonił Cię do odejścia z triathlonu, było to, że już nie możesz pobijać swoich życiówek. Z drugiej strony ciągle jesteś na szczycie. Jesteś aktualnym mistrzem świata w duathlonie i wicemistrzem świata w triathlonie. Można odnieść wrażenie, że dla MKON-a „świat to za mało”. Czy nie za wiele od siebie wymagasz?
MK: Nie, to nie jest to kryterium. Określenie „świat to za mało” pokazuje dość silną sugestię, że ja nie mam z kim rywalizować, co jest nieprawdą. Natomiast dla mnie czynnikiem demobilizującym w tym sporcie jest jego niewymierność.
Jak kończyłem mistrzostwa świata w duathlonie na 1. miejscu, to miałem w sobie bardzo duży niesmak związany z tym, że nie pobiegłem tak szybko drugiego biegu, jakbym chciał – pomimo tego, że wygrałem zarówno swoją kategorię wiekową, jak i tę jedną niżej. To, czego najbardziej brakuje mi w triathlonie, to takiej bezwzględnej, nienegocjowalnej wymierności. Absolutnie nie kupuję tego argumentu, że triathlon tak ma. Podobnie nie zgadzam się ze zdaniem niektórych organizatorów, którzy potrafią powiedzieć, że 5-10% trasy wyścigu może być niedomierzone. Ja wtedy mówię pas. Mnie taka rywalizacja nie interesuje.
AT: Niewymierność wcześniej Ci nie przeszkadzała?
MK: Wcześniej nie. Doszedłem do takiego wniosku dopiero wtedy, gdy uświadomiłem sobie, że będąc w tym sporcie przez ten czas, osiągnąłem, co osiągnąłem i pewnych granic już nie pokonam. Ściganie się z innymi przestało mnie kręcić tak bardzo, jak ściganie się z wymiernymi barierami, dające poczucie tego, że jako triathlonista potrafię coś jeszcze od siebie dać.
Krew mnie zalewa za każdym razem, jak widzę, że ktoś przedstawia swoje wyniki, z których jednoznacznie wynika, że zostały osiągnięte – świadomie lub nieświadomie – z bardzo dużym ułatwieniem w postaci draftu. Niezależnie od tego, czy ktoś działał w sposób wyrachowany, czy po prostu jechał w tłumie, bo takie akurat były warunki.
Przekładając to teraz na mój start w Konie. Jechałem obok sznura kobiet, które wystartowały przede mną. Gdyby wiatr wiał nie od strony oceanu, a od strony gór, miałbym naprawdę komfortowe warunki, bo byłbym dobrze osłonięty. To by się stało, nie robiłbym niczego specjalnie…
AT: Przez 15 lat z sukcesami trenowałeś triathlon, a jednocześnie obok sportu zajmowałeś się działalnością charytatywną. W społeczności zyskałeś uznanie zarówno jako sportowiec, jak i filantrop. Czy któryś z tych obszarów jest Ci bliższy? Z któregoś jesteś bardziej dumny?
MK: Działalność charytatywną rozpocząłem na długo przed triathlonem. Jestem w równym stopniu dumny z dokonań na obu polach. Triathlon pozwolił mi upowszechnić działalność charytatywną. Upowszechnić również w tym znaczeniu, że inne osoby zaczęły to kopiować – z tego jestem naprawdę dumny. Pojawiły się różne akcje i ja nie mam z tym problemu. Cieszę się, że tak jest…
AT: Chyba można powiedzieć, że w akcjach charytatywnych nie jesteśmy konkurentami…
MK: Tak, to jest bardzo dobre określenie – nie jesteśmy konkurentami. Dlatego też, jak wrzuciłem posta mówiącego o tym, że przekażę swoją darmową wejściówkę na zawody ENEA Bydgoszcz Triathlon, to ja nie mam problemu z tym, żeby w tym poście napisać, żebyście przekazali 1% podatku na jakąkolwiek fundację pożytku publicznego, a niekoniecznie na Fundusz Lokalny, który akurat ja wspieram.
Uważam, że to trzeba bardzo silnie promować, bo jeśli wyjdziemy tylko z tej swojej bańki pod tytułem ja płacę 1%, inni płacą, to i tak okaże się, że jesteśmy jednak w przeważającej mniejszości. Pomagania nigdy za dużo. Mam nadzieję, że owoce tych 15 lat, pomimo mojego wypłynięcia z triathlonu, będą takie, że to będzie żyło swoim życiem.
AT: Co dla Ciebie oznacza określenie #NieMaNieMogę?
MK: To dla mnie oznacza wewnętrzną motywację, wewnętrzne dążenie, żeby nie poddawać się w drodze do realizacji celu. Oczywiście ten cel może się dewaluować, bo warunki na to nie pozwalają, ale jeśli tylko dążymy do tego, żeby zrealizować go przynajmniej w 80%-90%, czy nawet w pełni, a przede wszystkim nie poddajemy się, to jest dla mnie #NiemaNieMogę.
Jak biegłem teraz w mistrzostwach świata na autostradzie i już czułem, że na dam rady biec w tempie, który założyłem sobie z trenerem, to przeformatowałem ten cel w taki sposób, żeby się ani razu nie zatrzymać, nie przejść w marsz poza punktami odżywczymi. Bardzo dumny jestem z tego, że udało mi się to zrealizować. To jest właśnie dokładnie traktowanie tego hasła, jako myślenie o tym, żeby się nie poddawać.
AT: Meta tegorocznych MŚ IRONMAN w Konie. Kończysz zawody, jak to sam ująłeś, w Twoim stylu, czyli na wózku inwalidzkim. Ta symbolika: weteran w swoim ostatnim wyścigu, idący do końca aż do tzw. „odcinki”, jest naprawdę wymowna. Masz jakieś przemyślenia dotyczące tej sceny?
MK: Amerykanie są jednak idiotami. Podjechali do mnie z wózkiem inwalidzkim, bo ewidentnie nie chciało im się mnie prowadzić do namiotu. Ja bym oczywiście do niego doszedł, natomiast czułem, że osoby, które mnie prowadzą, mają opór przed tym, żebym opierał się na ich ramionach. Pamiętam, jak się wkurzałem, że oni podjechali wózkiem od przodu, zamiast podjechać od tyłu, żebym mógł na nim swobodnie usiąść. Jeszcze kazali mi się obracać… Od tej symboliki weterana na wózku, mimo iż to rzeczywiście może tak wyglądać, to jednak bym się raczej odcinał.
Ponadto ja mam bardzo głęboko zakorzenione myślenie, że jeśli trener mówi, że jest to start all-out [pójście na całość – przyp. red.], to u mnie to oznacza, że właściwie po starcie jest blackout [tzw. „odcinka”, może doprowadzić do częściowej lub całkowitej utraty świadomości – przyp. red.]. Zgadzam się z tym, że może być to łatwo skontrowane argumentem, że zawodowcy, którzy kończą bieg, w którym biją rekord świata, nie przewracają się, tylko biegną na rundę honorową, jednak ja tak nie umiem. Albo jest to kwestia innej definicji tego, co oznacza all-out, albo jest to kwestia mojego słabego wytrenowania.
AT: Na szczęście w namiocie medycznym szybko postawiono Cię na nogi…
MK: Wizyta w namiocie medycznym pozwoliła szybciej mi się spionizować, szczególnie, że miałem w perspektywie podróż przez 40 km do miejsca zamieszkania, a potem jeszcze 38-godzinną podróż z 12-godzinnym jet lagiem. Gdyby nie to, dzisiaj byłbym jeszcze nieprzytomny, a od wczoraj1 prowadzę normalne szkolenia. Bez wątpienia ten namiot mi bardzo pomógł. Nie pierwszy raz znalazłem się w tym miejscu, w związku z tym wiedziałem, czego się spodziewać.
Po tym, w jaki sposób te trzy kroplówki, które dostałem, sprawiły, że szybko wróciło mi normalne widzenie, uświadomiłem sobie, jak bardzo dużą pokusą może być stosowanie środków dopingujących w kontekście regeneracyjnym. Wydaje mi się, że – to zupełnie fikcyjna sytuacja, wymyślona przeze mnie – będąc zawodowym sportowcem, kończę zawody, kładę się pod kroplówkę i na drugi dzień jestem gotowy do tego, żeby normalnie trenować. Po Barcelonie nie byłem w stanie chodzić przez tydzień. Po Hawajach, gdyby trener powiedział mi, żebym poszedł potruchtać, to bym to zrobił bez żadnego problemu, może jedynie zwróciłbym uwagę na paznokcie, które by mi wtedy schodziły. Pokazało mi to taką trochę ciemną stronę tego, co może kusić w kontekście regeneracyjnym.
1 Wywiad przeprowadzony 13 października.
AT: Po starcie symbolicznie namaściłeś Magdalenę Lenz na nową królową, która po Tobie obejmuje tron. Czym Ci zaimponowała ta zawodniczka?
MK: Zaimponowała mi tym, że została najlepszą amatorką na świecie, wśród wszystkich kobiecych kategorii wiekowych. To jest coś absolutnie szalenie motywującego i wydaje mi się, że określenie Królowa – pisane bez cudzysłowu i z wielkiej litery – jest jak najbardziej uzasadnione.
Magdy nie znam, mimo że trenujemy u tego samego trenera. Pierwszy raz z nią rozmawiałem na Hawajach. Natomiast jeśli ktoś osiąga taki wynik po czterech latach uprawiania triathlonu, to wydaje mi się, że potencjał do tego, żeby to jeszcze bardziej podkręcić, jest bardzo duży. Czy to oznacza przejście na zawodowstwo, czy to oznacza utrzymywanie się na topie przez kolejne lata, to już jest definicja, którą Magda powinna sobie napisać. O ile sobie przypominam, to w historii polskiego triathlonu kobiet nie było takiego rezultatu, natomiast w historii polskiego triathlonu w ogóle, to chyba tylko Grzegorz Zgliczyński osiągnął taki rezultat. Na przestrzeni czterdziestu lat mamy dopiero drugą osobę, która dokonała czegoś takiego.
ZOBACZ TEŻ: Polacy PRO na Hawajach #1 – Grzegorz Zgliczyński
AT: Ukończyłeś ostatni wyścig. Napisałeś ostatni triathlonowy felieton. Jakbyś miał pokusić się o bilans tych 15 lat… Wiadomo, że można to robić we właściwie nieskończenie wielu wymiarach, ale mówiąc o dość dużym stopniu ogólności, przygodę z triathlonem oceniasz na plus czy na minus?
MK: Zdecydowanie na plus, i to właśnie taki wielowymiarowy plus…
Praca nad sobą, nad swoim ciałem, nad głową. Patrzenie na to, jak to, co robię, wpływa na dzieci, które się tym inspirują/modelują. Niepogubienie ważnych rzeczy po drodze, a nawet, jeśli były słabe momenty, to szybka refleksja mówiąca, czy też pokazująca, że jednak triathlon jest na trzecim miejscu, dopiero po rodzinie i po pracy. Dumny jestem z tego, że co roku dostawałem premię za wyniki w pracy, jak i z tego, że udało się połączyć trenowanie z życiem prywatnym. Absolutnie i zdecydowanie bilans na plus.
AT: Jakie masz sportowe plany na przyszłość?
MK: Teraz będę biegał i bieganiu poświęcę najbliższe miesiące i lata. Chce się skoncentrować na tym, żeby jeszcze wyśrubować parę wyników, które mam, których nie uważam za wybitne. Mówię o biegach długodystansowych, ale chciałbym też pobiegać trochę w hali i na stadionie. Czy będzie to 3 km czy 5 km jeszcze nie wiem. Muszę po prostu usiąść z trenerem i to omówić. Ponadto muszę w ogóle przyjrzeć się temu środowisku. Świat mitingów i imprez stadionowych to świat, o którym na razie tylko słyszałem, że jest, natomiast, jak to wygląda w szczegółach, jeśli chodzi o mastersów, to nie mam zielonego pojęcia.
Raczej nie przewiduję takiej kariery jak Aneta Lemiesz, że będę jeździł po mitingach i będę zającem, bo to nie ten poziom. Wydaje mi się, że udział w takich imprezach, gdzie mastersi są również dopuszczani, bo nie chciałbym się tylko ograniczać do jednego startu w roku w czasie MP Masters, byłby fajną odskocznią i do tego chciałbym wrócić. Ja jednak wywodzę się z biegania dookoła stadionu.
Dziękujemy za rozmowę.