Jest jesień 2011, patrzę na mojego męża wybiegającego z psami do lasu, on już podjął decyzję – Ironman Frankfurt 2013. A ja? Co ze mną? Ostatnie pięć lat minęło mi na byciu w ciąży, wychowywaniu moich ukochanych dzieciaków, koncentracji na doktoracie i wiecznym zmęczeniu. „OK” – mówię do siebie – „nie ma się co użalać, w końcu wzięłam udział w kilkudziesięciu różnych triathlonach”. Triathlon to przecież moja największa pasja, która doprowadziła mnie tu, gdzie dzisiaj jestem, i z czego jestem zadowolona. Mąż triathlonista – czegóż chcieć od życia? Zamykam na chwilę oczy…, wracam myślami do 1995 roku, kiedy wszystko się zaczęło, kiedy pewnego dnia zobaczyłam w telewizji transmisję z zawodów Ironman na Hawajach i pomyślałam – chcę to zrobić, chcę tam pojechać. Wtedy trafiłam do elbląskiego klubu triathlonowego i spotkałam trenera, który nie patrzył na to, czy mam talent, zdolności czy warunki fizyczne – on po prostu powiedział: „Jeśli marzysz, by startować w triathlonie, chęć na początek wystarczy”. Dziś z uśmiechem wspominam, jak dobiegałam 10 minut po wszystkich do szatni, ciągnęłam się na końcu na każdym treningu – wtedy nie było mi wesoło. Ale zamiast usłyszeć od trenera czy kolegów: „Weź się w garść albo idź trenować szachy pod wodą”, dostawałam wzmocnienia: „Jest super. Robisz to z pasją i radością, a to jest najważniejsze”. Wtedy, w tej grupie triathlonistów – pasjonatów prowadzonej przez trenera Bogusia Tołwińskiego, zrodziła się we mnie miłość do triathlonu, dzięki której wszystko, co robię w życiu zawodowym i osobistym, wynika z pasji. Startowałam w triathlonie od 1995 roku (zaczynając od startu w Mistrzostwach Polski w duathlonie w Głogowie) aż do 2006 roku, potem już próbowałam sił sporadycznie pomiędzy ciążami. To, co pamiętam najwyraźniej, to nasza grupa MKS Truso Elblag – tam poznałam najlepszych przyjaciół, z którymi utrzymuję kontakt aż do dziś. Wspominaliśmy ostatnio czasy, kiedy na Mistrzostwa Polski do Głogowa pojechaliśmy 16-osobową grupą, mając tylko 9 rowerów (nie każdy miał możliwości finansowe, by kupić rower – więc je sobie pożyczaliśmy, juniorzy młodzikom i odwrotnie).
{gallery}psychologia_reaktywacja{/gallery}
To były czasy…, kupiłam rower na raty ze studenckiego stypendium. Te czasy nauczyły mnie ogromnego szacunku do sprzętu, do treningu i ludzi, nauczyły mnie pokory wobec ludzkich słabości. Jadąc na pierwszego Ironmana, zakładałam, iż realny będzie dla mnie czas 12 godzin, niestety przeliczyłam się o 1 godzinę i 30 minut. Ironman był jednak dla mnie czymś niezwykłym, czymś, co pozwoliło mi myśleć, iż wszystko jest możliwe, jeśli naprawdę tego bardzo chcemy, że kiedy ciało opada z sił, pozostaje wciąż silna broń: umysł, i dzięki niemu możemy przezwyciężyć wszelkie fizyczne słabości i zmotywować się do walki. Nigdy nie byłam czołową zawodniczką triathlonu (zdobyłam jednak kilkanaście medali na Mistrzostwach Polski w kategoriach wiekowych), ale myślę, że byłam bardzo wytrwała i konsekwentnie realizowałam swoją triathlonową pasję przez wiele sezonów. Trenowanie tej dyscypliny nauczyło mnie wielu przydatnych w życiu umiejętności: organizacji w zarządzaniu czasem, konsekwencji w dążeniu do założonego celu, rozumieniu funkcjonowania swojego ciała i umysłu, a przede wszystkim zbudowało we mnie duże poczucie własnej wartości, dzięki któremu radzę sobie z różnymi sytuacjami, jakie przynosi życie i z radością podejmuję nowe wyzwania. Tysiące kilometrów na treningach zrobiło swoje i doskonale przełożyło się na dobre funkcjonowanie w życiu zawodowych i osobistym.
Ok, nadszedł czas, żeby zrobić rachunek sumienia, czy też określić aktualny stan mojego ciała i umysłu: waga – pozostawia wiele do życzenia, kondycja – szkoda gadać. Chęci do startu w zawodach odbywających się w Suszu – ogromne. To na początek zupełnie wystarczy, zamykam oczy i znów jestem na trasie Ironmana – uff…, jak te wspomnienia potrafią zmotywować: zobaczyć siebie na trasie jak walczysz, znów być myślami na mecie, znów czuć, że zrobiło się kawał dobrej roboty i przetrenowało solidnie cały sezon. Wszyscy przecież wiemy, że nie sztuką jest wystartować, sztuką jest rzetelnie przetrenować cały rok dzień po dniu, trening po treningu – wtedy satysfakcja jest największa. Stosuję więc co wieczór wizualizację (technikę znaną mi z psychologii sportu) i widzę siebie na trasie triathlonu, obserwuję, jak płynę, jadę i biegnę, spotykam na trasie znajomych, znów jestem tam… i to wystarcza. Biorę do ręki nowy zeszyt treningowy, na pierwszej stronie piszę: „SEZON 2011/2012 – REAKTYWACJA”. Ubieram się i jadę pojeździć na rowerze. W końcu Hawaje wciąż czekają, a ja mam wszystko, co na początek potrzeba – wiarę, że się uda, i radość, że znów trenuję.
(…)pozostaje wciąż silna broń: umysł, i dzięki niemu możemy przezwyciężyć wszelkie fizyczne słabości i zmotywować się do walki
świetna uwaga, co prawda na trochę innej płaszczyźnie, bo zdrowotnej, ale jak dotychczas, również się sprawdza… Co mnie nie zabije, (…) pomimo wielkich oczów Moich lekarzy, staram się żyć normalnie, jeżdżę na snowboardzie, latam, wspinam się i cieszę każdą zdobyczą;-) Trzymam kciuki!!!
Życzę wytrwałości w powrocie do systematyczności, ciężko to poukładać przy więcej niż jednym dziecku i trenującej 2 połówce. Powodzenia.
Varius Manx – Tokyo, zamiast szampan wstawić adrenalina i będzie pasować doskonale
powodzenia 😉