Gabriela Kaczka zrezygnowała z pracy w IT na rzecz triathlonu. „Stres mnie paraliżował”

Triathlonem zainteresowała się, kiedy była nastolatką, ale znacznie później zdecydowała na poważniejsze treningi. Teraz zrezygnowała ze stresującej pracy, aby poświęcić się rozwojowi sportowemu. W niedawnym IRONMAN Teksas została jedną z najlepszych age-grouperek. – Wyścig to wielogodzinne rozwiązywanie problemów i przetwarzanie informacji – mówi Gabriela Kaczka.

ZOBACZ TEŻ: Bez „wielkiej napinki”, ale z energią. Łukasz Lis o przejściu do Pro i satysfakcji ze startów

Gabriela Kaczka to age-grouperka, która mieszka i trenuje w Kanadzie. Od pewnego czasu koncentruje się głównie na triathlonie, bo wcześniej zrezygnowała z pracy programistki na pełen etat. W rozmowie z Akademią Triathlonu zawodniczka opowiada o pierwszych (mało zachęcających) wyścigach, spotkaniu z niedźwiedziem na połówce w Whistler, problemowym podejściu do pełnego dystansu i tym, jak chce poprawić swoje umiejętności w drodze do PRO.

Grzegorz Banaś: Przeczytałem, że triathlonem interesujesz się od dłuższego czasu. Pierwsze próby pojawił się, kiedy byłaś nastolatką, później na studiach. Jak to się stało, że pewnego dnia postanowiłaś, że zapiszesz się na pełnego w Cozumel?

Gabriela Kaczka: To był początek 2020 roku, trenowałam wtedy od kilku lat Brazylijskie Jiu Jitsu (BJJ), ale od pewnego czasu czułam zastój w rozwoju. W skrócie: BJJ to bardzo techniczny sport – nie ma krwawych bitek, a raczej „eleganckie” duszenia, obalenia i łamanie stawów. Gym, do którego uczęszczałam, postawił w pewnym momencie na techniki, które nie bardzo mi leżały jako 60-kilogramowej kobiecie i treningi mnie frustrowały.

Pewnego dnia się obudziłam, poszłam rano na basen i jeszcze przed obiadem byłam zapisana na wyścig w Cozumel. Ciężko mi powiedzieć dlaczego, ale w moim życiu miałam kilka takich „olśnień” i każde zmieniało moje życie na lepsze. A może to dlatego, że pomimo regularnych treningów BJJ, skrycie byłam bardzo niespełniona jako sportowiec. Wyczynowe pływanie, a później triathlon to było coś, o czym marzyłam od czasów nastoletnich, ale nigdy nie miałam okazji tego spełnić. Gdy coś siedzi w człowieku bardzo głęboko, to trudno to wyplenić i wmówić sobie, że jest inaczej.

Rok, w którym zapisałam się na Cozumel to był rok pandemii. Z tego powodu oraz ogólnie z braku pomysłu jak nawet zabrać się za trening do takiego długiego dystansu, wejściówkę na wyścig przeniosłam na rok 2021. Pod koniec 2020 rozpoczęłam współpracę z Jackiem Tyczyńskim, co zresztą było kolejnym „olśnieniem” w moim życiu. Tak więc miałam cały rok, aby dobrze przygotować się do wyścigu.

GB:  Jak wyglądały Twoje triathlonowe początki i co z nich zapamiętałaś?

GK: Cozumel nie był moim pierwszym triathlonem. Już na studiach, w 2015, próbowałam swoich sił w Xterrze odbywającej się w Krakowie. Wejściówkę na ten triathlon dostałam za darmo od firmy Nokia, w której odbywałam staż programistyczny. Na samych zawodach zajęłam 2. miejsce, a także wygrałam piankę do pływania i spory komplet szklanek. W tym samym roku startowałam też w Silesiamanie, ale tu wyścig poszedł już gorzej. Dystans był dłuższy, a wakacyjny dzień ciepły i miałam okazję poczuć, że triathlon czasem bywa naprawdę ciężki.

Kolejny start to już IM 70.3 w kanadyjskim Whistler w 2019. W Kanadzie mieszkam na co dzień i to kraj dość dziki, jeśli chodzi o faunę i florę, ale nigdy wcześniej nie widziałam na żywo niedźwiedzia. Tak się złożyło, że podczas połówki w Whistler, jeden (niedźwiedź czarny) przebiegł mi drogę podczas etapu biegowego. Trochę mnie zamurowało i pewnie straciłam kilka cennych sekund wyścigu na przetwarzaniu możliwych opcji, bo bieg w obecności niedźwiedzia nie jest wskazany. Finalnie przemaszerowałam obok zwierzaka, a po szybkiej ocenie, że dystans jest już bezpieczny, przyspieszyłam do żwawego sprinciku. Po tej połówce (ale nie ze względu na niedźwiedzia) powiedziałam: „nigdy więcej”. Ta impreza kosztowała tyle logistyki, stresu i wysiłku od mojego niewytrenowanego wytrzymałościowo ciała, że dosyć długo czułam obrzydzenie, a co najmniej niestrawność na myśl o triathlonie.

Aż do roku 2020, gdy znowu mnie coś w głębi duszy połaskotało. Samo Cozumel było dla mnie rozczarowujący – pełnego Ironmana wyobrażałam sobie jako ostateczny sprawdzian odporności człowieka, wyścig dla herosów i czołganie się do mety. Okazało się, że nie doświadczyłam podczas tego startu niczego nadludzkiego, a zanim naprawdę zdążyłam się zmęczyć na biegu, to „wybuchł” mi żołądek i maraton ukończyłam marszobiegiem. Kolejnego dnia nie miałam nawet zakwasów. Chodziłam wkurzona do końca pobytu w Cozumel.

fot. Gabriela Kaczka – archiwum prywatne

GB: Pracujesz jako programistka. Wiesz doskonale, czym jest rozwiązywanie problemów (troubleshooting). Kiedyś napisałaś, że „triathlon na pełnym dystansie to 10-godzinny event rozwiązywania problemów” i wiedza zawodowa Ci się przydaje…

GK: Wszystkie rozsądne pieniądze, które w życiu zarobiłam, pochodziły z faktu, że jestem w stanie wziąć skomplikowany problem, rozłożyć go na mniejsze, i każdy z nich rozwiązać w prosty i elegancki sposób. To robią programiści. Podczas ok. 10 godzin wyścigu triathlonowego mało rzeczy idzie dokładnie, tak jak sobie to wymarzyliśmy. Zamiast miotać się w emocjach i nieładzie podczas wyścigu, lepiej myśleć zadaniowo – co się dzieje tu i teraz, co mogę z tym zrobić, jak to poprawić. Wyścig to właśnie takie wielogodzinne rozwiązywanie problemów i przetwarzanie informacji. Dzielenie etapu rowerowego czy biegowe na mniejsze “podproblemy” i staranie się z nimi sobie poradzić.

W moim przypadku, pomiędzy programowaniem a ściganiem jest jednak jedna zasadnicza różnica. Podczas wyścigu staram się siebie motywować, być pozytywną i chwalić siebie za dobre wykonywanie zadania. To pozwala mi lepiej gospodarować dostępną energią. Natomiast podczas programowania, moje myśli mają raczej charakter auto-obraźliwy –  nieraz uderzam dłonią o czoło, serwując sobie soczystą wiązankę w głowie (śmiech). Raczej nie myślę „jak to pięknie zaprogramowałaś”.

GB: Praca, rodzina, życie prywatne i triathlon, który zajmuje przecież masę czasu. Czy po kilku latach treningów możesz powiedzieć, że udało Ci się to połączyć?

GK: Już tego nie łączę. Oczywiście zostawiłam w swoim życiu triathlon, chłopaka i psa w sumie też, ale „pozbyłam się” pracy na pełen etat. Od ponad roku jestem skupiona głównie na triathlonie. Przed podjęciem tego kroku bywało ciężko i najczęściej byłam bardzo zmęczona i bez większego entuzjazmu do życia.

W sumie rezygnacja z pracy na pełen etat była procesem, a nie krokiem. Najpierw przeszłam na ⅘ etatu, ale w ten piąty dzień tygodnia pracowałam nad własnym biznesem, zamiast trenować lub odpoczywać. Tak więc w swoim standardowym tygodniu miałam ok:
15-20 godzin treningu, 4 dni pracy programistycznej, 1 dzień pracy nad ubrankami dla chartów, 1 chłopaka zastanawiającego się, czy żyje z dziewczyną, czy z robotem i 1 nieszczęśliwego psa, do którego w zasadzie tylko cmokałam, gdy przechodziłam przez korytarz, zamiast wyprowadzać go na spacery i rzucać mu patykiem.

Gabriela Kaczka – archiwum prywatne

Na to naszło wypalenie zawodowe, które zresztą pewnie było spowodowane przemęczeniem. Wiem, że dziwnie to brzmi, bo mam dopiero 30 lat i społeczeństwo oczekiwałoby, że przede mną co najmniej 30 kolejnych lat efektywnej pracy zawodowej, ale ja dosłownie czułam panikę, gdy siadałam przed komputerem, aby coś zaprogramować. To przekładało się też na treningi – zdarzały się sytuacje, gdy nie mogłam oddychać ze stresu i zebranych we mnie emocji podczas biegu i do mieszkania wracałam truchtem. Trochę to zajęło czasu, ale tak sobie poukładam życie, że byłam w stanie zrezygnować na jakiś czas z pracy na etacie.

Decyzja o rezygnacji z pracy w korporacji zmieniła w moim życiu bardzo dużo, ale oczywiście widzę to dopiero z perspektywy czasu. Tuż po odejściu z pracy wciąż byłam taka zestresowana, że gdy kupiłam sobie puzzle, zajęło mi kilka tygodni, aby przekonać siebie, że ja mogę i mam prawo nad nimi usiąść i „zmarnować” trochę czasu układając je. Aktualnie czuję się bardzo dobrze – jest w moim życiu dużo przestrzeni i skupiam się na jakości, a nie ilości, również, jeśli chodzi o trening. Jestem trochę zen.

GB: W swoich mediach społecznościowych robisz dość obszerne treningowo-wyścigowe podsumowania. Czy to forma kontaktu ze znajomymi sportowcami, czy takie dłuższe analizy pomagają Ci też w poukładaniu informacji i doświadczeń?

GK: Ja chyba kiedyś szczerze wierzyłam, że kogoś to interesuje. Po jakimś czasie, prowadząc swoje Instagramowe konto (tri_bandit), załapałam, że obserwatorów interesuje “szybszy” kontent – taki, przez który mogą przeklikać pomiędzy kęsami obiadu. Tych dłuższych opisów pojawia się coraz mniej, choć wciąż stosunkowo do innych triathlonistów obecnych w mediach społecznościowych, wrzucam sporo tekstu.

Na co dzień jestem raczej nieśmiała i zazwyczaj moje kontakty międzyludzkie ograniczają się do gapienia się, uśmiechania i kiwania głową. Jestem również pokoleniem wychowanym na GaduGadu i tanich SMS-ach, komunikatory internetowe i słowo pisane (online), zawsze mi były bliskie i rozwiązywały problem mojej nieśmiałości. Dlatego raczej nie nagrywam filmików dla swoich obserwatorów, nie robię live-ów z treningów rowerowych, ale właśnie piszę. Ciekawostka jest taka, że z moim aktualnym trenerem – Jacobem (Jacob Tipper – przyp. red), ostatni raz rozmawiałam na spotkaniu online we wrześniu 2023, a całą komunikację załatwiamy właśnie za pomocą tekstu. On też szybko załapał, że ja nie umiem w rozmowy międzyludzkie.

Jeśli chodzi o układanie sobie wszystkiego w głowie po wyścigu, to rozkoszne jest dla mnie pisanie mini esejów w Training Peaks. Nie jestem pewna czy podobną przyjemność wyciąga z tego mój trener, który to musi przeczytać, ale dla mnie działa to wybornie. W takim eseju zawieram wszystkie najważniejsze informacje – od tego, co zjadłam na śniadanie, przez emocje, przebieg rywalizacji, aż do tego, czy chlupało mi w butach podczas biegu od schładzania się wodą na stacjach odżywczych. Kilka miesięcy później mogę zajrzeć, powspominać i przeżyć wyścig jeszcze raz.

GB: Po mistrzostwach świata w Lahti wrzuciłaś zabawny filmik, w którym zażartowałaś, że pomyliłaś imprezę z zakupami w supermarkecie. Widzieliśmy Cię biegnącą z workiem. Co tam się stało?

GK: Nie ogarnęłam. Filmik pokazuje błąd w T1 – nie oddałam worka w miejscu, gdzie powinnam była to zrobić. W efekcie biegałam po fińskiej strefie zmian tam i z powrotem, tak jak robi się w sklepach podczas przedświątecznych promocji. Byłam tak skupiona na szybkim dobiegnięciu do roweru, że nie zauważyłam tłumu wolontariuszy wyciągających ręce po mój worek z rzeczami z pływania. Dopiero mój chłopak krzyczący do mnie w dwóch językach – po polsku i angielsku zdołał mnie zawrócić do tego entuzjastycznego tłumu wolontariuszy ubranych w pomarańczowe podkoszulki (pomarańczowe, aby ich nie przeoczyć… oczywiście).

Ten wyścig zresztą od początku nie był popisem moich możliwości sportowych i intelektualnych. Ciało nie czuło się dobrze po bardzo długiej podróży camperem z Polski. Z samego wyścigu też niewiele co pamiętam. Było to dosyć rozczarowujące i smutne tak zakończyć sezon startowy, ale szybko się pozbierałam. Podjęłam dobrą decyzję o rozpoczęciu off-seasonu i zresetowałam głowę oraz ciało przed jak się okazało bardzo wymagającym treningowo i startowo rokiem 2024.

GB: Jednym z Twoich założeń w tym roku było stanie się lepszą kolarką. Udało Ci się poprawić technikę?

GK: Przed pierwszą jazdą na zewnątrz w tym roku zostałam obdarzona przez swojego chłopaka salwą śmiechu, ponieważ nie potrafiłam wyjechać rowerem z garażu podziemnego i wyprowadziłam go pod górkę.

Nabranie pewności i efektywności podczas manewrowania rowerem to u mnie wciąż praca w toku, ale jej pozytywne efekty zauważyłam już w podczas ostatniego wyścigu IM w Teksasie. Życie w centrum Vancouver niestety nie sprzyja jazdom na zewnątrz – wszędzie są ludzie i sporo samochodów, trzeba być cały czas bardzo skupionym, aby zachować bezpieczeństwo. Podczas swoich ostatnich jazd na zewnątrz, doświadczyłam też bardzo mocnego wiatru – Vancouver jest położone nad oceanem i w skrócie, wieje tutaj często. Okazało się, że trasa rowerowa podczas IM w Teksasie miała właśnie te dwa “problemy” – rejony z dużym natłokiem ludzi, wymagające skupienia i ostrożności, oraz mocny wiatr. Poradziłam sobie z tym całkiem nieźle.

Gabriela Kaczka – archiwum prywatne

W wachlarzu moich umiejętności brakuje jeszcze jednak efektywnej jazdy w pofałdowanym terenie oraz pewnej ręki (oraz nóg) podczas skręcania. Tak więc pomimo otrzymania slota na MŚ w Nicei, nie wzięłam go.

W ogólności “presja”, abym była dobrą kolarką, jest całkiem spora. Mój trener Jacob Tipper jest czołowym trenerem kolarstwa na świecie, a także byłym kolarzem oraz specjalistą od zagadnień aerodynamiki. Mój chłopak trenuje kolarstwo torowe i czasem przy obiedzie wspomina to i owo o moim braku umiejętności prowadzenia roweru. Dodatkowo mam bardzo mocne nogi i na Zwifcie generuję naprawdę duże waty jak na swoją posturę i fakt, że jestem kobietą. W zasadzie niewiele brakuje mi do światowej czołówki. To, co mnie ogranicza to właśnie technika, a także sprzęt, na który jestem sobie w stanie pozwolić.
Moim marzeniem jest zostać postrachem kolarskim wśród koleżanek triathlonistek. Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć zespół ludzi oraz firm, którzy będą mnie chcieli wesprzeć w spełnieniu tego marzenia.

GB: Twój pierwszy pełny dystans to czas 10:35. Drugi już 9:44. Podkreślałaś, że masz jeszcze zapas watów i prędkości. Można chyba powiedzieć, że nadchodzące Challenge Roth zapowiada się dla Ciebie ekscytująco…

GK: Tak! Po Teksasie wyciągnęłam kilka wniosków i mam całą listę rzeczy do zrobienia oraz zmiany. Pierwszym aspektem do poprawy będzie lepsze przełożenie prędkości z basenu na OW. Podczas regularnych treningów pływackich jestem dosyć szybka, a w Teksasie popłynęłam co najwyżej średnio. Tak więc najbliższe tygodnie spędzę na liczeniu orek i wyderek w oceanie podczas treningów open water. Jak już wspomniałam – kanadyjska przyroda bywa naprawdę dzika i nigdy nie wiadomo co kryje się pod falami. Wyderek się nie obawiam, ale naoglądałam się aż za dużo filmików, gdzie orki rozprawiają się z fokami. Proszę czytelników o trzymanie za mnie kciuków (śmiech).

Jeśli chodzi o rower, to oczywiście będę pracowała nad umiejętnościami jazdy po drogach, a nie tylko na Zwifcie. Przydałoby się również wymienić kilka komponentów i elementów sprzętu, aby być bardziej aero. W bieganiu do poprawy mam rozkład prędkości w maratonie.

Aktualnie jestem na etapie powrotu do ustrukturyzowanego treningu po luźniejszym po-Ironmanowym tygodniu. Czuję się zaskakująco dobrze, choć trochę przyrdzewiała. W nadchodzących tygodniach pewnie pojawi się odrobina szybkości i mocniejszych akcentów, aby mnie rozruszać. Jestem bardzo pozytywnie nastawiona do wyścigu w Roth. Po Teksasie mam pewność, że trening, który realizuję oraz tryb życia, który prowadzę, działają na mnie bardzo dobrze i spodziewam się naprawdę dobrego wyścigu w Niemczech.

Gabriela Kaczka – archiwum prywatne

GB: Startowałaś z sukcesami na połówce, na pełnym dystansie i krótszych (np. 1/4 IM). Masz jakiś cel lub cele (np. mistrzostwa, Kona), które chciałabyś osiągnąć?

GK: Od przyszłego roku lub jeszcze nawet w tym, przejdę do kategorii PRO. Po tym kroku moim celem będzie zdobycie kwalifikacji na przyszłoroczne Mistrzostwa Ironmana na Hawajach już jako PRO. Po drodze planuję jeszcze zahaczyć o Mistrzostwa Polski na Długim Dystansie i zobaczyć, co tam mogę ugrać. To takie większe cele wyznaczające kierunek, w którym idę. Jeśli chodzi o cele na co dzień to: skupienie na treningach, dobra regeneracja i próby omijania szerokim łukiem wszelkich kontuzji.

GB: Dziękujemy za rozmowę.

Grzegorz Banaś
Grzegorz Banaś
Redaktor. Lubi Lionela Sandersa i nowinki technologiczne. Opisuje ciekawe triathlonowe historie, bo uważa, że triathlon jest wyjątkowo inspirującym sportem, który można uprawiać w każdym wieku. Fan dobrej kawy i książek Jamesa S.A. Corey'a.

Powiązane Artykuły

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,772ObserwującyObserwuj
19,500SubskrybującySubskrybuj

Polecane