„Co nas nie zabije, to nas wzmocni” – Maciej Dowbor

Kiedy nie możesz dokończyć zawodów, bo masz kontuzję czy inne obiektywne problemy zdrowotne, stosunkowo łatwo sobie wytłumaczyć dlaczego nie udało się dotrzeć do mety. Organizm odmówił posłuszeństwa i koniec. Kiedy czujesz, że jesteś w gazie, że wszystko od strony sportowej idzie tak jak należy, ale zawiodły Cię czynniki zewnętrzne, na które zasadniczo nie masz wpływu to można dostać szału. Ja szału dostałem na trzecim kilometrze trasy rowerowej w Piasecznie, kiedy wiedząc, że naprawdę dobrze popłynąłem, musiałem zsiąść z roweru i zebrać z asfaltu resztki mojego łańcucha. Byłem załamany, bo czułem, że na płaskiej trasie, którą znam jak własną kieszeń mogę wreszcie pokazać na co naprawdę mnie stać. Nie udało się.

 

Wściekły, z większą niż zwykle werwą zabrałem się za treningi. Tydzień po Piasecznie przepracowałem naprawdę rzetelnie, mimo, że przez 5 dni zasuwałem nawet po kilkanaście godzin dziennie podczas festiwalu w Sopocie. Ale jak zwykle okazało się, że da się to jakoś ogarnąć i wszystko jest tylko kwestią woli. No i miałem ściśle określony cel. Muszę się odkuć za dwa tygodnie podczas kolejnej imprezy z cyklu Garmin Iron Triathlon w Ślesinie. Niby okoliczności były mniej sprzyjające, bo dzień wcześniej musiałem rano pojechać do Kielc, tam kilka godzin popracować, raczej na stojąco, po czym po południu pokonać 300 km po lokalnych drogach. W sumie wyszło 6 h za kółkiem. Ale co tam. Miałem pozytywne nastawienie i olbrzymią rządzę zemsty. A to najwyraźniej najważniejsze. I kiedy po zainstalowaniu sprzętu w strefie zmian, zrelaksowany leżałem sobie na ziemi moja koleżanka zażartowała, że jak na mnie jestem zbyt wyluzowany i zapewne za chwilę nastąpi jakaś katastrofa.   

 

dowbor1

 
O nie. Nie tym razem.  Po moich różnych przygodach w poprzednim i obecnym sezonie tym razem zabezpieczyłem się na 100%. Dwie pary butów biegowych, dwie pary butów rowerowych, zapasowe koła treningowe na wszelki wypadek. To miało mi zapewnić sukces. A przynajmniej brak niespodzianek. A jednak! 15 minut przed startem, Maciek Żywek z Huuba zauważył, że nakładam nie swoją  piankę. Po pierwsze z zupełnie inny model, a gość się zna, bo w końcu jest ich dystrybutorem, a po drugie nawet jeśli miałem jakieś wątpliwości to było na niej zapisane nazwisko, niestety nie moje. No tak , ale gdzie jest moja, skoro tą przywiozłem z domu?! Okazało się, że dwa tygodnie wcześniej ktoś po zawodach, musiał przez pomyłkę zabrać moją piankę tej samej firmy i ani ja ani on się nie zorientowaliśmy, że doszło do zamiany. Takie rzeczy w strefie się zdarzają. Szczęście w nieszczęściu, że był to mój rozmiar. To znaczy ciut mniejszy, ale niespecjalnie mi to przeszkadzało, jedynie rękawy musiałem podciągnąć trochę bardziej niż zwykle. Najważniejsze, że mogłem wystartować, a przez krótką chwilę groziło mi pływanie w samym stroju, co raczej pozbawiło by mnie szans na sensowny wynik.

 

Te nerwy i chęć przełamania niefartownej serii zmotywowały mnie jeszcze mocniej. Syrena startowa była niczym ukojenie nerwów. Wreszcie mogłem zacząć realizować swój plan. Tak więc był ogień w wodzie. I się udało. Po 13 minutach wyszedłem na brzeg w okolicach 10 miejsca. Dość sprawnie ogarnąłem pierwszą strefę i już pędziłem na rowerze. 20 metrów przede mną był znakomity Paweł Reszke. Okazało się, że taki układ utrzymamy aż do końca odcinka kolarskiego. Wiedziałem, że za wszelką cenę muszę się go blisko trzymać, bo w trudnych warunkach atmosferycznych, przy niskiej temperaturze, bardzo mocnym wietrze i padającym deszczu, a momentami gradzie, łatwo dać się uśpić. A ja za wszelką cenę chciałem udowodnić sam sobie, że dobrze przepracowana zima pod kątem jazdy na rowerze dała efekty. Kilka razy wyprzedzałem Pawła i próbowałem narzucić znacznie mocniejsze tempo, ale za każdym razem kiedy uciekłem mu na 30-50 metrów, po kilkunastu minutach sytuacja się odwracała, Paweł mnie objeżdżał i łapał sporą przewagę. Wiedziałem, że jak tylko pozwolę mu odjechać  na więcej niż 100 metrów, to stracę ten efekt psychologiczny kontaktu z klasowym zawodnikiem. Taka taktyka zresztą okazała się korzystna dla nas obu, bo nawzajem się nakręcając zrobiliśmy bardzo dobre wyniki na etapie kolarskim i awansowaliśmy o kilka pozycji. A warunki nie rozpieszczały. Było potwornie ślisko i dziurawo. Trup słał się gęsto. W życiu na zawodach nie widziałem tylu osób, prowadzących rowery poboczem. Część wyeliminowały kapcie, innych konkretne wywrotki. Po tym jak wpadłem w studzienkę na pierwszej pętli, byłem przekonany, że i ja zakończę rywalizację przed czasem, ale poza rozcentrowanym kołem nic mi się nie stało i bez kłopotów, za to z duszą na ramieniu parłem do przodu. Na końcu drugiej pętli doznałem kompletnego upokorzenia, kiedy niczym obok taczki z gnojem, przeleciał obok mnie czarno-biały TGV czyli Zbyszek Gucwa. To trochę popsuło mi mój samozachwyt, bo okazało się, że są tu zawodnicy szybsi. Dużo szybsi.  

 

dowbor

Kiedy wpadłem do strefy zmian, na miejscu było już kilku zawodników, bez wątpienia dużo lepszych ode mnie. Zgrabiałe z zimna dłonie i stopy nie ułatwiały przebiórki. Nie byłem wstanie na przykład odpiąć kasku, bo zesztywniały mi palce, a buty założyłem byle jak, nie dbając o powykręcane języki. Ale jakoś tak się złożyło, że i tak moja zmiana była rekordowo szybka, albo reszta strasznie się guzdrała, bo dziwnym trafem z tej kilku osobowej grupy wybiegłem jako pierwszy. Ku mojemu zaskoczeniu w tym momencie byłem 3!!!! w generalce przed takimi kozakami jak Reszke, Głogowski, Najmowicz czy Stach. Radość jednak nie trwała długo, zresztą nie spodziewałem się niczego innego. Po 500 metrach wszystko wróciło do normalnego porządku, a po 2 km straciłem ich z oczu. No cóż, brutalna prawda o życiu – biegać to ja nie potrafię. Chociaż tego dnia i tak jak na mnie leciałem niczym Henryk Szost. W sumie każdy kilometr biegłem w tempie ok 4 minut. I o dziwo nikt mnie nie chciał dogonić. Jedynie Tomek Mrowiec, który cały czas mi towarzyszył na biegu szykował się do ataku. Biegło się zadziwiająco przyjemnie. I co istotne kolejne pętle bardzo szybko przelatywały. Nie odliczałem kilometrów, jak zwykle błagalnie wyczekując mety tylko delektowałem się wyścigiem. Tak samo zresztą było na rowerze. Było mi tak przyjemnie, że nie chciałem aby ta chwila się kończyła. Niewątpliwie na takie samopoczucie wpływała świadomość, że prowadzę w swojej kategorii, jestem nadzwyczaj wysoko w generalce i pobiję swój rekord na ćwiartce Ironmana. Tak też się stało. Co prawda tuż przed metą skutecznie uciekł mi Mrowiec, ale i tak 9 miejsce w generalce, w takiej stawce zawodników i tylko 9 minut straty do Marcina Ławickiego to mój najlepszy wynik w historii. Tak jak aż o 6 minut poprawiona życiówka na dystansie. Zwycięstwo w kategorii tylko osłodziło ten udany dzień.

Teraz jeszcze trochę ciężkich treningów i za 2 tygodnie pierwszy start A – ½ IM w Danii. Mam nadzieje, że forma pozostanie.      

Powiązane Artykuły

6 KOMENTARZE

  1. Po pierwsze gratulacje! W końcu wszystko, no może prawie wszystko, zagrało najważniejsze że wynik zadowala. Po drugie podpisuje się pod tytułem, mam nadzieję że u mnie będzie podobnie, miałem właśnie rozpocząć ostatni etap przygotowań 10 dni dobrych treningów w nadmorskim klimacie, a tu lipa przegrałem z chorobą… po trzecie ciekawe Maćku czy odzyskasz piankę jak się gosciu do wie do kogo należy 🙂

  2. Maciej, ogromne gratulacje!!! Super!!! Zbyszek na rowerze to nie jest czlowiek, to robot…:)

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,815ObserwującyObserwuj
21,900SubskrybującySubskrybuj

Polecane