Jak zacząć opowieść, która i tak nie odda wrażeń jakich doświadczyłem? Rodzinny urlop na wyspach Kanaryjskich za namową Artura Pupki i Łukasza Grassa przerodził się w całkiem intensywny obóz kolarski…wg mojej miary intensywności oczywiście. Etap planowania wyjazdu został już przedstawiony w poprzednim felietonie. A więc doleciałem, zarezerwowany rower zgodnie z umową został przywieziony do hotelu i następnego dnia rano wyruszyłem na pierwszą „wycieczkę”. Czy miałem jakiś plan? Częściowo tak. Za sprawą pewnej relacji znalezionej w sieci, opisującej rowerowe eskapady po szosach Fuerty, miałem z grubsza ogląd sytuacji… bardzo z grubsza jak się później okazało. Nie będę bardzo szczegółowo opisywał każdej z wypraw zwanych także treningiem, skupię się mocniej na jednej, która „coś” we mnie zmieniła. Zanim przejdę do opisu poszczególnych treningów kilka uwag ogólnych. Generalnie pierwsze co mnie uderzyło, w przenośni i dosłownie, to wiatr! Nazwa „wietrzna wyspa” nie wzięła się znikąd. Czasem wieje trochę słabiej, czasem mocniej, ale wieje zawsze. Wiatr jest najczęściej północny lub północno-zachodni, co powoduje, że jadąc w górę wyspy walczymy z wiatrem czołowym, a jadąc w poprzek wyspy zawsze mamy wiatr boczny. Jedyne chwile wytchnienia to jazda wzdłuż wyspy, na południe, z wiatrem w plecy. Takich chwil, spoglądając na usytuowanie dróg na wyspie i możliwe do zaplanowania trasy, jest niewiele. Druga „niespodzianka”, czekająca na „mającego z grubsza ogląd sytuacji”, to ukształtowanie terenu… jest pod górkę. Wiatr i teren powodują, że naprawdę „jest pod górkę”. Odcinków płaskich praktycznie nie ma. Nawet jak jedziemy w dół, to jest to teren pofałdowany. Jak jedziemy pod górę to… jedziemy pod górę i ledwo łapiemy oddech na chwilowym „wypłaszczeniu” i już zaczynamy kolejne parę kilometrów podjazdu. Nachylenia nie są duże… i to jest mylące. Wystarczy na chwilę docisnąć i szybko żałujemy decyzji. „Łagodny” długi podjazd z wiatrem czołowym lub bocznym wiejącym z prędkością 20-30 km/h powoduje, że początkowa euforia szybko przeradza się w rozczarowanie, a później staje się naszym koszmarem.
Pamiętać też należy, że wyruszając na dłuższą wyprawę musimy zachować siły na powrót. Bardzo często z uwagi na ukształtowanie wyspy wpadamy w pułapkę. Występujące na przemian pasma górskie i doliny powodują, że droga powrotna może okazać się ekstremalnie trudna. Żeby zjechać upragnioną drogą w dół, trzeba się po raz ostatni wspiąć na szczyt, a to może okazać się „zabójcze”. Należy zawsze mieć w pamięci zasadę – za każdy ciężki podjazd nagrodą będzie piękny długi zjazd – za każdy długi zjazd karą będzie kolejny ciężki podjazd! Tak naprawdę jazda po Fuercie wywołuje skrajne emocje – kiedy wspinamy się pod wiatr, modlimy się o chwile szybkiej jazdy w dół, kiedy jedziemy z prędkością 60 km/h z wiatrem w plecy nie możemy się doczekać kolejnej próby nierównej walki z nachyleniem i wiatrem. To o czym jeszcze należy wiedzieć, to szybko zmieniająca się pogoda. Góry i wiatr powodują, że nawet lokalne serwisy pogodowe nie podają w pełni sprawdzającej się prognozy z dnia na dzień. Ostatnia zasada – w każdej chwili może zacząć padać deszcz, co przy jednocześnie nasilającym się wietrze (jeśli wiało mocno, to wieje jeszcze mocniej) powoduje szybkie wyziębienie i utratę sił! „Uzbrojeni” w taką wiedzę możecie ruszać na Fuertę. Oczywiście można mieć szczęście i trafić na błękitne niebo i lekki wiatr przez cały tydzień – ja go nie miałem.
Dodam jeszcze, że trenowałem sam… nie miałem wsparcia w grupie zawodników na miejscu, jak choćby uczestnicy obozu na Majorce, choć duże wsparcie płynęło z kraju od Artura i Łukasza (w końcu to wszystko „przez nich”). Pobudka codziennie o 6:30, kiedy było jeszcze ciemno po to, żeby o 7:00, czyli o wschodzie słońca, być już gotowym do drogi. Po to, żeby przed południem być już z powrotem w hotelu z żoną i synem, którym dziękuję za cierpliwość i wyrozumiałość. W końcu byliśmy na wakacjach. Pogoda przez cały tydzień była dobra… w rozumieniu trenujących triatlonistów i kolarzy oczywiście, którzy wyróżniają tylko dwa rodzaje pogody – dobrą i bardzo dobrą. Zachmurzenie i przelotne opady mieszczą się w tej kategorii. Środkowa część wyspy jako baza wypadowa jest bardzo dobrym wyborem, bo pozwala na eksplorację jej większej części nawet tak początkującemu amatorowi jak ja. Planując trasy należy pamiętać o ukształtowaniu terenu oraz kierunku i sile wiatru i w miarę możliwości robić to w taki sposób, żeby powrót wypadał drogą w dół i choć częściowo z wiatrem, kiedy może już brakować sił. Zawsze też lepiej zabrać więcej picia i odżywek niż się wstępnie wydaje (szczególnie jeśli wyprawiamy się samotnie!!!), bo brak znajomości warunków terenowych połączony z nagle zmieniającą się pogodą może się źle skończyć, o czym miałem się wkrótce przekonać. Trenowanie na Fuercie było też dla mnie sprawdzianem odżywiania podczas długiego wysiłku, czego nigdy wcześniej nie miałem okazji wypróbować. Rower jakim dysponowałem był dobry i dobrany rozmiarowo (Spec) ale pozycja na nim odbiegała od tej, jaką mam na swoim po sesji bikefittingu. O kasku jaki przy okazji także musiałem wypożyczyć, można powiedzieć wszystko oprócz jednego… że przy jego konstrukcji znano termin „aero”.
Dzień 1 – „Zderzenie z rzeczywistością” – pomimo zaskoczenia warunkami wracam silny psychicznie i bez oznak zmęczenia fizycznego. Ponieważ jestem na bardzo początkowym etapie swojej przygody ze sportem wytrzymałościowym i kolarstwem w szczególności, staram się jechać spokojnie, bo tak naprawdę nie wiem, na co mogę sobie pozwolić. Przed wyjazdem na Fuertę jeden raz, pierwszy raz w życiu, przejechałem 65 km na szosie. Wcześniejsze „treningi” to zaledwie kilka wypadów po ok. 30 km w ub. roku na zakupionym pod koniec sezonu rowerze szosowym i jazda na góralu. Zima pierwszy raz w życiu „przekręcona” na trenażerze czyli ok. 50 h w sidełku.
Trasa: Caleta de Fuste – FV2 – FV413 – Antiqua – FV20 – Tuineje – FV20 – FV 2 – Caleta de Fuste
Dystans: 66.23 km; Czas ruchu: 2:46:36; Śr. prędkość ruchu: 23.9 km/h;
Wzrost wysokości: 532 m; Śr. tętno: 139/min; Kalorie: 1,431 C
Dzień 2 – „Jest dobrze” – znając już warunki, z którymi przyszło mi się mierzyć, z większą swobodą pokonuje pierwsze kilometry podjazdu i mając mapę „w głowie” wybieram drogę przez Triquivijate w kierunku Casillas del Angel, co skutkuje wymagającym jak na mnie podjazdem. Generalnie należy przyjąć jako pewnik, że skoro trasa prowadzi w kierunku pasma gór, to będzie trzeba je pokonać. Wmawianie, że może droga prowadzi dookoła po zboczu góry jest niepotrzebnym dawaniem sobie złudnej nadziei. Owszem, droga prowadzi po zboczu, ale do góry i przekracza pasmo w możliwie najniższym punkcie ,ale jednak jest to szczyt. Następnie udałem się w kierunku Betancurii drogą na Llanos de la Concepcion, co ponownie wymagało ode mnie sporego wysiłku podczas trzeciego z kolei podjazdu. Zjazd drogą FV416 w kierunku Antiqua warty był wcześniejszej wspinaczki. Kolejnego dnia miałem przekonać się, że jazda tą samą drogą z Antiqua w kierunku Betancurii wywołuje skrajnie odmienne emocje.
Trasa: Caleta de Fuste – FV2 – FV413 – Triquivijate – FV430 – FV20 – Casillas del Angel – FV30 – Llanos de la Concepcion – Valle de Santa Ines – FV416 – Antiqua – FV50 – FV2 – Caleta de Fuste
Dystans: 65.41 km; Czas ruchu: 2:49:11; Śr. prędkość ruchu: 23.2 km/h;
Wzrost wysokości: 636 m; Śr. tętno: 133/min; Kalorie: 1,781 C
Dzień 3 – “Czas próby” – już w trakcie pierwszych kilkunastu kilometrów z Caleta de Fuste do Antiqua czułem, że chyba mam „słabszy dzień”. Brakowało mi świeżości. To był trzeci dzień jazdy, a ja nigdy wcześniej nie robiłem tak długich treningów kolarskich dzień po dniu. Średnia prędkość na podjeździe była nieznacznie, ale jednak niższa niż poprzednio. Może też siła wiatru była większa. Nie wiem. Zaopatrzony byłem w isotonik i odżywki w ilości „odpowiadającej” planowanej trasie… na podstawie doświadczeń z dwóch poprzednich dni. Ponieważ wyjeżdżałem przed śniadaniem, to przed wyjściem zjadałem dwa banany przygotowane dzień wcześniej. Pod dojechaniu do Antiqua zgodnie z mapą skierowałem się w kierunku Betancurii.
Nie wspomniałem na początku najważniejszego – tego dnia planowałem dojechać do Betancurii, miasta mieszczącego się w dolinie pomiędzy sporymi pasmami górskimi. Jest to dawna stolica wyspy, ustanowiona przez jej konkwistadora Jeana de Béthencourt w 1405 roku. Umiejscowienie stolicy właśnie tam nie było przypadkowe… trudno dostępna okolica miała utrudniać korsarzom najazdy. Tak więc kieruję się drogą z Antiqua do Betancurii i uświadamiam sobie, że pierwszy etap tej wspinaczki to znany mi już fragment drogi z perspektywy „pięknego” i długiego zjazdu… dlaczego teraz nie wygląda tak samo pięknie? Ponieważ każda z tras jest dla mnie nowa, nie wiem, czego mogę się do końca spodziewać. Wiem natomiast, że sam wjazd „właściwy”, tzw. atak szczytowy, to niekończąca się serpentyna, jak chiński makaron z zupek błyskawicznych. Jest to wiedza pozyskana od poznanych w hotelu rodaków, którzy wcześniej pokonali trasę autem. Tego samego dnia my również planujemy z żoną i synem wycieczkę po wyspie autem i wiem jedno… jeśli nie wjadę tam dzisiaj, teraz, nie widząc na własne oczy tego, z czym mam się zmierzyć, mogę tego nie zrobić wcale. Ze strachu. Z braku wiary w siebie. W swoje możliwości.
Jadę. Piję i odżywiam się zgodnie z planem. Jeszcze wcześniej, zbliżając się do pasma górskiego, za którym znajduje się Betancuria, widząc jego szczyt Montaña Tegú wmawiam sobie, że to nie jest możliwe, żeby trasa prowadziła właśnie tamtędy. Niepotrzebnie. Znak na początku podjazdu informuje o 3 km serpentyn… o tym, że jest stromo nic nie wspomina… za to ostrzega o możliwości spadających kamieni. Po pierwszych paru zakrętach zaczynam ze spokojem myśleć o jednym z nich, spadającym z góry i strącającm mnie w rozciągającą się i coraz głębszą przepaść. Przynajmniej skończy się ta męczarnia. Muszę przystanąć i zjeść kolejną porcję odżywki, bo boję się, że zabraknie mi energii przed szczytem. Żywienie w ruchu jest praktycznie niemożliwe z uwagi na nachylenie i wiejący wiatr. Tylko miejscami skały chronią mnie przed naporem wiatru czołowego i bocznego. Jadę z „prędkością” ok. 12 km/h i wiem, że jak stracę koncentrację choćby na chwilę, wiatr i grawitacja zrobią swoje. Mijam widzianą z dołu „budowlę” na szczycie, która okazuje się tarasem widokowym Mirador Morro Velosa (tego dnia wejście jest zamknięte) i nie mogę uwierzyć, gdzie jestem, mając przed oczami wcześniejszą perspektywę. Jeszcze dwa zakręty i jestem na szczycie, przez który prowadzi droga do Betancurii (pierwsza „hopka” na wykresie). Pełni on także rolę widokową, a porządku pilnują tam dwaj dawni królowie wyspy. Muszę odpocząć, rozejrzeć się. Wjechałem! Dla większości trenujących ten podjazd nie stanowiłby pewnie większego problemu, jednak dla mnie było to duże wyzwanie. Poniżej na filmie widok ze szczytu z widocznymi fragmentami wijącej się od strony Antiqua drogi.
Przede mną, w dolinie Betancuria, a prowadzą do niej 3 kilometry serpentyn, zjazd. Jadę bardzo ostrożnie, staram się nie rozpędzać powyżej 30 km/h, choć miejscami wychodzi ok. 40 km/h. Zakręty są ciasne i mogę nie zdążyć wyhamować. Przejeżdżając przez miasteczko rozglądam się pobieżnie, przecież wrócę tu jeszcze tego samego dnia z rodziną. Droga kieruje się dalej w dół doliny, w miarę łagodnym i długim zjazdem, jest to tzw. „piękny zjazd”. Tak, zgodnie z zasadą za każdy piękny zjazd przyjdzie nam zapłacić długim podjazdem i tak też było w tym przypadku, choć na szczęście nie było miejsc tak dużego nachylenia jak wcześniej (druga „hopka” na wykresie). Droga wiła się zboczem góry, a widok zapierał dech w piersiach. Od stromego urwiska dzieliły mnie białe słupki, które nie były ustawione na tyle ciasno i wysoko, żeby nie mógł przez nie „przeskoczyć” rower. Widok białych „kresek” ciągnących się wzdłuż zbocza góry w nieskończoność nie napawał optymizmem. Jednak i ten fragment trasy pokonałem nie czując jeszcze większego, narastającego zmęczenia. Byłem na ok. 40 km trasy i nie wiedziałem dokładnie, ile pozostało mi do celu. Nagrodą za tę wspinaczkę był kolejny „piękny zjazd” do Pajary.
I na tym etapie kończy się piękno wyprawy. Droga z Pajara do Tuineje okazała się kolejnym męczącym podjazdem (trzecia „hopka” na wykresie). Zaczynałem powoli odczuwać zmęczenie. Na dodatek poczułem na sobie pierwsze krople deszczu i wzmagający się wiatr. Na szczęście deszcz był przelotny i po paru minutach skończył się. Nie miałem ze sobą cienkiej kurtki przeciwdeszczowej (błąd!), ale na szczęście „trzy warstwy” dobrze chroniły mnie przed wiatrem, a wierzchnia o tyle o ile także przed deszczem. Po dojeździe do Tuineje kieruje się w stronę Antiqua i znowu przypominam sobie, jak pierwszego dnia „pięknie” zjeżdżało mi się tą drogą w przeciwną stronę. Ponieważ jadę na północ, zmagam się z silnym czołowym wiatrem, który w pewnym momencie wyraźnie się nasila, a po kolejnej chwili już wiem, dlaczego! Leje. Nie pada. Leje. Jestem na podjeździe i choć jest on najmniej wymagający ze wszystkich tego dnia, dopada mnie kryzys (czwarta, z trudem zauważalna „hopka” na wykresie). Tym razem „zabawa” z deszczem trwa dłużej i powoduje, że zaczynam odczuwać wyziębienie i wyraźną utratę sił. Mam ostatni żel w postaci płynnej i spożywam go, choć od poprzedniego nie minęło dużo czasu. Na chwilę chowam się w napotkanym po drodze przystanku autobusowym, ale czuję, że pomijając warunki pogodowe także czas nie jest moim sprzymierzeńcem.
Po dojechaniu do Antiqua poczułem się lepiej psychicznie. Wiedziałem, że pozostało mi ok. 18 km do celu drogą w dół, ale jak już pisałem, na Furcie nawet droga prowadząca ostatecznie w dół, faluje. Podczas tego ostatniego fragmentu trasy byłem już pewny, że „coś” jest „mocno nie tak”. Nawet na zjazdach i płaskich odcinkach drogi, coraz częściej nie miałem siły jechać szybko. Wypiłem ostatnie łyki napoju i balansując między walką z czasem i wydatkowaną energią, zmierzałem do hotelu. Nie za szybko, żeby nie stracić reszty sił, nie za wolno, żeby zdążyć wrócić przed tym, co wydawało się już nieuchronne. Po dotarciu do ostatniego zakrętu, na ok. 2,5 km przed hotelem musiałem się zatrzymać. Czułem pierwsze objawy hipoglikemii. Powoli ruszyłem i po pokonaniu ostatniego lekkiego podjazdu zobaczyłem hotel… kilkaset metrów, może kilometr, który trwał wieczność… musiałem go minąć, bo był po drugiej stronie drogi i dopiero po objechaniu ronda mogłem pod niego podjechać. Zsiadłem z siodełka, z trudem przekładając nad nim nogę. Bardzo wolno doszedłem do windy, wjechałem na 5 piętro i wchodząc do pokoju miałem już zawroty głowy. Żona i syn niczego nie wiedząc próbowali się ode mnie dowiedzieć, czy udało mi się dojechać do Betancurii, ale ja tylko kiwałem przecząco głową na znak, że nie mogę teraz rozmawiać i szybko pochłonąłem 2 duże żele i zjadłem dwie bułki i banana. Wypiłem pół litra wody i położyłem się. W każdej pozycji czułem się źle. Zawroty głowy, drętwiejące palce rąk i stóp oraz język, nudności, niepokój. Zdążyłem w ostatniej chwili. Po 15 minutach „wróciłem”.
Tego dnia jako sportowiec amator umarłem i narodziłem się na nowo. Dowiedziałem się o sobie więcej niż mogłem przypuszczać, zdobyłem doświadczenie, którego nie zastąpi żadna podpowiedź. Łukasz Grass napisał mi tego dnia, że był pewny, że jedna z „wycieczek” tak właśnie się skończy. I chodziło o to, że tak właśnie miała się skończyć. To pozwala zdobyć doświadczenie, które może okazać się bezcenne w przyszłości. Co „nie zadziałało”? Wydatek energetyczny był większy niż prognozowany – po pierwsze z powodu długości i trudności trasy, a po drugie z powodu zmieniających się niekorzystnie warunków pogodowych. Tak jak w trakcie wyprawy alpinistycznej. Miałem za mało żeli węglowodanowych, zabrakło jednego/dwóch, które powinienem był spożyć w Antiqua. Ostateczna długość trasy ponad 82 km była moim najdłuższym dotychczasowym dystansem, a ilość spalonych kalorii wyraźnie pokazuje, z jak dużym wydatkiem energetycznym miałem do czynienia. Ostateczny łączny czas wyprawy 4:15 to również był najdłuższy czas spędzony przeze mnie do tej pory w drodze. Po południu razem z rodziną jechałem tą samą trasą autem podziwiając otaczający krajobraz i fotografując to, z czym musiałem się mierzyć tego ranka.
Trasa: : Caleta de Fuste – FV2 – FV413 – Antiqua – FV416 – FV30 – Betancuria – Pajara – Tuineje – FV20 – Antiqua – FV413 – FV2 – Caleta de Fuste
Dystans: 82,74 km; Czas ruchu: 4:01:55; Śr. prędkość ruchu: 20,5 km/h
Wzrost wysokości: 1112 m; Śr. tętno: 131/min; Kalorie: 2,578 C
Dodatkowo mapka z ukształtowaniem terenu. Od tej wyprawy każda kolejna planowana trasa była poprzedzona dokładną analizą.
{gallery}fuerta_stajszczyk1{/gallery}
Dzień 4 – „Odrodzenie” – poprzedniego dnia wieczorem dokładnie zaplanowałem trasę, zmierzyłem jej długość, sprawdziłem teren. Trasa jak na mnie była wymagająca, po drodze do przekroczenia dwa pasma górskie. Pierwsza część trasy była mi już znana z drugiego dnia. Dalsza część była niewiadomą. Rano przed wyjściem zjadłem 2 banany i bułkę z serem. Dodatkowo porcję „żelu” w postaci galaretki z zawartością węglowodanów o niskim indeksie glikemicznym, czyli powoli podnoszących stężenie glukozy we krwi. Na drogę duży zapas żeli w różnej postaci i o pół litra wody więcej. Wszystko poupychane w kieszeniach stroju i koszulki na plecach. Wyglądałem jak osioł-tragarz, ale co tam. Na marginesie należy wspomnieć, że osłów na wyspie nie ma, ale za to kóz jest całe mnóstwo. Koziołek jest nawet symbolem wyspy. Tym razem fragmenty trasy dokumentowałem od czasu do czasu pstrykając zdjęcie telefonem. Poszło gładko. 77,77 km bez kryzysu i zmęczenia. Przez wszystkie dni bardzo dużo jeździłem z chwytem dolnym, co było konieczne, jeśli jakoś miałem walczyć z napierającym wiatrem. O dziwo po każdym treningu czułem większe zmęczenie mięśni obręczy barkowej niż nóg.
Trasa: Caleta de Fuste – FV2 – FV413 – Triquivijate – FV430 – Camino Tetir-Tesjuates – Tetir – FV10 – La Mantilla – FV207 – Tefia – FV207 – Almacigo – La Ampuyenta – FV20 – Antiqua – FV413 – FV2 – Caleta de Fuste
Dystans: 77,77 km; Czas ruchu: 3:24:03; Śr. prędkość ruchu: 22,9 km/h;
Wzrost wysokości: 825 m; Śr. tętno: 131/min; Kalorie: 2,164 C
{gallery}fuerta_stajszczyk2{/gallery}
Dzień 5 – „Luźna jazda, czyli zabawa na 102” – takie było założenie. Pojechać w miarę „płaski” fragment i sprawdzić się po kątem czasowym. Wybrałem trasę wzdłuż wybrzeża na północ do Corralejo. Wg mapy było to 45 km w jedną stronę, czyli łączny dystans wynosił 90 km. Dystans rowerowy zawodów 70.3. W końcu trzeba go kiedyś przejechać i dobrze by było, żeby ten pierwszy raz nie wypadał w trakcie HTG 2013. Założenie zostało szybko zweryfikowane przez rzeczywistość. Wiatr w górach wieje mocno… wiatr na wybrzeżu jeszcze mocniej. Trasa tylko teoretycznie była płaska. Nachylenia podjazdów nie były znaczące, ale to też powodowało, że nawet jadąc w dół, nie można było specjalnie odpocząć. I ten wiatr! Jadąc centralnie na północ, nie byłem chroniony nawet przez najmniejsze wzniesienia, walczyłem z czołową silną siłą hamującą. Pogoda jak co dzień rano, czyli pełne zachmurzenie z nieśmiało przebłyskującym wschodzącym słońcem. Na horyzoncie, czyli nad północną częścią wsypy, tam gdzie sięgałem wzrokiem, większe przejaśnienia. Na ok. 20 km przed Corralejo spojrzałem przed siebie i nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Niebo na północy i na północnym-zachodzie było sino ciemne, a widoczność odległych szczytów wyraźnie zmniejszyła się. Leje? Czy tam teraz leje?!?! Tylko o tym pomyślałem i poczułem spadające na mnie pojedyncze krople deszczu. Co robić?!? Zawracać? W pamięci miałem swoją „przygodę” z mocnym deszczem feralnego dnia, a w planie było przejechanie łącznie 90 km. W tym samym momencie, kiedy rozważałem za i przeciw każdej decyzji, a wszystko to trwało tak naprawdę sekundy, kierowca samochodu jadącego z przeciwka zamrugał mi światłami i wymownym ruchem ręki pokazał za siebie… aha to jednak leje! Zawracam.
Nagle cisza. Ogłuchłem? Nie, to tylko wiatr zmienił się z czołowego na ten w plecy, więc nie było go słychać, ale można było poczuć jego siłę napędową tym razem. Mknąłem nie oglądając się za siebie. Deszcz mnie nie dogonił. Tak przejechałem trasę powrotną prawie do miejsca startu. 46 km. I co? Tak to się wszystko ma skończyć? 46 km w ostatni dzień? A jakie były plany! Na rondzie robię rundę i spoglądam na północ. Po ciemnych chmurach nie ma śladu. Zawracam. I znowu zmagam się z silnym wiatrem czołowym. I nagle chrup… łańcuch mi spadł. Jakoś sobie poradziłem i w dalszą drogę. Plan był taki, żeby dojechać mniej więcej do tego samego miejsca na trasie i zawrócić – wtedy powinno być ponad 90 km. Plan dojechania do Corralejo trzeba było porzucić, bo wtedy dystans łączny byłby za długi. Na ok. 15 km po nawrocie, ni stąd ni zowąd, od zachodu zaczyna na mnie napierać ciemna chmura… jako wprawny już meteorolog wiem, że pada z niej mocny deszcz. Po kilku sekundach mam go na sobie. Nie wiem, ile to trwało, 2-3 minuty, ale zlało mnie niemiłosiernie. Myślę, że gdybym nawet miał cienką kurtkę przeciwdeszczową, to mógłbym nie zdążyć jej założyć. Chwilowy przystanek na stacji benzynowej, która wyrosła z podziemia uchronił mnie przed kolejnymi 1-2 minutami ulewy i kończącym dzieło zniszczenia wiatrem. Posiliłem się, napiłem i dalej na północ. Koniec końców po kolejnym nawrocie na 68 km trasy mknąłem już z powrotem na południe z wiatrem. W jednym momencie trasy jest pewna pułapka – droga zakręca na zachód i mamy przed sobą parę kilometrów niewielkiego podjazdu. Zmęczenie na tym etapie zaczyna powoli dawać znać o sobie, a dodatkowo trzeba walczyć z bocznym wiatrem. Wtedy po raz kolejny przystanąłem i posiliłem się, a sam podjazd robiłem bardzo spokojnie, żeby nie stracić za wiele sił. Tak dojechałem do hotelu… licznik wskazywał ok. 95 km. I co? Tak to się ma skończyć? A może pierwsza w życiu „setka”? A jak. Zawracam na rondzie i robię rundę honorową w kierunku kolejnego ronda, zawracam i dokładnie na przejściu dla pieszych w Costa de Fuste licznik wskazuje 100 km. Kończę przy hotelu z wynikiem 102 km.
Trasa: Caleta de Fuste – FV2 – Puerto de Rosario – FV2 – ok. 20 km od Corralejo – nawrót – Caleta de Fuste (2x)
Dystans: 102 km; Czas ruchu: 4:13:00; Śr. prędkość ruchu: 24,2 km/h;
Wzrost wysokości: 644 m; Śr. tętno: 127/min; Kalorie: 2,542 C
Podsumowując w 5 dni przejechałem łącznie prawie 400 km, spędziłem na siodełku ok. 18 h, łączny wzrost wysokości wyniósł 3748 m, a średnie tętno 132/min
I to by było na tyle. Jean de Béthencourt określił pobyt na wyspie jako „mocną przygodę” (fr. forte aventure). Nazwa jest także wiązana z „wiecznym wiatrem”. Nic dodać nic ująć.
Jean de Béthencourt
Przewyzszenie 700m to ja mialem na 30km:) Reszta to byl plaski rozjazd:)
Gorki na Fuercie dla mnie były wyzwaniem ale u siebie mam nie gorsze tylko, ze jeszcze po nich nie jeździłem;))) jak po nich potrenuje to sie okaże, że te Fuercie to były zmarszki:)
@Artur – przewyzszenie 700 m na 100 km to mniej wiecej tyle ile miałem na ostatniej trasie „po płaskim” wzdłuż wybrzeża na Fuercie:)
Oglądałem dzisiaj Giro i czegoś takiego w zyciu nie widziałem – finisz w śniegu był niesamowity i duze brawa dla naszych zawodników Majki i Niemca za miejsca w generalce w pierwszej 10!!!
I wtedy pomyślałem o Twoim starcie w Szwajcarii – duze wyzwanie!
@Arek – tez o tym myślałem czy w Gdyni na trasie kolarskiej moze mocno wiać?
@Lukasz – masz racje, Malbork zweryfikuje ostatnie 6 m-cy treningow, prawdziwy test przygotowania fizycznego i psychicznego… będzie sie działo, boje sie tej konfrontacji ale tez nie moge sie jej doczekać;)))
@Marcin, u mnie idealna pogoda na triathlon. +13 stopni, wiatr 20-30km/h, okresowo deszcz:))) Zakladka dzisiaj: 100km roweru z przewyzszeniami 700m (wyglada, ze mam takie same gory jak na Fuerteventura:))), sr 26,5, potem bieg 10km, sr 5.28. Beda zawody gdzie bedzie zimno i bedzie lalo a startowac trzeba bedzie. W St. Polten odwolano na niedzielne zawody plywanie (zimna woda!). Ale mimo zimna i deszczu (do dzisiaj padal) pozostale konkurencje sie odbeda:) Podobna sytuacja moze wydarzyc sie w Rapperswil za tydzien. W Szwajcarii zima tej wiosny jakiej nie bylo od 30 lat! I jeszcze jedno: dzisiaj w Giro finiszowali w pelnej sniezycy:)
Jak znalazł będzie w Gdyni ! W końcu od morza też wieje ! Faktycznie dużą ilość km jak na tak ,,zaawansowanych ” amatorów jak my :-). Fajny felieton …..
Marcin, pięknie jak na żółtodzioba w tri. A prawdziwy test za tydzień w Malborku! Żaden trening nie odda rzeczywistości startowej :-))) nawet jeśli jest płasko, jak w Malborku, to będzie…będzie się działo :-))