Po mojej decyzji o wycofaniu się w trakcie zawodów w Gdyni padło sporo komentarzy. Wśród dużej liczby słów wsparcia, pojawiło się też kilka ostrych uwag. Że brakuje mi charakteru, że zgubiłem gdzieś sportowe ideały, że zawiodłem nie tylko siebie, ale i innych. Jestem tylko człowiekiem i czasem popełniam błędy, szczególnie, kiedy podejmuję decyzje w skrajnych okolicznościach. Chociaż akurat wciąż uważam, że wycofanie się w Gdyni było słuszne. Dwa starty w perspektywie miały osłodzić mi te gorzkie doświadczenie. Nie miałem wówczas pojęcia, że gdyński incydent był dopiero początkiem całej serii niepowodzeń, za które w dużej mierze sam odpowiadam, chociaż nie zawsze. Trzy tygodnie po Herbalife Triathlon wystartowałem na ćwiartce w Mrągowie. To miały być zawody na przełamanie i ostatni sprawdzian przed finałem sezonu. Niestety głównie przełamywałem swoje słabości, szczególnie na trasie rowerowej. Mocno pagórkowata trasa dała mi w kość i kiedy inni pędzili z uśmiechem na ustach, ja tylko bezradnie odprowadzałem wzrokiem moich rywali, nie mogąc zrozumieć, czemu nawet z górki jedzie mi się tak ciężko. Po raz pierwszy w życiu na odcinku kolarskim zająłem to samo miejsce co na biegu. I to wcale nie dlatego, że ni stąd ni zowąd odkryłem w sobie kenijskie korzenie. Cóż za niemiła niespodzianka. Na mecie, umęczony jak nigdy, postanowiłem, że kończę przedwcześnie sezon. Lecz w postanowieniu tym wytrwałem zaledwie do momentu wyprowadzania rowerów ze strefy zmian. Wówczas to odkryłem, że przez 45 km jechałem z zaciśniętym z jednej strony przednim hamulcem. To wiele wyjaśniało, no może poza jednym. Jak można być taką fujarą, żeby tego nie zauważyć i nie poprawić.Poprawił mi się za to humor i uznałem, że w gruncie rzeczy to wykonałem niezły trening, który zaprocentuje dwa tygodnie później na połówce na Rugii. Skąd miałem wiedzieć, że kolejne dni będą jedną wielką katastrofą i splotem kompletnie nie sprzyjających wydarzeń. To co miało być, a co się stało jest tak abstrakcyjnie odległe, że niemal niemożliwe, gdyby nie fakt, że zdarzyło się naprawdę.
Wypadek nr 1 – Wyjazd
W czwartek przed zawodami mam jeszcze jechać do Sopotu, gdzie wieczorem pracuję. Z Trójmiasta już z Emilem Wydartym i Marcinem Koniecznym mamy dotrzeć do Rugii. Sprawdzam maila. Ale jaja. Koledzy z firmy zapomnieli mi wcześniej wspomnieć o „kosmetycznych” zmianach”. Zamiast nad morzem, konferencję mamy w Krakowie. Taka bagatelna różnica. Dla mnie różnica 400 km. Co zrobić? Jadę do Krakowa. Prowadzę imprezę. O 22.00 wsiadam z rodziną do samochodu. Pod granicą śpimy w hotelu i rano w piątek podążamy w kierunku północy Niemiec. Nawet nie wspomnę o drobnych przygodach, jak złośliwe rady mojej wypasionej nawigacji, która zamiast puścić nas cały czas autostradą, postanowiła „skrócić” nam podróż niemiecką drogą krajową. To oznacza ograniczenie do 80 km/h , a jak wiadomo „ordnung muss sein” więc przez dwie godziny tłuczemy się jak emeryci przez enerdówek.
Wypadek nr 2 – pogoda
Wykończeni po dwóch dniach podróży samochodem, docieramy na miejsce. Binz to piękna nadmorska miejscowość utrzymana w konsekwentnej estetyce kurortowej. Bez jaskrawych jarmarcznych straganów, architektonicznych koszmarków i innych przejawów bezguścia – tego, co tak bardzo bije po oczach na polskim wybrzeżu. Przed naszym hotelem spotykamy pierwsze znajome twarze. To Andrzej Erbel z żoną, którzy przekazuje mi kolejną „dobrą” nowinę. Wieje ponad 10 m/s, na morzu szaleją fale do dwóch metrów i zagrożony jest etap pływacki.
Wiadomość zostaje potwierdzona na odprawie dzień później. No to sobie mogę wsadzić w cztery litery takie zawody. Chciałem bić życiówkę, a może nawet powalczyć o jakieś wysokie miejsce. A dla mnie, bez pływania to wszystko jest nic nie warte. Jakby tego było mało, organizatorzy chcą rozegrać zawody w formule duathlonu czyli 5 km biegu, 91 km roweru i 21,1 km biegu na koniec. Jestem załamany. Na szczęście jak zwykle mogę liczyć na niezawodnego w budowaniu motywacji Mkona, który najpierw niemal wyzywa mnie od cieniasów, a potem nastawia bojowo. Wieczorem w dużym triathlonowym gronie śledzimy triumf siatkarzy nad Iranem. Będzie dobrze.
Wypadek nr 3 – aaaaa…szkoda gadać
Rano razem z Mkonem i Emilem spokojnie jemy śniadanko, pijemy kawę i gadamy o tym, co za moment nastąpi. Temat schodzi na buty do roweru. Właśnie, buty do roweru. Buty do roweru??? O w mordę. Gdzie ja je mam?? Dzień wcześniej wstawiliśmy rowery do strefy, ale przez padający nieustannie deszcz i porywisty wiatr, odpuściliśmy krótki rozjazd. Nie było więc okazji do użycia butów. Zbiegam cały w stresie do garażu. Jest 8.20. Za godzinę i 10 minut zamykają strefę. Wyrzucam z samochodu dosłownie wszystko, już prawie wykręcam fotele. Przeszukuję każdy zakamarek. A butów nigdzie nie ma. Następuje moment załamania. Liczę stracony czas, męczarnie w podróżny i wydane pieniądze. Wpadam w histerię, kręcę się w kółko i niczym opętany mamroczę coś sam do siebie, wciąż nie wierząc, że mogłem dopuścić do takiej sytuacji. Gdybym chociaż dzień wcześniej to zauważył, mógłbym coś wykombinować, ale teraz??? Kiedy już niemal wyrywam sobie włosy z głowy, w garażu pojawia się niezastąpiony mistrz motywacji Mkon. Najpierw mnie obśmiewa, później stawia na nogi i uświadamia, że to jeszcze nie koniec świata. Fakt. Gwardia ginie, ale się nie poddaje. Pakuję niezbędne rzeczy do plecaka i pędzę do Expo. Może uda się kupić buty. Niestety expo czynne od 10 rano. Co za bzdura, skoro strefę zamykają pół godziny wcześniej?! Nic tam. Lecę do strefy szukać serwisu. Wciąż leje i wieje jak na złość. A miało się trochę przejaśnić. Wiele osób się wycofuje, może ktoś pożyczy mi buty. No tak, ale skąd ja znajdę kogoś z płetwą w rozmiarze 48. Rozglądam się wśród zawodników słusznego wzrostu, ale po chwili uznaję, że szkoda czasu na taką ruletkę. W poszukiwani serwisu przebiegam trzy razy strefę, która ma chyba z 800 metrów – jest znacznie dłuższa niż ta w Gdyni. Chłopaki z serwisu nie mają dobrych wiadomości. Na miejscu, ani w sklepie butów nie mają. To chociaż zwykłe, płaskie pedały?? Też nie!! Zrozpaczony znów lecę do Expo. Z wywieszonym językiem i błagalnym wzrokiem próbuje coś wskórać, ale „ordnung muss sein”. No przecież było mówione – dziesiąta to dziesiąta. Znowu biegnę – to już chyba 5 km tego dnia i to wcale nie w tempie rozruchu. Po drodze z niekłamaną zazdrością patrzę na jakieś miejskie gruchoty, przytwierdzone łańcuchem do stojaków. Nigdy nie sądziłem, że zwykły, plastikowy pedał będzie takim obiektem pożądania. W akcie desperacji jestem już bliski dokonania czynu spełniającego znamiona przestępstwa w postaci regularnej kradzieży. Ale:
A) trochę głupio tak przy wszystkich
B) nawet nie mam takiego klucza, którym bym to odkręcił.
Czasu coraz mniej. Znów odwiedzam serwis. Znów błagam Niemców o pomoc. W końcu pojawia się iskierka nadziei. Jeden z serwismanów gdzieś dzwoni, po czym mówi, że będzie okay i znika. Pędzę po rower. Do zamknięcia strefy pozostaje zaledwie 10 minut. Do mojego hi-tech, ultralight, super perfomance, carbo ultimate S-Worksa, z wypasionymi kołami, kosmicznym dyskiem i Bóg wie czym jeszcze, panowie przykręcają pedały z dwudziestoletniej damki. Same pady ważą pewnie więcej niż reszta roweru. To jednak teraz nieważne. Deszcz nie przestaje lać. Na pagórkowatej trasie, w butach biegowych będzie ciężko, a niestety nosków panowie nie mieli. W swoim plecaku znajduje kilka przydatnych przedmiotów. Swoją drogą jak to się mogło stać, że nie wziąłem ze sobą butów na zawody, ale nie zapomniałem o srebrnej taśmie i trytetkach??? Sam nie wiem, skąd znajduje w sobie jeszcze takie pokłady energii i kreatywności. Z kilku trytetek i taśmy sklecam coś na wzór nosków. Może to dużo powiedziane, ale przynajmniej ten patent godny McGyvera choć trochę ułatwi pedałowanie. Niestety wszystko robię na oko i nie mogę sprawdzić, czy to zadziała i się nie rozpadnie, bo sędziowie nie pozwalają mi wsiąść na rower w strefie. No cóż – ordnung muss sein. Mój rower momentalnie robi furorę. Chociaż już nas wyganiają ze strefy, każdy na odchodne chce sobie zrobić zdjęcie przy mojej maszynie.
Wypadek nr 4 – nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej
Wybija 9.30. Już nic więcej nie wymyślę. Do startu mam ponad godzinę. Biegnę z powrotem do hotelu po ciuchy. Sam nie wiem, ile już kilometrów wykręciłem. Jestem szczęśliwy, bo przynajmniej wystartuję. Już nic mnie nie złamie. W garażu okazuje się, że tak hasając po mieście w butach bez skarpetek pościerałem stopy. Po tym co przeżyłem to pikuś. Zalepiam rany plastrami, przebieram się w trisuit. Nakładam pasek pomiaru tętna i…. Nie mogę znaleźć numeru startowego. Nie wierzę?! Na pewno miałem go rano. Znów wywalam wszystko z samochodu. Znów przeszukuję wszystkie zakamarki. No rzesz jasna cholera. Nie ma. Musiałem go gdzieś zgubić w tym całym zamieszaniu. Gorzej być chyba nie może. Po to wykonywałem tyle pracy, żeby wszystko poszło na marne, bo mnie Niemcy nie dopuszczą do zawodów???? W końcu ordnung muss sein. Znów biegnę do Expo. To cholerny kilometr od hotelu. Po drodze spotykam Emila i Mkona, którzy słysząc moje kolejne przygody nie wiedzą czy śmiać się czy płakać. Mam łzy w oczach. Łzy musi mieć także Pani z punktu informacyjnego, widząc mnie po raz trzeci, chociaż tym razem ze zgoła innym problemem. Tłumaczę jej w czym rzecz. Jest nieco skołowana, ale chwyta za telefon i po chwili oświadcza, że mogę startować o ile mam chip. Fuck. Chip!!!! Hehe. Mam. Założyłem go tuż po obudzeniu. Nie taki Niemiec straszny jak go malują. I nie zawsze ordnung muss sein. Na wszelki wypadek malujemy pisakiem numer na koszulce. Wreszcie mogę odetchnąć.
Przypadek nr 5 – Zawody
Po tylu przygodach same zawody to już tylko wisienka na torcie. Jestem tak przemoczony i zmarznięty, że pierwsze 5 km biegu lecę nawet nieźle. Jak na mnie. Na pewno jestem mistrzem zmian, bo kiedy inny mocują się z workami, ja po prostu przelatuję w obuwiu biegowym przez strefę. Kiedy wskakuję na rower, okazuje się, że patent z pedałami jest dosyć upierdliwy. Samo „wpinanie” zajmuję mi kilkadziesiąt sekund. Z noskami wiele wspólnego nie ma, że o wiązaniach nie wspomnę. Pogoda też nas nie rozpieszcza. Nie przestaje lać i jeszcze co raz mocniej wieje. Buty co chwila ześlizgują się i wypadają z „nosków”. Żeby jako tako pedałować, muszę zaciągać palce. Nogi pracują w jakiejś kompletnie innej pozycji niż zwykle. Do 60 km jeszcze jakoś to idzie. Wielu zawodników dostaje szału, kiedy widzi jak ich wyprzedza koleś w pomarańczowych butach biegowych. Chcą za wszelką cenę mnie gonić. Po niemal dwóch godzinach kręcenia, na wymagającej trasie, w ekstremalnie trudnych warunkach, nienaturalnie pracujące mięśnie dają znać o sobie. Na dobry wynik szans nie ma, ale dziś chcę sobie udowodnić coś zupełnie innego. Drugi bieg zaczynam zgodnie z planem. Trasa skandaliczna. Albo biegniemy po drobnej, krzywej kostce, albo przez jakieś krzaki, po błocie. Organizatorzy się nie popisali. Na początku trzeciej pętli, po 11 km zaczynają mnie łapać kurcze w łydkach i udach. Inne niż w Gdyni. No tak przecież mam już w nogach prawie półmaraton, a z porannym „rozbieganiem” dobrą piątkę więcej. A przecież nigdy wcześniej nie przebiegłem więcej niż 22 km, nawet na treningu. Trener Netter wspominał, że duathlon jest znacznie trudniejszy od triathlonu.
Kurcze uniemożliwiają normalne bieganie. Co kilkaset metrów, muszę rozciągać napięte mięśnie. Ale wiem, że się nie poddam. Zbyt wiele mnie to wszystko kosztowało, żebym teraz, tak blisko mety miał się wycofać. Przypomina mi się mój pierwszy start, kiedy celem było nie ściganie, ale ukończenie. Teraz też walczę już tylko ze sobą. Za każdym razem, gdy łapie mnie kurcz, przypominam sobie słowa Filipa Przymusińskiego po Gdyni – „Schodząc z trasy uchyliłeś furtkę z napisem nie dam rady, którą trzeba czym prędzej zamknąć, inaczej zaczną przez nią przełazić coraz większe istoty, aż w końcu wywalą furtkę z zawiasów”. Niczym mantra pchają mnie do przodu. Mimo bólu biegnę uśmiechnięty. Walczę ze sobą, dla siebie. Czerpię radość z tych nędznych w gruncie rzeczy zawodów. Mam czas na bufet, mam czas na zdjęcie z moją rodziną, która jak zwykle mnie wspiera. A tak przy okazji pecha, to kiedy robimy sobie fotkę zacina się obiektyw w aparacie i cała sytuacja zajmuje nam ze dwie minuty. Na odchodne uczciwie informuję córkę, że raczej drugiej takiej okazji na pogadankę podczas zawodów z tatą już mieć nie będzie. Spadam w klasyfikacji o dziesiątki miejsc. Ale na mecie jestem dla siebie zwycięzcą. Większym niż wtedy, gdy walczyłem o najwyższe cele, kiedy stawałem na podium i przyjmowałem gratulacje od rywali. Zaimponowałem sam sobie, że w przy tylu przeciwnościach losu, za które w dużej mierze sam odpowiadam, nie złożyłem broni. Że zachowałem zimną krew i umiałem wykorzystać wszystkie możliwości, aby stanąć na starcie i wyjść z tej próby zwycięsko. Zyskałem cechę, która zawsze mi imponowała – niezłomność. I odzyskałem dawną, dziewiczą radość z triathlonu. Zdjąłem z siebie niepotrzebną presję. Wiem, że z jeszcze większym entuzjazmem rozpocznę za półtora miesiąca przygotowania do kolejnego sezonu. Bo jednego jestem pewien. Ciągnięcie tego sezonu i szukanie na siłę kolejnych zawodów za granicą po prostu nie ma sensu. To kolejna nauka z niemieckiej lekcji. A co do Niemców?! Ordnung muss sein – gdybym go zachował, na pewno niczego bym nie zapomniał.
Maciek, gratulacje za inwencję i ducha walki. Mam jeszcze kilka fotek, które zrobiłem w strefie zmian przed startem z twoim wynalazkiem i z tobą, więc jeśli chcesz, to mogę ci podesłać – kontakt do mnie to [email protected]
Pozdrawiam i do zobaczenia gdzieś na trasie w przyszłym roku
Widziałem na FB niezły, wg mnie, wpis skierowany do osoby, która nie rozumiała ironii: „Zawsze chciałem o to spytać, ale kolega po raz pierwszy w internetach?”
Ja rowniez gratuluje wyniku. Co do pecha, mysle ze i tak wszystkiego nigdy sie nie przewidzi. Ja ja po wielu juz roznych imprezach biegowych jakie nazbieralem przez 5 lat, po tym jak przerobilem juz brak numeru, brak czesci garderoby przed startem czy finisz z charakterystycznymi strugami krwi na klatce piersiowej mam swoja liste ktora zawsze sprawdzam przed wyjsciem. W tym roku jednak na polmaraton wybralem sie z mama, siostra i dziewczyna ktore tez chcialy startowac. Na starcie slychac juz rozgrzewke a tu jedna w toalecie, druga w sklepie a trzecia zgubila numer… Na nic sie zdalo moje- 'mam szanse zrobic zyciowke’, startowalem z szarego konca (tuz sprzed liny oznaczajacej koniec stefy startu) i na poczatek musialem sie przedzierac przez wszystkich supermanow, batmanow itd. Zyciowke jednak zrobilem :). Wracajac do tematu jednak, ukonczyc TAKI duathlon w TAKA pogode to osiagniecie samo w sobie wiec tym bardziej gratuluje wyniku.
Więcej pokory, mniej chwalenia się, kogo to też znasz…
Jak to się mówi …..” sprzęt sam nie pojedzie” a w przypadku M. Dowbora jeździ całkiem szybko, więc nie wiem Mat po co się tu ciśnieniujesz. Dodam, że w strefie często stoją droższe rowery innych zawodników i jakoś nikt im tego nie wytyka…….
Panie Maćku, pierwsza rada olać hejterów, oni zawsze będą, taki urok tego świata. Co prawda nie ma Pan tego komfortu jaki mam ja i nie może Pan im napisać żeby się walili 🙂 Znaczy może Pan, ale jako osoba publiczna musi Pan się bardziej gryźć w język niż ja 🙂 Ma Pan rację, że niektórzy widocznie nie zrozumieli Pana autoironii, ale jak 60% społeczeństwa nie czyta w roku ani jednej książki to czego oczekiwać po ludziach jak nie potrafią odróżnić zwykłych zdań od metafor i innych „gimnastyk” słownych. Sam felieton bardzo fajny, faktycznie pechowy start finalnie zakończony szczęśliwie. A pewnie na starość będzie to ten jeden z wielu startów, który będzie się najbardziej pamiętać i wspominać 🙂 Pedały i noski pierwsza klasa, jak ma Pan je nadal w wersji jak na fotce, to postawić na półce na pamiątkę 🙂
Pozdrawiam
Panie Maćku, nikt Panu nie może odmówić tyrania na treningach- To TYLKO Pana zasługa wyniki do których się nawet nie zbliżę.
I Pana słowa : wynik na zawodach to wypadkowa treningu, nie ma cudów-stwierdzenie godne zawodowca.
Trzymam za Pana kciuki i śledzę postępy. Miałem okazję zamienić kilka słów z Panem w Piasecznie (a także z p. Rozmusem i Topą)- zwykłe, miłe chłopaki-„bez gwiazdorstwa”.
Pozdrawiam Triathlonistów.
1. Swietnie sie Twoje teksty czyta.
2. Trzeba miec jaja, zeby o sobie po takich zawodach napisac. Szacun.
3. Szczerze mowiac liczba zaniedban masakryczna, ale i tak nie przebijasz kolegow, ktorzy po zapisaniu sie na IM Austria, rocznych treningach, nie zadali sobie trudu, zeby pojsc na odprawe, czy sprawdzic agende i nie wstawili rowerow dzien wczesniej. Byla taka historia na AT jakis czas temu. Twoja historia tylko nr 2 😉
A i jeszcze jedno – „miejski gruchot” to rdzewiejący od wielu lat rower, którego właściciel trzyma go na łańcuchu, na świeżym powietrzu. Zjawisko często spotykane w zachodniej europie – u nas kompletnie nieznane, bo po dwóch dniach takiego „parkowania” nic by z takiego sprzętu nie zostało. 😉
Witam. Dzięki za wiele miłych i krzepiących słów. Oczywiście z uwagą czytam też krytyków. Mam jednak wrażenie, że część z nich nie zrozumiała mojej autoironii – szczególnie w kwestii „hi-tech, ultralight, super perfomance, carbo ultimate S-Worksa” ;-). Broń boże nie próbowałem w ten sposób się wywyższać, tylko chciałem pokazać jak te gadżety są mało istotne kiedy zaledwie jeden brakujący element może wszystko zniweczyć.
@Mat, @Tri – Wife – z całym szacunkiem, ale w triathlonie przede wszystkim trzeba tyrać na treningach i moi drodzy, ale tego nie możecie mi odmówić. Po tym sezonie jestem wyrżnięty o zera.
@Mat zarzuca mi, że zwykłe pedały mnie pokonały, a facet na Wigrach w Poznaniu dał radę. Tylko, że na tych zwykłych pedałach, na mokrej trasie, do 60 km (licząc czystą jazdę bez „wpinania” ) miałem średnią grubo ponad 38 km/h.
Notabene jestem ostatnią osobą, która kiedykolwiek wyśmiała jakiegokolwiek zawodnika.
Szkoda, że w naszym sporcie jest co raz więcej hejtu.
NA szczęście wciąż dominuje przyjacielska i pomocna postawa, nawet pomiędzy ludźmi, którzy widzą się po raz pierwszy. O czym wielokrotnie przekonałem się w tym sezonie. POzdrawiam i do zobaczenia na treningach
Zgadzam się po części z Mat-em. Zawodnicy triathlonu są (generalizując) zarozumiali. Nie wiem z czego to wynika… kasy, a co za tym idzie sprzętu, możliwości, a może tylko moich kontaktów? Inaczej jest na masówkach biegowych – w mojej ocenie bardziej przyjazna atmosfera. Ale tak to już jest. Życzę powodzenia.
Ten mecz z IRANEM to „leciał” w POLSAcie?
Byc moze to rutyna, byc moze zbyt wielka pewnosc siebie? Co przezyles to Twoje! Teks swietny, przygody ku przestrodze, bo kazdy z nas ma szanse zbytnio uwierzyc w siebie.
Powodzenia w kolejnych startach!
Przestań się żalić, weź się pozbieraj do kupki i odgryź jaja diabłowi…
Panie Maćku dzięki za wsparcie na trasie w Rugi! Maiła być walka o slota, a skończyło się odcięciem…w głowie już była podjęta decyzja o wycofaniu. Zachęcił mnie Pan do dalszego biegu (a raczej truchtu) i jakoś ukończyłem mimo czarnych myśli. Pozdrawiam i życzę udanego przyszłego sezonu!
W ciagu szesnastu lat startow zapomnialem wziasc na zawody ; gogli, kasku, butow na rowe, ale numer jeden to pianka przed IM Lake Placid. Kolega wyslal mi ja przez UPS ale najpierw musial sie „wlamac” przez garaz do mojego domu.
Jeszcze duzo przed Toba ! :-))))
Z powodu korkow w miescie(Ottawa) spoznilem sie tez na start HIM , okolo1-2 min i …..byla .zyciowka (4:38)
Panie Maćku w Pana tekście rzuca sie w oczy Pana bufonada. Porownanie Pana „hi-tech, ultralight, super perfomance, carbo ultimate S-Worksa” do „miejskich gruchotów” wyszło słabo. Pamietam tez bunczuczne zapowiedzi przed sezonem jak to ukończy Pan jakiś wyścig na sprzęcie za 1500 zł. Zapowiedz owa okazała się pustymi słowami a jak widać juz same zwykłe pedały prawie Pana pokonały. Z całym szacunkiem chyba czas na troche wiecej pokory, mniej pozerstwa. A swoja droga ciekawe jak by wygladał wyścig-eksperyment w ktorym wszyscy musieliby jechac na „miejsckich gruchotach” zamiast na kosmicznych rowerach za kosmiczne pieniadze. Mogłoby sie okazac ze nagle niektorzy „Wielcy triathlonisci” (wysmiewajacy uczestnika zawodow w Ponaniu na rowerze Wigry, ktory je ukonczyl) polegli by w boju. Odnosze troche wrazenie ze ten fantastyczny sport jakim jest triathlon stal sie moda celebrytow i gadzeciarzy a idea czlowieka z zelaza ma z tym coraz mniej wspolnego.
Panie Maćku w Pana tekście rzuca sie w oczy Pana bufonada. Porownanie Pana „hi-tech, ultralight, super perfomance, carbo ultimate S-Worksa” do „miejskich gruchotów” wyszło słabo. Pamietam tez bunczuczne zapowiedzi przed sezonem jak to ukończy Pan jakiś wyścig na sprzęcie za 1500 zł. Zapowiedz owa okazała się pustymi słowami a jak widać juz same zwykłe pedały prawie Pana pokonały. Z całym szacunkiem chyba czas na troche wiecej pokory, mniej pozerstwa. A swoja droga ciekawe jak by wygladał wyścig-eksperyment w ktorym wszyscy musieliby jechac na „miejsckich gruchotach” zamiast na kosmicznych rowerach za kosmiczne pieniadze. Mogłoby sie okazac ze nagle niektorzy „Wielcy triathlonisci” (wysmiewajacy uczestnika zawodow w Ponaniu na rowerze Wigry, ktory je ukonczyl) polegli by w boju. Odnosze troche wrazenie ze ten fantastyczny sport jakim jest triathlon stal sie moda celebrytow i gadzeciarzy a idea czlowieka z zelaza ma z tym coraz mniej wspolnego.
gratulacje walki z przeciwnościami (jakie uczciwie mówiac sam Pan sobie zgotował)
jesli czyta wiec Pan komentarze – przypominam sobie co pisałem pod poprzednim wpisem i podtrzymuję… popełniać błędy zdarza się… powielać je – głupota. gorąco podpowiadam jest kilka sprawdzonych sposóbów jak pamietać o wszystkim (najprostszy to check lista) – warto z nich korzystać bo szkoda takiego talentu i tyle godzin pracy marnować
gratulacje za wytrwałość !! a tak swoją drogą nikt tak plastycznie nie opisuje swoich problemów jak TY. To wielka sztuka umieć o tym napisać i się podzielić swoimi doświadczeniami ze sporą nutką dobrej zabawy jak się to czyta 🙂 choć wierzę, że w takich momentach nie zawsze jest do śmiechu ….
pozdr
MAĆKU
JAK W ŻYCIU. RAZ NA WOZIE RAZ POD WOZEM. NAJWAŻNIEJSZE ŻE JAK PRAWDZIWY TRIATHLONISTA WALCZYŁEŚ DO KOŃCA. A WYNIK ? ZAWSZE MOŻNA POPRAWIĆ INNYM RAZEM. POTRAKTUJ TĘ SERIĘ NIEFORTUNNYCH WYPADKÓW JAKO DOŚWIADCZENIE KTÓRE CIE WZMOCNI NA KOLEJNE SEZONY. POZDRAWIAM
I DO ZOBACZENIA NA TRASIE :)))
Trzeba na to spojrzeć z innej strony – w sezonie było kilka sukcesów, sporo startów. Spadła koncentracja i doszło zmęczenie. Teraz odpoczynek i potem znowu ogień.
drogi maćku – czyżby karma cie dopadła ?
if you know what i mean…
marzec – centrum olimpijskie – warszawa
Pozdrawiam 🙂
drogi maćku – czyżby karma cie dopadła ?
If you know what i mean…
marzec – warszawa – centrum olimpijskie
Pozdrawiam 🙂
wypadki nie-miłosne. Może wpadki?Całe szczęście panie Macieju ,że stroju startowego pan nie zapomniał….Wtedy trzeba by było toples latać na trasie:D. A brak obuwia upatruję w wątpliwej organizacji:). Na szczęście człowiek się uczy na błędach( szkoda ,że tym razem swoich) i w nowym sezonie startowym wpadki już sie nie przytrafią. 🙂 i limit pecha został wyczerpany w tym roku.
Jak można nie zauważyć, że hamulec jest zaciśnięty????? Niesłychane!
Po drugie, czas poskromić egocentryzm i wziąć się do roboty.
Do obrzydzenia chwali się Pan rowerem super mega bomba blaaa blaaa blaaa. Rower sam nie jedzie!
Byłem może nie bezpośrednim ale krytykiem historii z Gdyni ale ta mnie urzekła i rozbawiła nie wspominając o motywacji którą wzmogła. Toż to nie triathlon a co najmniej pięciobój z robótkami ręcznymi i malowaniem jako dodatkowymi dyscyplinami. Proponuje zachować pedały z supernoskami na aukcję za kilkadziesiąt lat. Żałuję że mnie tam nie było bo przy swoim rowerze mam sprytny patent w postaci pedałów dwustronnych ( na normalne buty i spd) to bym chętnie wsparł. Uważam że organizatorzy zawsze powinni nagradzac tego typu „specjalne” przypadki ale oczywiście na „wypasionych” zawodach to się nie zdarza- za mało emocjonalnej, pozytywnej fantazji. Na szczęście na „lokalnych” jednak tak. Do tej pory z rozczuleniem wspominam jak na półmaratonie w Węgorzewie Gmina Pozezdrze ufunfowała nagrodę dla zawodnika który najkrócej w trakcie biegu przebywał na terenie Gminy i taką samą dla tego który najdłużej. No i na podium stanęli obok siebie Kenijczyk który wygrał oraz drugi zwycięzca, który przybiegł ostatni. Obydwaj dumnie ( choć Kenijczyk może mniej) trzymali swoje nagrody czyli wędzone węgorze.
Gratuluję choć trochę brakuje mi trochę wykonania jakiegoś sweterka lub czapeczki na drutach przed startem. W końcu zimno było 🙂
Taki jest triathlon – zawsze są jakieś błędy. A oskarżanie Maćka o brak profesjonalizmu to chyba przesada – przecież nie jest profesjonalistą i w nawale obowiązków codziennych może taka wpadka nastąpić. Zdarza się ale najlepsze jest jak sobie z nią poradzić i to trzeba podkreślić :).
Ktoś tam oskarża kolegów że nie pomogli – puknijta się w dyńkę – nie wiem jaką stopę ma mKon ale Maciek ma 48 – kto ma takie długie stopy prócz koszykarzy ? he he he
Nie tylko mocne uda trzeba mieć – głowa jest ważniejsza i zad też 🙂 – Pozdrawiam – super że to opisałeś Maćku.
Wlasnie takie zawody bedziesz do konca Twoich dni pamietac 🙂 to moze byc Twoj przelom , Powodzenia zyczy Lukasz Kolasa:)
Gratuluje Maciej wygranej ze sobą, z wszystkimi przeciwnościami. To jest najważniejsze – nie dać się złamać. Choć żeby to zrozumieć to trzeba przeżyć coś takiego. Ja „niestety” wiem jak mogłeś się czuć, w Gdyni na 60 km roweru byłem już tak naładowany samozaparciem, że nawet gdybym miał biec 30 km z rowerem na boso i potem trasę biegową to skończę te zawody. Chyba, że sędziowie mnie powalą na ziemię i nie pozwolą biec z rowerem. W przyszłym roku będzie lepiej – no bo jak może być gorzej :))))
pozdrawiam
:):) Gratuluje determinacji i wytrwałości. To duża sprawa nie poddać sie w takich okolicznościach. Z drugiej strony już któryś raz piszesz o swoich kłopotach na biegu po rowerze. Masz już swoje doświadczenie no i doświadczonego trenera wiec nie chce sie wymądrzać ale gdyby to był początkujący debiutant to wszyscy by napisali ” za mocny rower”. Moze cos w tym jest. Kazdy z nas gdzieś swój kres możliwości fizycznych i psychicznych i prędzej czy później trzeba zacząć sie bawić sportem niż walić głową w mur i przeżywać rozczarowania.:):):). Teraz odpoczynek……..do zobaczenia na trasach w 2015. Trzymam kciuki za kolejne starty:):):).
Gratuluje Macku! Zgadzam sie z MKon’em, ze to bylo przelomowe zdarzenie, mozna to wyczuc w felietonie. To prawda, ze jak raz sie poddajesz to latwiej sie poddac kolejny raz, dobrze, że teraz walczyles do konca nie patrzac na wynik, to byl klucz. Latwiej tez bylo nie patrzec na wynik po tych wszystkich wypadkach i mysle, ze dobrze sie stało, takie zakonczenie seonu jest duzo lepsze niz gdyby zawody odbyly sie normalnie na pelnym dystansie a Tobie nie udaloby sie poprawic zyciowki, wtedy bylbys zly, zalamany a teraz jestes szczesliwy:)
Maciek, niezła historia i jak zwykle fajnie opisana przez Ciebie, czyta się jak dobry scenariusz filmu akcji 😉
Gartulacje za wytrwałość!
Też miałem kilka przygód w tym sezonie, najważniejsze to nie poddawać się, szczególnie wtedy kiedy nie idzie 😉
Niezłomny i wytrwały. Gratuluję Maćku, bo to ważniejsza lekcja niż te poprzednie kiedy to wszystko szło planowo 🙂
Mam nadzieje, że jeszcze nie raz przybijemy sobie piątkę na triatlonowym szlaku 🙂
E, tam.. po nocy dzień, po burzy słońce!
A na porawę nastroju i ku pamięci, że walczyć trzeba do końca -film, jak to robią najlepsi ( w trudnych chwilach );
http://bcove.me/vmvdb2wm
MOC POZDROWIEŃ!
Tym razem wielki podziw i szacunek. Witamy na pokładzie IM.
Pozdro.
Bardzo pomocny artykul. Teraz wiem, ze na zawody zawsze musze brac dodatkowo mojego „peugota 1978” i druga nauczka, to ze nigdy nie wolno liczyc na startujacych z Toba kolegow czy przyjaciol. Zdziwil mnie bardzo fakt, ze taki „mega Wyga” MKON, nie mial ze soba dodatkowych par butow! Kak to w ogole mozliwe? kto jak kto, ale MKON?
startowe w Rugii ileśtam euro; pedały platformowe 10 euro, zobaczyć Dowbora uśmiechniętego po nieudanych zawodach – bezcenne 🙂 Mam wrażenie, że byłem świadkiem przełomowego zdarzenia! Trzymaj się Maciek!
Ja uważam ze osoba która potrafi wycofać się z zawodów staje sie dojrzałym zawodnikiem
no no szacun , chyba wykorzystałeś limit pecha na ten i przyszły rok :)…no ale zeby butów zapomnieć na zawody typu A ? to juz chyba brak profesjonalizmu a nie pech 🙂 ! pozd
Maciej 🙂
Czytając tekst to jakbym widział Jana Piszczyka z „Zezowatego szczęścia” i „Obywatela Piszczyka”, później jak sam wspomniałeś Angus MacGyver na końcu na szczęście wyszedł z Ciebie William Wallace z „Braveheart” 🙂
Powodzenia, dla mnie szacun.
Ps. na 3 zdjęciu z tą brodą wyglądasz jakbyś kibicował Irańczykom 🙂
A myślałem, że tylko ja miałem w tym roku takiego pecha, ale jednak nie 🙂 Miejmy nadzieję, że limit wyczerpany.
Szczena opada, chyba wyczerpales limit pecha na nastepne dziesiec lat, szacun za upor i wytrwalosc!
Dobre
czasem tak jest , wydaje się że wszystko jest przeciwko Tobie ale po paru dniach jesteś na szczycie.
I jeden z tekstów filmowych”klęska jest nawozem sukcesów”t-tak tylko że nikt jej nie chce ona przychodzi sama.
Każdy tri dojrzewa i po 10-15 latach staje się twardy jak stal
Marcin Konarski