Misja Barcelona – felieton Macieja Dowbora

Pustka. Tylko tak potrafię nazwać stan w jakim znalazłem się w pierwszych dniach września. To naprawdę miało być wszystko? Tyle miesięcy zmuszałem się do olbrzymiego wysiłku, zawalałem wiele spraw, trenowałem niezależnie od pory, pogody i własnego samopoczucia. Jeśli ten cały triathlon ma tak wyglądać, to nie wiem czy zmobilizuję się do kolejnych zimnych, ponurych, a przede wszystkim monotonnych dni, pozbawionych widocznego na horyzoncie celu. Przypomniałem sobie moje pierwsze marszobiegi i nieśmiałe próby na basenie, kiedy to każdy kolejny metr wydawał się niewyobrażalnym przedsięwzięciem, a perspektywa pokonania dystansu nawet jednej konkurencji wzbudzała uzasadnione przerażenie. Czy po to robiłem to wszystko, żeby po zaledwie trzech startach, w poczuciu dobrej formy i wciąż sporych rezerw, zakończyć dziewiczy sezon? Przecież ledwo liznąłem tego fascynującego świata i wisienki na torcie jakim są zawody, a już mam zacząć przygotowywać się do nowego sezonu, który wydaje się być tak abstrakcyjnie odległy. Podobno to właśnie trening jest kwintesencją triathlonu. Mordercza praca nad swoim ciałem, ale przede wszystkim umysłem i siłą woli.

 

Piotrek Netter od początku powtarzał, że start w zawodach to nagroda. Nagroda za wielki wysiłek i upór włożony przez długie miesiące w niewdzięcznym okresie przygotowawczym. Cholera! Jak próbuję komuś z zewnątrz wytłumaczyć naszą pasję, zazwyczaj spotykam się z miną zarezerwowaną dla niegroźnych idiotów. No bo jak inaczej nazwać osobę, która najpierw przez wiele miesięcy się katuje, a później jedzie na zawody, podczas których doprowadza swój organizm do stanu „przedagonalnego”, po czym stwierdza, że to najpiękniejsza chwila w jej życiu. Jako niegroźny idiota uzależniony nie tylko od endorfin, ale i od adrenaliny nie mogłem się pogodzić z faktem, że przez kolejnych wiele miesięcy o ekscytację będzie dość ciężko. Jeszcze w Borównie jeden z naszych czołowych obecnie Ironmanów, olimpijczyk na 3000 m z przeszkodami, Jakub Czaja, bez ogródek zakomunikował mi, że skoro już wziąłem się za triathlon, to w sumie mógłbym się nauczyć…. biegać. Nie ma to jak pozytywna motywacja, zwłaszcza tuż po ukończeniu połówki z życiówką, kiedy siedzisz w knajpie i masz wrażenie, że przynajmniej przez najbliższych kilkadziesiąt godzin „…to ty jesteś bogiem…”, parafrazując powracający chwilowo do łask legendarny utwór hip-hopowy.

 

Kuba szybko i skutecznie ściągnął mnie na ziemię i pokazał miejsce w szeregu. Szczególnie dosadne, ale i trafne było jego stwierdzenie, że powłóczę nogami. Nie ukrywam, że nieco odbiegało to od mojej własnej wizji, w której widziałem siebie gdzieś pomiędzy Craigiem Alexandrem a Michaelem Realertem, no może nieco wolniejszego, ale równie żwawo przebierającego nogami. Zresztą od dłuższego czasu oglądając relacje z zawodów triathlonowych i biegowych, czułem wyraźną więź z czołowymi zawodnikami. Właściwie świat zacząłem dzielić na NAS – super biegaczy i ICH…czyli całą resztę. No więc, po krótkiej, acz treściwej konsultacji z Kubą Czają okazało się, że w moim przypadku MY to cała reszta, a od NAS super biegaczy ( nawet na poziomie amatorskim ) dzieli mnie Wielki Kanion, co można bardziej dosłownie sprowadzić do 25 minut na półmaratonie. Z wypowiedzi Kuby emanowały jednak promienie optymizmu i nadziei. Człowiek to istota elastyczna i na szczęście uczy się całe życie – nawet biegania. Kolejna rada dotyczyła planu startów w biegach na 5 i 10 kilometrów, które świetnie przygotowują do późniejszego ścigania na dłuższych dystansach.

 

Jednak samo bieganie to nie triathlon. Co prawda niemal od razu po powrocie do Warszawy wyszukałem wszystkie biegi w okolicy i miałem już przygotowany harmonogram na najbliższych kilka miesięcy, ale wciąż nie mogłem się zmobilizować do dalszej pracy. Ogarnął mnie jakiś kompletny marazm, tak jakbym stracił cel. Do znudzenia przeglądałem strony internetowe poświęcone triathlonowi. Zacząłem snuć plany dotyczące ewentualnych zmian sprzętu. A to uznałem, że mój rower jest dla mnie za mały, a to zapragnąłem mieć lepsze koła. Zacząłem wnikliwie analizować zalety kompresji i szukać nowej suplementacji. Wszystko, byle tylko czuć, że wciąż jestem w środku tej zabawy. Ale nader wszystko, trochę z ciekawości, a trochę dla podsycenia nadziei, że to jeszcze nie koniec, odwiedzałem stronę ironman.com. Oczywiście moją ukochaną zakładką byly „Events”. Z zazdrością patrzyłem na opis trasy IM70.3 na Lanzarocie. W końcu to chyba ostatnie zawody sezonu w pobliżu Europy, a z Polski wybiera się tam spora grupa.

 

Dzwoniłem do Grassa, niby trochę pogadać co u niego, posnuć wizję o przyszłym sezonie, a w rzeczywistości zadawać mu do znudzeni to samo, filozoficzne pytanie – jak żyć, w którą stronę w malarstwie iść? Co zrobić, żeby nie zmarnować wszystkiego, co wypracowałem przez prawie rok, a jednocześnie jak zmobilizować się do kolejnego okresu treningowego? Bo z jednej strony bardzo chciało mi startować, a z drugiej czułem zmęczenie treningami, nie tyle fizyczne, co psychiczne. Ile można każdy dzień, tydzień, miesiąc planować i zastanawiać się, jak tu wcisnę basen, tam rower, a jeszcze gdzie indziej bieganie, jednocześnie nie wprowadzając swojej rodziny na skraj załamania nerwowego.

 

Odpoczynek jest potrzebny od wszystkiego. Nawet od pasji. I kiedy już sądziłem, że sezon ostatecznie się zakończył, zupełnie przez przypadek wszedłem na stronę olimpijki w Barcelonie. Już wcześniej słyszałem o tej imprezie, ale jakoś nie wykazałem zainteresowania, poza tym sądziłem, że rejestracja od dawna jest zamknięta. W końcu zawody w Barcelonie to jedna z większych tego typu imprez w Europie – 6000 zawodników z całego świata. Tymczasem na stronie startowej jak byk pojawiła się informacja, która na moje krwawiące serce zadziałała niczym balsam. Wolne sloty na główny dystans. Czasu na decyzję nie było zbyt wiele. Szybkie sprawdzenie kalendarza. Jasny gwint. Impreza jest w niedzielę, a ja w sobotę mam robotę do trzynastej. Kolejnych kilka godzin poświęciłem na przewertowanie wszystkich stron z tanimi biletami lotniczymi. Wiedziałem, że lekko nie będzie. Na lot bezpośredni szans nie było, ale są jeszcze przesiadki. Co prawda przelecę Europę wzdłuż i wszerz, ale w końcu dotrę do Barcy. Na przeczesywanie internetu zleciało mi pół nocy, ale spać kładłem się w przekonaniu, że chyba ogarnąłem temat. Pozostało jeszcze tylko następnego dnia wszystko potwierdzić i sprawa załatwiona.

 

W całym tym podnieceniu oczywiście przeoczyłem kilka dość istotnych faktów organizacyjnych. Zanim jednak zdałem sobie z nich sprawę, dokonałem rzeczy najistotniejszej – zapłaciłem startowe. Zdążyłem się już pochwalić swoim nowym wyzwaniem na Facebooku, kiedy wczytując się w warunki już zatwierdzonej umowy dostrzegłem jeden mały, ale dość ważny niuans. Odbiór pakietów startowych jest osobisty i kończy się w sobotę o godzinie 20. Do samolotu wsiądę najwcześniej ok.14.30, a po przesiadce w Lizbonie do stolicy Katalonii dotrę w okolicach 22iej. A więc nici ze startu i jeszcze 90 Euro w plecy, nie wspominając o zawiedzionych marzeniach. Bo jak się łatwo domyślić od momentu kupienia slotu niczym innym już nie żyłem. Kolejnych kilka godzin znów poświęciłem na wyszukanie nowego połączenia lotniczego. Z połączenia frustracji i triathlonowej determinacji udało mi się skonstruować szatański plan, który był niestety obarczony wieloma elementami ryzyka. Trochę to przypominało wiarę w sukces naszych piłkarzy, kiedy dziennikarze wyliczają szanse arytmetyczne, przy założeniu że Andora wygra trzema golami z Anglią, a w drugim meczu grupy padnie remis 4 do 4. I żaden inny.

 

W moim przypadku musiałem ślepo wierzyć, że impreza, którą prowadzę skończy się zgodnie z harmonogramem, następnie czekający grzecznie pod budynkiem taksówkarz w 15 minut przewiezie mnie przez całą Warszawę, na lotnisku przebrnę przez wszystkie procedury w mniej niż 7 minut, pierwszy samolot wyleci dokładnie o czasie i po drodze nie będzie żadnych niespodzianek. Wówczas w Wiedniu na lotnisku mam aż całe 35 minut na przesiadkę zakładając, że znani ze swojej skrupulatności Austriacy nie zamkną gate’u za wcześnie. Następnie pozostaje mi liczyć, że kolejny lot przebiegnie bez zakłóceń. Na lotnisku w Barcelonie muszę momentalnie wyskoczyć z samolotu, złapać pierwszą lepszą taksówkę, wytłumaczyć dokąd zmierzam i w sobotni wieczór dotrzeć główną arterią miasta do oddalonego o 18 kilometrów biura zawodów. Jeśli wszystkie elementy planu wypalą zdążę na miejsce jakieś…3 minuty przed zamknięciem. Kiedy już prawie zdecydowany zacząłem wbijać swoje dane do biletu, uświadomiłem sobie, że w całym tym misternie ułożonym planie podróżny nie wziąłem pod uwagę, jednego, dość istotnego faktu. A co z bagażem. Ok, większość rzeczy mogę zabrać na podręczny, ale już widzę oczami wyobraźni jak moją waliza z rowerem gubi się gdzieś w otchłani cargo na lotnisku w Wiedniu.

 

Niczym bohater greckiego dramatu musiałem się zmierzyć z konfliktem tragicznym. Albo skorzystam z mojego szatańskiego planu, dzięki czemu odbiorę swój pakiet startowy, będę mógł wziąć udział w zawodach, ale na 99% mój rower pozna bliżej magazyny Lost&Found w Wiedniu, więc swoją przygodę zakończę na pierwszej zmianie. Albo przylecę do Barcelony z rowerem i na 99% nie uda mi się odebrać pakietu w dniu zawodów, więc nie wystartuję, ale za to będę mógł się przejechać szosówką po jednym z fajniejszych miast w Europie. Nic, tylko strzelić sobie w łeb. Kiedy załamany, ślęczałem przed komputerem i już powoli godziłem się z fiaskiem mojego ostatniego w tym sezonie startu, w sukurs przyszedł mi FB. Okazało się, że mój post zauważył trójmiejski kolega z triathlonowej braci, Kuba Gebhardt i też się podpalił. Momentalnie wpisał się na barcelońskie zawody. I jeszcze zaproponował, że ponieważ poleci tam chwilę wcześniej może zabrać też mój rower. Uff, pierwszy kłopot z głowy. To wciąż nie rozwiązywało do końca wszystkich problemów. 

 

Mój plan podróży, z założeniem, że dotrę z centrum Warszawy do centrum Barcelony, via Wiedeń w ciągu zaledwie pięciu godzin nadal wydawał się przedsięwzięciem dość karkołomnym. I znów pozytywna niespodzianka. Trochę bez wiary wysłałem maila do organizatorów, tłumacząc moją skomplikowaną sytuację i kłopot z odbiorem startpacka. 6000 zawodników z całego świata, setki durnych zapytań i jakiś nagrzany świr z drugiego końca kontynentu. Na dodatek z kraju, który na mapie triathlonowej wciąż pozostaje czarną dziurą. No i oczywiście napisałem maila po angielsku, którego zapewne przeczyta jakiś katalończyk, nie mówiący w żadnym obcym języku, nawet po hiszpańsku. To nie miało prawa się udać. Sądziłem, że odpowiedź dostanę w przyszłym roku. Odmowną. Tymczasem nie minęło dwanaście godzin, a w mojej skrzynce pojawiła się odpowiedź, w której jakaś zapewne przesympatyczna Natalia osobiście mi odpisała, informując, że nie ma żadnego problemu żeby mój pakiet odebrał ktoś inny, o ile napisze mu upoważnienie. A tak w ogóle to życzy mi szczęścia w zawodach i Barcelona czeka na nas, zawodników z otwartymi ramionami. Szok i szczęście. W końcu Kuba będzie na miejscu, więc i w tej kwestii może mnie wyręczyć.

 

Do zamknięcia tematu pozostały już tak naprawdę kosmetyczne poprawki. Po pierwsze – załatwić walizki na rower. Przy wszystkich wcześniejszych przygodach i komplikacjach, nie będę Was nawet zanudzał tak mało atrakcyjnym wątkiem, jak podróż z rowerem do Bydgoszczy tylko po to, aby w miejscowym sklepie osobiście przymierzyć takową walizkę. Po drugie – dostarczyć rower do Trójmiasta – wszak Kuba właśnie tam mieszka i właśnie znad morza leci do Barcelony. Dziwnym zbiegiem okoliczności okazało się, że w ramach moich obowiązków zawodowych, dosłownie tydzień przed startem, wraz z grupą współpracowników muszę objechać północno-zachodnią Polskę z prezentacjami dla klientów Polsatu. W planie podróży mieliśmy najpierw Poznań, a następnie Gdańsk. Wprost idealnie. Żałujcie, że nie mogliście zobaczyć wyrazów twarzy moich koleżanek i kolegów na parkingu przed firmą, kiedy do naszego ekskluzywnego busa obok szpanerskich toreb podróżnych jak gdyby nigdy nic zapakowałem moją szosę. Nie mniej bezcenne były miny recepcjonistów i obsługi w kolejnych hotelach, kiedy obok wszelkiego rodzaju bagażu, laptopów i pokrowców na garnitury paradowałem z rowerem, bo oczywiście nie miałem odwagi zostawić go na noc w busie. Nie muszę chyba nikomu tłumaczyć, że w tej podróży musiałem dzielnie znosić kpiny i uszczypliwe uwagi, a żarty o kolarzach i zaletach uwierających siodełek przestały na mnie robić wrażenie.

 

Czego się jednak nie robi dla tych krótkich chwil chwały na mecie. W całej tej historii przeraża mnie tylko jedno. Jeszcze nie dotarłem do Barcelony, jeszcze nie wystartowałem, a już zaczynam się martwić, że po powrocie do Warszawy moje sportowe życie straci sens. Zaraz. Przecież jest strona ironman.com, a tam widziałem całkiem fajne zawody w Nowej Zelandii. A jak się tam nie uda, to pozostaje mi jeszcze … Bieg Niepodległości w Warszawie. Też fajnie…

Powiązane Artykuły

11 KOMENTARZE

  1. Maciek dzisiaj na trasie wydawało mi się, że tylko ja i moi bliscy jesteśmy świadkami tego wydarzenia, podobnie jak rok temu. Kiedy na trasie rowerowej wśród setek lub tysięcy pędzących rowerów spotkałem V-ce prezesa WTT i z uśmiechem na twarzy mknęliśmy razem czułem niesamowitą frajdę 🙂 Następnie bieg i znowu najpierw jeden „krajan”, a potem Ty z napisem POL to dodaje masę sił i chęci do walki i przyspieszyłem mimo, że naprawdę miałem już dosyć. Obiecałem sobie rok temu, że wbiegając na metę wezmę flagę i pokażę, że i od nas z ojczyzny jest coraz więcej zawodników i ta dyscyplina też się dynamicznie rozwija. Poziom tego co widziałem stwierdza jedno: jest dużo, dużo wyższy niż w naszym kraju ale zabawa oraz organizacja stoją o klasę wyżej. Nigdy nie mogłem tego zrozumieć jak można zamknąć centrum wielkiego miasta Barcelona, a nie można wykluczyć z ruchu kawałka drogi np w Rawie Mazowieckiej?! tam na 3h, a tu od 6.00 – 14.00?! Ale co tam było minęło , a teraz zasłużony odpoczynek…Brawo wszyscy Polacy startujący w zawodach. Przed nami 25h drogi powrotnej 🙂 Adios Barcelona
    Pozdrawiam
    Jarek Bystry

  2. Te Twoje felietony Maćku to wielce są groźne. Powinni tego zabronić. Ciekaw jestem, ilu z nas dostało po głowie za sam pomysł… i po zobaczeniu rozanielonej twarzy przez partnera usłyszało sakramenckie „nawet o tym nie myśl”. I trochę się martwię o żonę, bo czytuje regularnie AT. A po czymś takim to już pewnie będzie wietrzyć podstęp przy każdej okazji 🙂 Słusznie zresztą 🙂

  3. Oczywiście na początek trochę wazeliniarstwa, czyli świetny tekst! 🙂 Panie Maćku, panem targają pytania „jak żyć po sezonie triathlonowym bez startów”, a ja zastanawiałam się „jak żyć bez humorystycznych felietonów Dowbora skoro już wystartował” i ma tą „inicjację” za sobą? 🙂 A tu proszę, miła niespodzianka. Nie trzeba czekać do wiosny, ba nawet lata 🙂 Dla mnie pana teksty to taka trochę Joanna Chmielewska w spodniach, a właściwie powinnam napisać z rowerem w ręku i butami w plecaku. Przygoda z Barceloną skojarzyła mi się od razu ze słowami Paulo Coelho, że „Kiedy się czegoś pragnie, wtedy cały wszechświat sprzysięga się, byśmy mogli spełnić nasze marzenie” i faktycznie splot szczęśliwych przypadków nie miał u pana końca 🙂 I proszę, triathlon ma też podłoże filozoficzne. Dla Akademii Triathlonu rodzą się nowe wyzwania! Może zakładka „Rzeczy niemożliwe załatwiam od ręki, ale cuda zajmują mi trochę czasu” (ulubiony tekst mojego męża prawnika). To tak à propos pomocy koleżeńskiej w razie potrzeby drugiemu triathloniście – dedykacja dla pana Kuby. I oczywiście kalendarz imprez triathlonowych dla tych, co nie chcę czekać do następnego lata, skoro lato jest na południu Europy przez cały rok 🙂 Pozdrowienia dla AT, dla ŁG od JWP i dla Maćka Dowbora w Barcelonie. Dla południowej motywacji dedykuję panu i startującym w Barcelonie, Freddie’go Mercury & Montserrat Caballé „Barcelona” http://www.youtube.com/watch?v=IHRd0R-uKHc&feature=related Powodzenia.

  4. Panie Macku

    Zycze powodzenia! Impreza rzeczywiscie jest fantastyczna, mialem przyjemnosc brac w niej udzial w zeszlym roku.

    Bylem bardzo pozytywnie zaskoczony, ze udalo mi sie poprawic czas olimpijki o ponad 10 minut… Kednak okazalo sie, ze ze wzgledu na dosc wysoka fale i warunki atmosferyczne skorcony zostal dystans plywania do okolo 1,200m oraz bieg do okolo 9.5 km. Mam nadzieje, tym razem uda sie ukonczyc regulaminowy dystans.

    A plywanie w morzu… cos niezapomnianego i nieporownywalnego z wyscigiem w jeziorze!

    Piotr

  5. widać każdy ma swoje „jak żyć”
    powodzenia Maćku nie spiesz się będziesz dłużej celebrował ostatnie zawody sezonu;-) a na marginesie sprawdziłeś którego dnia i do której godziny wstawiane są rowery do strefy zmian… tak żeby nie było niespodzianki

  6. Maciek będzie super, zadowy zaliczysz i zostaną one w sercu na bardzo długo. Daj znać jak wrócisz

  7. Stając się Tri „Świrem”, nie dotyczy to tylko treningów! Dotyczy to całego Twojego „nowego życia”. Więc czemu się dziwimy?
    Trzymam kciuki!!! Maciek pokaż im, że nie jesteśmy „deep black tri hole in Europe”!!!!

  8. Maciek, trzymam kciuki za „Misję Barcelona”. Twój pierwszy sezon jest i tak niewyobrażalnie dobry, jak na żółtodzioba w tri. Powodzenia i czekamy na relację.

  9. Panie Maćku trzeba mieć cele bez nich ciężko w życiu…nie tylko sportowym. Widząc większość moich znajomych, którzy w życiu za cel mają, pracę, fotel i piwo cieszę się z mojego zagmatwanego sportowo-muzycznego-growego życia. Nie mogę co prawda ćwiczyć triathlonu (kolano lewe odmawia współpracy) ale pływam i jeżdżę na rowerze „bo może kiedyś” największe marzenie mojego życia się ziści.
    a co do „Jak próbuję komuś z zewnątrz wytłumaczyć naszą pasję, zazwyczaj spotykam się z miną zarezerwowaną dla niegroźnych idiotów” – to mój wydawało by się fajny i otwarty kolega z Anglik powiedział mi (na moje marzenia o IM226)że nie rozumie jak można w ogóle wziąć w tym udział bo to głupie. A moja mama zawsze mi powtarza, że nie ma czegoś takiego jak aktywny wypoczynek. Wypoczynek to leżenie i nic nie robienie w niedzielne popołudnie. Fakt jedno popołudnie mogę poświęcić na „nic robienie” :))))
    Trzeba robić swoje i nie oglądać się na masy „co nie widzą dalej niż kawał kiełbasy”. Za kilkadziesiąt lat obejrzą się za siebie i ……no właśnie: co przeżyli? Czego dokonali? W sumie niczego. Niczego co by można wspominać. Przetrwanie i prokreację to mamy zaprogramowaną.A takie gorączkowe przygotowania jak Pańskie to już jest HISTORIA…co dopiero ta „wisienka” jaką będzie start. Powodzenia!
    Marcin

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,744ObserwującyObserwuj
16,300SubskrybującySubskrybuj

Polecane