Czwarta odsłona Garmn Iron Triathlon odbyła się w nowej lokalizacji – w Stężycy. Chłopaki z Labo bez względu na miejsce zawsze trzymają stały wysoki poziom organizacji. Tym razem dodatkowym wyzwaniem była bardzo wysoka temperatura w trakcie zawodów. Walczono z nią rozstawiając kurtynę wodną, podając lód na trasie, napoje, gąbki, na mecie czekały baseny z zimną wodą. W okolicy mety wyrosło całe miasteczko nie tylko z expo, ale i gastronomią czy atrakcjami dla dzieci. Garminy są prostu GIT i tyle.
Pod nieobecność Marcina Ławickiego byłem jednym kandydatów do wygranej. Dostałem numer „1”. Nie lubię startować z tą cyfrą. Z góry narzuca ona jakieś zobowiązania i ile razy mam jedynkę, tyle razy zawsze coś mi się spierniczy. Jak na poważnie traktującego temat zawodnika, pojechałem na oficjalny objazd trasy. Któremuś z uczestników objazdu z roweru co jakiś czas wydobywał się przeraźliwy pisk. W końcu zapytałem:- „Komu tak wyje rower?”. „Jak to komu? Tobie!” – usłyszałem. Niemożliwe… Odjechałem od grupy, by w ciszy posłuchać sprzętu i nagle masz babo placek – pisk! Moje zippy 808, roczne, zakładane tylko na starty, przebieg około 1 tys. km max. Nie zostało mi nic innego jak telefon po samochód, który zabrał mnie z trasy. Trzasnęło łożysko. Przezornie zawsze zabieram koła treningowe. Mój dziesięcioletni mavic kręcił się lepiej niż zipp za 10 tys zł- ten przypomniał swoja pracą traktor. I tak zapoczątkowałem nową modę: stożek 80mm z przodu, a z tyłu niska obręcz. Posypały się żarty, że jak wygram, to następnym razem w boksie tak właśnie będzie wyglądał co drugi rower. Wiele osób proponowało mi pożyczenie koła i serdecznie im za to dziękuję, ale nie chciałem już kombinować. Jak masz pod nogą, to i tak pojedziesz, jak nie masz, to ci żaden carbon nie pomoże.
Dzień startu
Nie czułem się za dobrze już od rozgrzewki. Ręce jakieś ciężkie i bez mocy. Zapewne pamiątka po zeszłotygodniowej połówce w Suszu. Sygnał trąby i jak zwykle bardzo mocno otworzył Adam Głogowski. Goniłem go przez 2/3 rundy. W końcu złapałem nogi, ale nagle Adam postanowił dołożyć dystansu zaliczając boję kierunkową, dzięki czemu to ja wyszedłem z wody pierwszy. Przewagę roztrwoniłem zdejmując piankę na brzegu. Z założenia miało mi to pomóc w szybszym pokonaniu bardzo długiego dobiegu do boksu. W rzeczywistości straciłem czas, pianka w rękach przeszkadzała mi w swobodnym biegu i na rower wsiadałem jako drugi, czując za plecami Mikołaja Lufta.
Mikołaj złapał mnie może po kilometrze i bardzo dynamicznie wyprzedził. Zagiąłem się i wskoczyłem na 10 metr. Plan był prosty odjechać ile się da Głogowskiemiu i bronić przewagi nad Kalaszczyńskim. Najlepszym sposobem by tego dokonać było trzymanie Lufta tak długo jak się da.
Okazało się, że mimo bardzo wysokich prędkości jedzie mi się lekko. Po 5 km Mikołaj dał znak Łokciem bym to ja nadawał tempo. Wyszedłem na przód, a Lufcik schował się na 10 metrze. Współpraca układała nam się bardzo dobrze. Jadąc w grupie, nawet nie draftując zawsze jest łatwiej. Łatwiej utrzymać koncentrację, nie przysypiasz, nie ma momentu gdzie wpadasz w zamyślenie i nagle jedziesz znacznie wolniej niż powinieneś. Gdy konkurent przed Tobą odjeżdża, dociskasz mocniej nawet tam, gdzie samotnie nie dożyłbyś ani wata więcej. Często słyszę pytanie: „Po co tyle pływasz?”. Ano po to, by nie tracić atutu przewagi nad słabszymi pływakami i mieć kontakt z czołówka na rowerze. Wreszcie miałem tyle siły, by moje dobre pływanie wykorzystać na rowerze.
Mikołaj może jeszcze nie był w pełnej dyspozycji po kontuzji, ale ja też czułem w nogach Susz. Wszystko szło dobrze do nawrotu na 33 km. Za nawrotem zjazd, Mikołaj rozkręcił do 60 km/h ja za nim. Szybki zrzut przerzutki i nagle dźwięk, jaki pamiętałem ze Ślesina. Łańcuch zblokowany miedzy trybem a ramą i to tak na sztywno. Jedyna opcja zahamować i wypiąć koło. Po całym zabiegu mojego towarzysza już nie było widać na horyzoncie, do tego na przeciwnej nitce drogi pojawił się Łukasz z Adamem. Decyzja – walczę do końca w myśl zasady z naklejki od mkona: OZD. Całą logikę watów, progów, tętna itd. szlak trafił. Cisnąłem, ile tylko mogłem, do boksu tylko 12 km. Udało mi się nawet podgonić Lufcika na tyle, by w boksie mieć z nim kontakt wzrokowy. Całe to szaleństwo strasznie dużo mnie kosztowało. Pierwsza pętla – ciągle ta sama strata, ale może mnie puści… nic z tego, nie puściło, było tylko gorzej.
Czekałem kiedy dogoni mnie Adam (Łukasz złapał gumę i się wycofał), ale dzisiaj chyba wszystkich bolało, bo mnie nie złapał. Miałem myśli by zejść z trasy, ale na widok mkona z wielka łapą (piona mkona- tak to sobie nazwałem) przypomniało mi się hasło „niemaniemogę”. Do tego garnek mocy, kibice, rodzina, cała masa ludzi, która na mnie liczy… musiałem dać radę i jakoś dałem, ale raczej siłą woli i godnością niż mięśniami. Upał mnie pokonał mimo czapeczki, lodu, picia… nie nawidzę takiej pogody, dla mnie to warunki najtrudniejsze z możliwych. Na mecie byłem w takim stanie, że musiałem skorzystać z pomocy medycznej. Udar jak malowany. Jak widzicie boli wszystkich od pierwszego do ostatniego. W zasadzie wszystkim startującym towarzyszą te same emocje, ale i to samo cierpienie. Wcale nie jest tak, że ten kto wygrywa robi to na luzie. Nigdy nie jest lekko, ból jest ten sam, różnica jest taka, że jak jesteś mocniejszy to poruszasz się szybciej, ale cierpisz tak samo.
Co do oceny samego startu, to jestem z niego, a raczej z siebie, bardzo niezadowolony. Byłem drugi, ale w stylu, który określiłbym jako rozpaczliwy. Płynęło mi się ciężko, biegło tragicznie, a jedyny pozytywny element-kolarstwo spaprałem sprzętowo. Miałem dobry dzień na rowerze, ale na wynikach tego w żaden sposób nie widać. Chciałbym przejechać rower z zawodnikiem klasy Lufta tak, by został jakiś ślad na papierze, chciałbym byśmy razem wyszli na bieg i niech wygra lepszy, a tak znów pozostaje mi gdybanie co by było gdyby… Co gorsza straciłem zaufanie do mojego roweru. To trochę tak jakbym złapał dziewczynę/żonę z kochankiem w łóżku. Coś wtedy pęka, coś co trudno odbudować, a gdy dzieje się to po raz drugi, to jest już dramat. Niby moja wina, bo nie podkręciłem przerzutki zmieniając zippa na treningowe, ale podobnie jak w opcji ze złapaniem kochanka wina leży najczęściej gdzieś po środku. Zazwyczaj spadający łańcuch delikatnie można naciągnąć przerzutką ponownie na tryby… ale nie w quitanie, tam jak już się zablokuje to na amen, i nawet ręką tego nie wyjmiesz, musisz koło zdejmować. Mam dość, jestem tak wkurzony, że najchętniej zrobiłbym coś , czego w sezonie się nie robi – gdyby ktoś dał mi inny dobry rower tej samej klasy, to bym się bez namysłu przesiadł. Może to ja dałem ciała, ale i tak wiem, że to na pewno mój ostatni sezon z Quintaną i na jesieni (o ile nie stanie się to szybciej) nasze drogi się rozejdą i poszukam sobie czegoś nowego, najlepiej na Di2 i zbudujemy nasze wzajemne relacje od podstaw.
PS. Na koniec jeszcze mała dygresja. Drafitng to jedno, ale drugie, to trzymanie się prawej strony drogi. Czasami jadę środkiem, gdy z prawej strony jest gorszy asfalt, ale jazda lewą stroną, to już przesada. Wyprzedzać trzeba slalomem, co nie jest dla nikogo bezpieczne. Jeszcze gorsze są próby skakania za wyprzedzający was motor. Raz, że tak nie wolno, dwa, że zapewne utrzymacie się może maksymalnie kilka sekund, a trzy, że puszczając motor, który być może jest pilotem pierwszych zawodników pakujecie się im prosto pod nos i ryzykujecie staranowanie przez kogoś jadącego czasem naprawdę bardzo szybko. Niestety jednego z takich zawodników w Stężycy skrzyczałem w ferworze walki. Nawet nie pamiętam jakimi słowami. Wiem, że mi nie przystoi, wiec oficjalnie za to publicznie przepraszam, ale w trakcie wyścigu chodzi o to, byśmy wszyscy cało i zdrowo dojechali do mety. Jeśli po raz 15-ty nie mogę wyprzedzić zgodnie z przepisami, bo ktoś zamiast prawą stroną jedzie lewą, to nerwy czasem puszczają…
Cześć Filip.
Możesz podać jakieś rady dotyczące schładzania organizmu w takich temperaturach.
Gdzie trzymać lód czy gąbki by najlepiej schłodzić organizm.
Pozdrawiam i podziwiam. W szczególnośći etap pływacki.
Zwariowałbym gdybym musiał tyle razy zrobić nawrót w tym małym baseniku 😉
Gratuluję wyniku 🙂
P.S. Jakbyś nie mógł odzyskać zaufania do roweru albo samych kół i chciałbyś z nerwów wyrzuć je na śmietnik, to najpierw daj znać gdzie mieszkasz, ustawię się pod koszem 😉
Fajny z Ciebie gość, nie zadzierasz nosa. Pozdrawiam.