Odkryć na nowo sens triathlonu. Historia jednego szlifu

Ostrzyłem zęby na Ślesin… Tak naostrzyłem, że teraz jestem cały podrapany. Celowałem w podium. Jak to mówią dobre złego początki. Niezłe pływanie (2 pozycja). Spokojny początek roweru, bo Szala był tuż tuż. Kilka kilometrów dalej mieliśmy już Wilkowieckiego. Mniej więcej w tym samym czasie najechał nas Kalaszczyński i wskoczył na druga pozycję. Profilaktycznie usadowiłem się za nim jako trzeci. Najważniejsze – kontakt wzrokowy jest, noga też kręciła się znacznie lepiej niż w Piasecznie. Zapowiadał się dobry wynik. Niestety na 15 km, skręt 90 stopni w prawo i bum. Miałem nieco pecha, jakieś drobne kamyczki, koło się ślizgnęło i już szorowałem asfalt z prędkością mocno ponad 40 km/h.  To samo spotkało jadącego za mną „Wilka”. On wstał, wstałem i ja… niestety kilka metrów dalej huk. Laczek z przodu. Upadając rozdarłem boczne poszycie opony, przez które wylazła dętka. Tyle w temacie. Dopadło mnie piękno sportu polegające na jego nieprzewidywalności. Nigdy nie wiesz, jaki będzie rezultat końcowy, dzięki temu jest właśnie tak ciekawie. Tu w zasadzie kończy się relacja ze startu i mógłby skończyć się tekst, ale idąc około 7 km do boksu, miałem sporo czasu na wiele przemyśleń i obserwacji.

szlif1

 

Pierwsze moje refleksje dotyczą roweru. Myślałem tylko żeby był cały, plotki głoszą, że Argony są kruche… dementuje – nie są. Ani ryski na lakierze, wszystko równe i proste. Jechać dalej na przebitej oponie? Włączył mi się oszczędny Poznaniak. Koła drogie, szkoda sprzętu. Butów i bloków też szkoda, ściągam, idę na boso. Asfalt trochę paży, ale co mi tam. Co rusz ktoś pyta, czy wszystko ok, czy pożyczyć zapas. To wszystko było bardzo miłe, ale niestety nie skorzystałem, tutaj mogło pomóc tylko drugie koło.  Startując na ¼ nie biorę zestawu naprawczego, albo dojadę, albo nie, wszelkie naprawy to i tak już miejsce poza podium i słaby czas, a tylko bycie w czubie mnie interesuje.

 

Idę i idę, mijają mnie setki zawodników… ale po co oni właściwie jadą? Przecież nie po podium, nie zawsze nawet walczą o czas. O nic nie walczą, mimo to wyglądają na bardzo szczęśliwych. Cieszy ich sam fakt udziału, walki z samym sobą, pokonywania swoich słabości, bo to że jadą wolniej wcale nie oznacza, że boli ich mniej.

 

Nim doczłapałem do boksu najszybsi kończyli już drugą rundę i zaczynali bieg. Zejść czy kontynuować? Zdrowy rozsądek podpowiada: „Po co Ci to?”. Ale triathlon to sport dla szaleńców, którzy katują siebie, często materialnie nic z tego nie mają i jeszcze za to płacą. Zdrowy rozsadek nie ma tu nic do gadania.

 

Ale starta czasowa! Idę już kilkadziesiąt minut i nagle mija mnie ktoś na góralu. Jego czas nie jest lepszy od mojego, tyle, że on wcale nie myśli by się poddać, mija punkt nawrotowy i jedzie dalej. Motywuje. Nie myśli, że jak coś nie wyszło, to sobie zejdę. Kości całe? Całe. Nic nie zerwane? Nie. To nie ma wymówki. Zobowiązuje też to, co mówię swoim zawodnikom: z trasy schodzisz przez metę lub karetkę. Jest jeszcze opcja przez metę do karetki. Szlag mnie trafia, gdy któryś młody nie kończy zawodów, nic mu nie jest, ale mówi: bo to i tak nie miało sensu. Będziesz w światowym topie, będziesz walczył o Igrzyska, za tydzień kolejny puchar, to wtedy rozumiem, oszczędzaj siły i się zrewanżuj, ale teraz na Twoim poziomie sportowym musisz kończyć zawody… zwłaszcza, że to nie ty płacisz za start. Masz kontuzje? OK, zejdź. Ale kiedy masz zadrapanie, to nie becz jak chłopczyk tylko wstawaj i jedź dalej. Raz trenujesz mięśnie, raz głowę, a w wielu przypadkach zawody „wygrywa się właśnie głową” i im szybciej młody adept triathlonu to zrozumie tym lepiej… Młodzi zawodnicy często wizualizują sobie moment zwycięstwa, wbiegają na metę z uniesionymi rękami. Dobrze by wiedzieli, że często zanim ten moment nastąpi, trzeba wiele razy przełknąć gorycz porażki. Przychodzi mi na myśl piosenka 18L- smak zwycięstwa:

 

Nie trzeba być pierwszym, a przynajmniej nie zawsze

Należy walczyć, o tę walkę chodzi właśnie.

 

Wracamy więc na trasę. Koło dostałem od trzeciego na 1/8 Mateusza Cieślika, który już skończył swoje zmagania. Przejechałem resztę trasy, zrobiłem zakładkę biegową, wpadłem na metę niemal pod koniec stawki, wszystko zajęło mi ponad 3 godziny. Uratowałem treningowo dzień. Kontuzja? Jaka kontuzja. Jeszcze nie napuchło, jeszcze ciepłe, bez strupów, na adrenalinie… może pod koniec czuułem lekki ból. To była łatwizna, wyzwanie to wyjść na trening dziś, kiedy wszystko sine.

 

Tata, a pokolorujemy dinozaury? Czemu nie. 5 minut później smutna mina, nie udało się, wyjechałem za linię. Co z tego, i tak jest śliczny. Spróbujemy nie wyjechać za linię następnym razem. Przerabialiście to kiedyś z dzieckiem? Dzieci najwięcej uczą się przez naśladowanie. Moje dwie pociechy oraz cudowna żona byli ze mną w Ślesinie. Dzieciaczki bardzo przeżywały bieg, potem dumnie paradowały z medalem. Cały czas uczę ich, że najważniejsze to się nie poddawać, a teraz miałem powiedzieć, że tata niestety, ale nie ma swojego madalu bo się poddał?

 

Studentka na zajęciach: „Ja się nigdy nie nauczę pływać”. Czemu? „Bo nie mam do tego talentu”. No faktycznie, nie masz, ale wszystko jest tylko kwestią liczby powtórzeń, talent mówi nam jedynie, jak wiele tych powtórzeń będzie. Więc jeśli twierdzisz, że czegoś nie możesz, to nie dlatego, że tak jest, tylko że sama tak zadecydowałaś.

 

W swoim życiu spotkałem pseudosportowców z wielkim ego, jak i tych faktycznie wybitnych, miałem do czynienia z życiowymi nieudacznikami jak i ludźmi sukcesu. Wiecie czy się różnią te dwie grupy? Ilością prób. Ci pierwsi zazwyczaj kończą zanim jeszcze zaczną i nieraz uznają to za sukces, ci drudzy walczą do skutku. Przykład znajomego który się dorobił… splajtowały mu 4 firmy i spalił się jeden magazyn, ale on konsekwentnie walczył dalej i dziś wielu mu zazdrości mówiąc, temu to się udało. Nic mu się nie udało, zapracował sobie na to. 

 

Po wypadku na moim profilu sportowym na FB zaroiło się od komentarzy z życzeniami powrotu do zdrowia, za które pragnę serdecznie podziękować. Sporo było też słów uznania, że ukończyłem. Ja nie czuję jednak bym zrobił coś niezwykłego. Nie byłem w tym temacie ani pierwszy ani w żaden sposób nadzwyczajny. Pamiętacie Marię Cześnik i jej upadek podczas Igrzysk w Londynie- wstała i walczyła dalej. Przed oczami mam też Marcina Ławickiego, który cały pozdzierany wygrywał w Piasecznie, jeszcze dobrze się nie zagoił, a znów szlifował tym razem właśnie w Ślesinie i nie tylko ukończył, ale i wygrał. Słynne i wszystkim znane choćby z sieci filmiki zawodniczek,  które na czworaka zmierzają do mety Ironmana, czy chłopca po porażeniu, który zmierza do celu o kulach, potem bez nich, upada co kilka kroków, ale zawsze wstaje i idzie dalej. Od taty Mateusza (który pożyczył mi koło) usłyszałem bardzo ciekawą historię Ole Einara Bjordalena- wybitnego biathonisty. W czasie wywrotki uszkodził karabinek, nie mógł strzelać czego następstwem była potem niezliczona ilość rund karnych, przebiegł więc wszystkie by ukończyć zwody na ostatnim miejscu. Wiele takich sytuacji to gotowe scenariusze na dobry film. Jeden z lepszych jaki mi się przypomina: „Rush” (wyścig), dobrze żeby sportowiec zwłaszcza młody go zobaczył, w szczególności scenę w szpitalu, gdzie Niki Lauda, który dopiero co niemal spalił się żywcem, walczy o jak najszybszy powrót na tor. Ból to tylko stan umysłu. Przykładów jest bez liku.

 

Żeby nie zostać źle zrozumianym. Moim celem nie jest zmuszanie was byście zawsze kończyli zawody. Sam też nie mogę wam obiecać, że zawsze dotrę do mety. Czasami wręcz takie parcie na siłę jest zagrożeniem dla zdrowia i lepiej zejść. Uważam jednak, że dobrze jest ocenić, czy faktycznie nie mogę, czy się poddaje z powodu błahostki. Czy ścigam się po miejsce, wynik, szkiełko, czy może są tu też inne wartości jak radość z przekroczenia mety, uściskania najbliższych którzy za nią czekają, uczestniczenia dla samej przyjemności, bez parcia na wynik, spędzenie miło czasu. 

 

szlif6

Filip Przymusinski
Filip Przymusinski
Wielokrotny medalista Mistrzostw Polski, trener, wykładowca Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.

Powiązane Artykuły

11 KOMENTARZE

  1. Bardzo dobry tekst… Czyta się, a struna w środku drga. Że to wszystko nas kształtuje, jak my patrzymy na świat, ale też jak świat odbiera nas. Podziwiam!

  2. Pomieszanie z poplątaniem czyli życie właśnie i to daje wartość.
    Gratulacje!

  3. Przez ten tekst zmieniłem postrzeganie Ciebie jako tri zawodnika. Z osoby, która patrzy tylko na siebie i wyniki na osobę, ktoś dostrzega wszystkich tych, którzy walczą tak samo mocno jak i Ty! Brawo 🙂

  4. Piękny przykład, aby pokazać dzieciom, że najważniejsze to się nie poddawać. Super! 🙂

  5. Pieknie opisane. Swietny tekst. Jak to mowia ból to stan przejsciowy, duma ze zwyciestwa bedzie trwala wiecznie. Mialem podobny przypadek kilka dni temu w Charzykowach. Moj debiut w triathlonie. Przed startem obawialem sie wody, mimo wielu treningow nie mialem tej pewnosci siebie jak przy rowerze i bieganiu. Nie plywalem kilkanascie lat i nagle, kiedy kilka miesiecy temu pojawila sie zajawka na tri, bardzo chcialem sprobowac. Sporo treningow na basenie, kilka na otwartym akwenie ale pewnosci wciaz nie bylo. Powiedzialem sobie, ze jesli to jakims cudem przeplyne, to reszta bedzie łatwizną. Tuz po starcie, po 100-150 metrach chcialem konczyc, nie moglem zlapac rytmu, byla pralka, woda zalewala mi usta, wystraszylem sie. Kilkanascie metrow żabą, proba kraula, po ok. 100 znow panika, znow żaba z tym, ze taka paniczna zaba, ktora jeszcze bardziej mnie zmeczyla. Dalem sobie jeszcze jedna szanse. Nagle wszystko sie uspokoilo, oddech, mysli w glowie, zaczal sie ladny kraul, dlugie pociagniecia, zaskoczylo… az do samego konca. Radocha przy wyjsciu z wody meeega az do momentu, kiedy mi noga na plazy uciekla i mocno naciagnalem przyczep lydki (wtedy nie wiedzialem tego jeszcze), doczlapalem do strefy, rozmasowalem, rozciagnalem, chcialem wstac… noga bolala jak cholera ale pomyslalem, ze na rowerze przy mniejszym obciazeniu jakos sie porozciaga i bedzie lepiej. Przeciez przeplynalem, zrobilem cos czego balem sie najbardziej wiec teraz to juz nawet bez nogi musze dac rade. Nie chcac zanudzac bo i tak dlugo sie zrobilo, rower poszedl calkiem dobrze, choc noga umierala na podjazdach. Najgorzej bylo z biegiem. W sumie myslalem, ze juz na bieg nie wyjde, bo po zejsciu z roweru bol byl jeszcze gorszy. Znow rozciaganie, meeega doping znajomych. Mysle sobie „lece bez tej nogi”, jakos doczlapie… i doczlapalem, na 2:56:24. Czulem sie jakbym mistrzem swiata zostal, Lydka spuchla tak, ze ma rozmiar podobny do tego w pasie ale mam to gdzies, sie wyleczy, dojdzie do siebie. Obym tylko na Bydgoszcz zdazyl:) Glowa jest najwazniejsza, determinacja i wola walki. Jak ktos wierzy, ze da rade to znajdzie sposob, zeby to zrobic. Wszystkiego dobrego i wielu sukcesow. Pozdrawiam

  6. Brawo Filip!!!
    1. Jeden z najlepszych tekstów „w temacie” sportu, jaki przeczytałem w ostatnich latach
    2. Gratuluje postawy i ukończenia
    3. Dzięki punktowi powyżej, mogę mowić, ze w Slesinie wygrałem z Przymusem 🙂
    Szybkiego pozbycia się szlifów.

  7. Zaimponowałeś mi Filipie, co innego podnieść sie po kraksie i walczyć dalej o dobry wynik/podium a co innego będąc pro dokończyć przegraną walkę i nie przejmować się w swoim „portfolio” wynikiem powyżej 3h na 1/4. Jest to zreszta zbieżne z tym o czym pisaliśmy juz tu nie raz w nie jednej dyskusji. Tak jak piszesz taką walkę toczą na każdych zawodach amatorzy, którzy docierają do mety pomimo, ze idzie jak po grudzie. I myśle, ze to ukończenie było także dla Ciebie wygraną nie mniejszą niż podium;)

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,813ObserwującyObserwuj
21,600SubskrybującySubskrybuj

Polecane