W drugiej połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku mieszkałem w Nowym Orleanie. Słuchałem bluesa, zażerałem się jambalayą i szlifowałem swój kreolski akcent. Na życie zarabiałem sprzedając mercedesy w salonie przy St. Charles Avenue. To ta, po której jeździ jedyny na południu Stanów tramwaj.
Rodzinnie weszliśmy w fazę stabilizacji. Kupiliśmy dom i pojawił się pierworodny. Szukałem dobrego pretekstu, żeby od czasu do czasu wyrwać się z domu i pobyć kilkadziesiąt minut z dala od nowiutkiego syna.
Pomocną dłoń uzbrojoną w kartę kredytową wyciągnęła żona. Kupiła mi prześlicznej urody, srebrzysto-błękitny aluminiowy rower marki Schwimm. Do kompletu dorzuciła autentyczny strój kolarski Shimano: obcisłe majtaski i kolorową koszulkę na suwak. Zamiast butów kolarskich używałem czarnych mokasynów, idealnie pasujących do nosków pedałów. Całość uzupełniały śnieżnobiałe, jak śniegi Kilimandżaro, skarpetki.
Co niedziela, pomykałem wzdłuż jeziora Pontchartrain po asfaltowej ścieżce rekreacyjnej z Metairie do Kenner i z powrotem. Dystans ok. 30 km robiłem na luzie w godzinę i wracałem akurat na śniadanie.
Poranek 1 stycznia 1988 roku był ciepły i lekko zamglony. Moja słowiańska wątroba szybko zmetabolizowała liczne toasty noworoczne i już o 8 rano byłem na trasie.
Nad jeziorem cicho i pusto. Trasę do Kenner przeleciałem jak Lance Armstrong przed aferą dopingową. Rekord wisiał w powietrzu, ale najważniejsze dopiero miało się dopiero wydarzyć.
Mniej więcej w połowie drogi powrotnej coś zamigotało mi na radarze. Wyłapałem truchtającego w oddali gościa. Biegł w tym samym kierunku, prawidłowo prawą stroną. Między nim, a rosnącymi z prawej strony kolczastymi krzaczorami strefy podzwrotnikowej biegł kundelek rozmiarów Szarika. Biegł, merdał ogonem i nie przejmował się brakiem rodowodu. Nie wiedział, że wiele lat później i tysiące kilometrów dalej stanie się bohaterem felietonu dla triathlonistów.
W ręku Truchtacza migotało coś czerwonego i miałem podstawy przypuszczać, że jest to smycz. Założyłem, że jej drugi koniec przymocowany jest do obroży Merdacza. Zresztą taka interpretacja była mi na rękę. Nie chciałem zwalniać („życiówka!!!”), a z lewej strony było sporo miejsca na manewr wyprzedzanie.
W chwili, kiedy to robiłem, Merdacz wyskoczył przed Truchtacza, a następnie na środek alejki!
Zobaczyłem, że się przeliczyłem. Psiak nie był przywiązany i pojawił się spory problem. Z lewej strony ścieżkę ograniczały zwały olbrzymich kamieni wypełzające z jeziora i obrośnięte ostrymi jak żyletki Polsilvera muszlami.
Odbiłem w prawo próbując wjechać w wąską szczelinę między Truchtaczem a Merdaczem. Ten odwrócił swój włochaty, nierasowy łeb i zdębiał. Zobaczył nadjeżdżającego z szybkością światłowodu faceta na aluminiowym rowerze Schwimm w czarnych wyjściowych półbutach. Ten widok go poraził. Próbował ratować się i wrócić do szyku, ale tam już było moje przednie koło….
Pierwsze sekundy upadku są piękne. To jest lot swobodny… w górę… w górę.. tniesz powietrze…i słyszysz świst wiatru w uszach. Stan nieważkości i szybowanie.
A potem jeb!!! Budzi się grawitacja i testujesz twardość podłoża.
Wyglansowane na wysoki połysk półbuty utkwiły w noskach pedałów, a ja przeleciałem nad przednim kołem i zdumionym Merdaczem. W ostatniej fazie lotu przekręciłem się na prawą stronę, żeby ratować głowę. Kask kupiłem sobie dopiero 30 lat później.
Kiedy przestały ćwierkać wróble i wirować gwiazdy, zobaczyłem wokół siebie kilku znajomych biegaczy. Jeden zabrał mój pokiereszowany rower (prześlicznej urody, błękitno-srebrzysty aluminiowy rower marki Schwimm), drugi spisał dane Truchtacza, a potem zawiózł do najbliższego szpitala. Stamtąd zadzwoniłem do żony, która zdążyła się naburmuszyć, ponieważ spóźniałem się na śniadanie. Wiadomość o wypadku błyskawicznie i diametralnie zmieniła jej nastawienie. Na sygnale ruszyła mi na ratunek.
Zetknięcie skóry z asfaltem przy prędkości około 40 km/h nie jest przyjemne i skończyło się rozległymi szlifami. Prawdziwy ból pojawia się drugiego, trzeciego a nawet czwartego dnia, kiedy adrenalina już wyparowała, a środki przeciwbólowe nie robią swojej roboty. Moje szlify zaczynały się na czole, a kończyły na kostce prawej stopy. Najgorzej wyglądała prawa dłoń (amortyzator upadku) i prawe biodro (hamulec). Obojczyk tym razem wytrzymał, chociaż często bywa inaczej przy tego rodzaju kraksach.
Po kilku dniach pojechałem do pracy. Jednym z moich klientów był młody prawnik Bernie Strauss. Wyglądał jak młodszy i jeszcze brzydszy brat Woody Allena. Mówił o sobie, że jest wchodzącą gwiazdą nowoorleańskiej palestry.
Znany był z tego, że w nocnych klubach podrywał sekretarki i pielęgniarki tekstem:….”Czy chcesz zobaczyć mojego rekina?”. Wersja bardziej agresywna brzmiała: …”Czy chcesz pogłaskać mojego rekina?”. Nieliczne, które dały się nabrać twierdziły, że Bernie faktycznie ma w swojej kawalerce miniaturowe akwarium, w którym melancholijnie pływa 30-centymetrowy rekinek.
Wschodzącą gwiazdę palestry nowoorleańskiej łączyła ze mną jakaś więź metafizyczna. Przynajmniej on tak twierdził. Podobno jego prababka uciekła z Ukrainy przed pogromami kozackimi i Bernie utrzymywał, że albo jesteśmy spokrewnieni, albo mój pradziadek pogonił jego przodków. Było mu wszystko jedno, bo wyszło mu na dobre. Urodził się w USA i był z tego faktu zadowolony. Pewno to była taka gadka-szmatka, żeby mnie zmiękczyć przed negocjacjami. Berni marzył o używanym kabriolecie 380SL w kolorze „łuny pożarów nad sztetlem”.
Mój poszpitalny widok wzbudził w Bernim żądzę zemsty przyprawioną szczypta chciwości. Mieszanka napędowa często spotykana u młodego prawnika żydowskiego pochodzenia, który właśnie otworzył własną kancelarię.
Obiecał mi kupę pieniędzy z tytułu odszkodowania. Na nowy rower, na obcisłe majtaski firmy Shimano i może nawet prawdziwe buty kolarskie, żebym nie musiał jeździć w starych półbutach. Być może nawet krótki urlop na Bahamas.
Uzgodniliśmy, że weźmie sobie 33% uzyskanej kasy i hodowca rekinów ruszył do boju. Wrócił po kilku tygodniach markotny i przygnębiony. Okazało się, że Truchtacz jest notorycznym bezrobotnym. Nie ma też żadnego majątku. Mieszka kątem u narzeczonej, która go utrzymuje, ale już nie wytrzymuje. Epizod nad jeziorem może być końcem ich toksycznego związku.
Mówi się trudno. Rower choć mocno przytarty, ale bez poważnych uszkodzeń. Majtaski się poceruje, a tropikalne wyspy będą musiały poczekać.
Znowu minęło kilka tygodni. Nagle do salonu Mercedesa wpada Bernie i krzyczy:
”Jestem dobry, jestem świetny, jestem Bernie Strauss!!”
Okazało się, że pies należał do narzeczonej, która wykazała się dużą niefrasobliwością przekazując go pod opiekę toksycznego nieroba.
W piśmie do sądu Bernie wskazał Merdacza, jako bezpośrednią przyczynę mojego upadku. Pozwał psa, bo włochatym dupskiem zaatakował moje przednie koło, narzeczoną za niefrasobliwość w doborze narzeczonego i firmę ubezpieczeniową, bo miała kasę. Zanim sąd wyznaczył termin rozprawy, firma ubezpieczeniowa zaproponowała ugodę. Okrągłe 10 tysi dobrych, amerykańskich dolarów.
Oczywiście, Bernie zaklinał się, że nie z nim takie numery. Że nie odpuści i nie popuści i puści wszystkich z torbami. Wymieniał astronomiczne kwoty idące w setki tysięcy. Mieliśmy walczyć ramię w ramię, jak niegdyś nasi przodkowie przeciw Kozakom!! Ale ja powiedziałem basta! Bierzemy kasę i zapominamy o sprawie.
To była pierwsza kasa, jaką zarobiłem na sporcie. Na następną czekałem ponad 20 lat.
10 tysięcy to sporo kasy, wystarczy na majtki rowerowe, naprawę roweru i jeszcze na jakiś skromny obóz w ramach rekompensaty, a po szlifach z czasem nie będzie śladu.
Stachu, pamiętaj, że musiałem odpalić 1/3 na karmę dla rekina 🙂