„Przeminęło z wiatrem” – Gdynia w relacji Marcina Stajszczyka

Emocje powoli opadają. Wyznaczony cel został osiągnięty. Patrząc na to z perspektywy 2012 roku jest to sukces, którego nie mogłem sobie wtedy wyobrazić – tzw. „kosmos”. Przepłynięcie 1900 m, przejechanie na rowerze 90 km i przebiegnięcie 21 km, kolejno jedno po drugim nie mieściło mi się w głowie. Tamte emocje i gesty niedowierzania widzę teraz na twarzach innych, gdy o tym opowiadam. Ale perspektywa ma to do siebie, że z czasem się zmienia. Wtedy już znacznie trudniej ocenić to, czego się dokonało. Ze zmieniającą się perspektywą zmieniają się nasze cele. Może zatem okazać się, że realizujemy wstępne założenia, ale jesteśmy daleko od marzeń, które zawładnęły naszym umysłem na parę miesięcy przed startem. Czy powinniśmy wtedy mimo wszystko czuć spełnienie czy raczej niedosyt ? Mnie towarzyszą oba uczucia jednocześnie. Swoją przygodę z triatlonem rozpocząłem w latem 2012 roku. Ważyłem wtedy 20 kg więcej, nie potrafiłem biegać, na rowerze górskim ostatni raz jechałem 10 lat wcześniej, a na basenie nie byłem przez ostatnie 4 lata. Nigdy nie trenowałem, nawet amatorsko, żadnej dyscypliny sportowej. Nie byłem studentem akademii wychowania fizycznego. Do końca roku mogłem przebiec 10 km w wolnym tempie, kupiłem rower szosowy, na którym udało mi się przejechać do października… ok. 120 km. Od jesieni musiałem zacząć naukę pływania praktycznie od początku, bo w przeszłości to było pływanie z wiosełkami na rękach, przez co czucia wody praktycznie nie miałem. Oczywiście uczyłem się sam. W październiku rower stanął ponownie w kącie. Dopiero w styczniu 2013 roku, po zakupie trenażera, rozpocząłem trening „kolarski”. Na szosę wyszedłem w maju 2013 roku. Jak trenowałem? To był trening na tzw. wyczucie czyli żaden. Pisałem o tym już wcześniej. Brak trenera, brak realizacji planu treningowego (miałem taki do wglądu, ale go nie realizowałem). Moje mikro- i makro cykle dyktowało życie i praca. Do debiutu na dystansie ¼ IM w Malborku, a później w Szczecinku objętości nie były imponujące. Starałem się korzystać z rad udzielanych przez doświadczonych, nowych przyjaciół. Wyglądało to tak, że w „trening” biegowy włączałem od czasu do czasu „tempo” lub zwiększałem objętość z 10 km do 14 km. Trening kolarski to była jazda przed siebie, po górkach i płaskim w mojej okolicy, zwiększała się tylko systematycznie objętość do ok. 80 km na trening w ostatnim okresie. A zakładki? Taaak… słyszałem o nich. Dwie krótkie zrobiłem w maju przed pierwszym startem. Przed Gdynią… jedną… w środę przed startem… 30 km roweru i 2,5 km biegu. Przez ostatnie miesiące najbardziej zaniedbałem pływanie. Na basenie byłem średnio 6-8 razy w m-cu, a biegałem ok. 100-120 km na m-c. Za to ilość przejechanych km na rowerze samego mnie zaskoczyła – tylko w lipcu było to ponad 900 km.

 

„Misternie” ułożony plan przygotowań runął jak domek z kart 3 tygodnie przed Gdynią – wypadek na trasie kolarskiej w Mietkowie poranił mnie boleśnie i wyłączył z treningu na ok. tydzień. To miał być ostatni mocny tydzień. Do biegania i roweru wróciłem po kilku dniach. Z poranioną i spuchniętą twarzą robiłem co mogłem, żeby utrzymać to, co udało mi się wypracować. Oczywiście w Mietkowie nie ukończyłem zawodów, które miały być ważnym treningiem przed Gdynią. Po wypadku w okolicy kości szczęki, w miejscu urazu, zrobił się mocny stan zapalny, który po chwilowym osłabnięciu powrócił ze zdwojoną siłą na tydzień przed startem. Kolejne dawki leków stosowanych ogólnie i miejscowo pozwoliły w miarę opanować sytuację. Po jednym z treningów pływackich i biegowych odezwało się z kolei kolano, które ucierpiało w wypadku. Dwa kolejne dni musiałem zupełnie odpuścić. Wtedy naprawdę poważnie zacząłem się zastanawiać, czy wystartowanie w zawodach w Gdyni ma sens. Podjąłem jedyną słuszną decyzję. Być może osoba bardziej bujająca w obłokach zbagatelizowałby sygnały płynące z organizmu. Ja nie. Ja stoję twardo na ziemi. Pozostało mi tylko jedno. Postanowiłem zapuścić WĄSY MOCY!!! One pomogą mi ukończyć zawody. Decyzję podjąłem na 5 dni przed startem, dlatego wąs był mało okazały. Można by wręcz rzec, patrząc na wynik końcowy, jaki wąs taka moc. Najważniejsze jednak, że ostateczna decyzja zapadła. Startuje.

Do Gdyni przyjechałem w czwartek z rodziną, żoną Anią i synem Mikołajem, którzy przez ostatni rok dzielnie i z poświęceniem znosili moje nieobecności w domu. A jak w nim byłem to musiałem odpoczywać więc w sumie różnica była niewielka. W piątek rano zaliczyłem trening pływacki w zatoce i przeżyłem bardzo, podkreślam, bardzo miłe rozczarowanie. Tej części zawodów bałem się najbardziej z dwóch powodów. Pierwszym był fakt samego pływania w morzu. Bałem się fal i prądów, a okazało się, że jest bardzo spokojnie i płynie mi się bardzo lekko. Oczywiście do niedzieli pogoda mogła się zmienić ale jednak poczułem się trochę pewniej. Kolejny powód strachu przed etapem pływacki to był start ok. 1000 osób jednocześnie. Ten pozostał ze mną do niedzielnego poranka. Piątek minął miło i przyjemnie. Mówiłem nawet, że jestem gotowy do startu nawet w sobotę. Sobota przywitała nas deszczem i wyraźnym ochłodzeniem. Tego dnia też miałem w planie trening w zatoce ale po śniadaniu i krótkim rekonesansie na zewnątrz stwierdziłem, że nie będę ryzykował infekcji i odpuściłem. Wróciłem do pokoju hotelowego i postanowiłem odpoczywać. Wypowiedzenie w myślach i w rozmowie telefonicznej słowa „infekcja” okazało się samospełniającą się przepowiednią. Po ok. 30 min poczułem ogarniające mnie ogólne rozbicie i rosnącą temperaturę. Super. Psychika wzmacniana od czasu wypadku różnymi sposobami dała się położyć na łopatki w kilka sekund. Tak przeleżałem parę godzin, udało mi się nawet zdrzemnąć. Poczułem się trochę lepiej. Na szczęście przestało padać, bo tym razem rowery do strefy zmian trzeba było wstawić już w sobotę. Ok. 15:30 pojechałem na rowerze do strefy, a w drodze powrotnej do hotelu zrobiłem ok. 10 min biegu. Potem do biura zawodów na odprawę techniczną. Ok. godz. 18:30 poczułem jak znowu słabnę. Po powrocie do hotelu byłem ponownie na łopatkach. Spakowałem wszystko na drugi dzień, zażyłem dwie aspiryny z witaminą C i pod kołdrę. Po nocy czułem się lżejszy… podwyższonej temperatury nie było, ale skrupulatnie budowanego przez ostatnie dni nawodnienia też nie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się wypociłem.

Potem było już z górki. Sam start nie okazał się taki straszny, jak go malowano. Oczywiście trzeba było dobrze nawigować na początku, żeby nie wpłynąć na osoby przed nami, ale płynąc skrajnie z lewej strony i prawdopodobnie nakładając sporo dystansu mogłem płynąć swobodniej.

 

 

Podział strefy startu na strefy czasowe było dobrym pomysłem choć oczywiście nie wszyscy wzięli sobie to do serca. Na pewno amatorowi, debiutującemu w takich zawodach trudniej określić swój czas, ale wydaje się, że planując płynąć żabką, nie należy zaczynać w połowie stawki. A takie przypadki miały miejsce. Ustawiłem się w linii z przewidywanym czasem ok. 40-45 min, a z wody wyszedłem po 39 min, co było dla mnie miłą niespodzianką, zważywszy, że płynąłem luźno. Po wybiegnięciu z wody usłyszałem Łukasza Grassa, szalejącego z mikrofonem i dopingującego bez wyjątku każdego, w tym także mnie. Okrzyki dopingu dochodziły także z publiczności zgromadzonej na plaży. Dobiegając do strefy zmian zobaczyłem i usłyszałem Anię i Mikołaja, którzy szybko przemieścili się w okolicę mojego miejsca w strefie i nadal mocno zagrzewali mnie do dalszego wysiłku. Ponieważ moje stanowisko było na początku strefy musiałem przebiec całą długość z rowerem i w drogę. Nie czułem dużego zmęczenia, więc byłem dobrze nastawiony na dalszą walkę ze samym sobą. Do czasu. Do czasu wyjazdu ze skweru Kościuszki na ulicę miasta, potem w stronę portu i na długą lekko wznoszącą się prostą w kierunku Rumii. Wiało. Wiało tak, że nie mogłem w to uwierzyć. Co prawda były ostrzeżenia o wietrze, ale jego prędkość mnie przerosła. Nie znam dokładnych danych meteo, ale wydaje się, że ponad 40 km/h to nie były najsilniejsze podmuchy. Wiało praktycznie przez większość trasy w twarz lub z boku. 20 km z 30 km pętli. 

 

stajszczyk2

W planach przedstartowych, w marzeniach, miałem zamiar utrzymać średnią ok. 32 km/h, ale szybko musiałem zrewidować te założenia. Brak roweru czasowego, nawet brak lemondki w rowerze szosowym oraz brak kasku aero stawiał mnie na przegranej pozycji. Walka z wiatrem nie miała sensu. Pierwszą pętle udało mi się przejechać ze średnią nieznacznie powyżej 30 km/h, ale kolejne okrążenia były coraz wolniejsze. Przy nawrocie na trzecią pętle na skwerze Kościuszki złapał mnie tak silny kurcz mięśnia dwugłowego uda, że myślałem przez moment, że spadnę z roweru. Zagryzłem zęby, w końcu w tym miejscu czekali na mnie Ania i Mikołaj, nie mogłem się poddać. Niestety przez cały nawrót kurcz nie chciał ustąpić, a rozciąganie akurat tego mięśnia w trackie jazdy jest ciężkie. Pozostała tylko jedna metoda, którą opisywałem na łamach AT – hiperwentylacja. Od pewnego czasu stosuję ją jako profilaktykę kurczów przy długich treningach. Kiedy mięśnie robią się ciężkie i twarde wykonuję kilkanaście bardzo głębokich, choć nie bardzo szybkich oddechów, i po czasie czuję przyjemne mrowienie w mięśniach, które po kolejnych sekundach rozluźniają się. Tak też było tym razem, kurcz ustąpił.

 

 

  stajszczyk3

 

Druga pętla kosztowała mnie dużo energii. Na trzeciej przestałem walczyć o wyższą średnią. Nie wiedziałem, jak to może odbić się na biegu. Etap kolarski ukończyłem po 3 h i 7 min czyli dużo poniżej swoich oczekiwań. Nie wiem, czy to tylko wina wiatru, czy także słabszej dyspozycji tego dnia spowodowanej wydarzeniami ostatnich tygodni i dni. Być może mogłem pojechać mocniej, ale strach przed ew. nie ukończeniem zawodów, był duży. Poza tym nadal walczyłem o drugi cel startu – ukończyć poniżej 6 h. 

 

stajszczyk4

 

 

Nie byłem na straconej pozycji. Po wybiegnięciu ze strefy zmian pozostało mi ok. 2 h i 5 min do 6 h. Mój czas półmaratonu z debiutu w marcu 2013 to 1:55. Tyle wiedziałem. Półmaraton, który miałem przed sobą był drugi w moim życiu.

Początek biegu zaplanowany bardzo spokojny i dzięki temu, że w końcu nie zapomniałem zdjąć zegarka z roweru mogłem kontrolować tempo. Spokojne tempo dla mnie to ok. 5:30-5:45 min/km, bardzo spokojne to ok. 6:00. Biegłem 5:45 przez połowę pętli po czym przyspieszyłem do ok. 5:30. W marzeniach chciałem pokonać dystans ze średnią 5:30, co byłoby dla mnie sukcesem. Byłoby to powtórzenia tempa z półmaratonu zrobionego „na czysto”. Pierwsza pętla zgodnie z planem. Na drugiej nogi zrobiły się ciężkie i poczułem zagrażające kurcze. Musiałem zwolnić, a nawet chwilami maszerować, wykorzystywałem do tego strefy odżywiania. Tempo wyraźnie spadło. Na długiej prostej, lekko pod górkę dodatkowo kręcił wiatr. Na zbiegu w kierunku plaży poczułem ból mięśnia czworogłowego w prawej nodze. Podobny incydent wyłączył mnie z treningu tydzień wcześniej. Nie dość, że na podbiegu biegłem wolno to jeszcze teraz na zbiegu także musiałem biec bardzo ostrożnie. Na każdej pętli towarzyszył mi mocny doping Artura i Julki, szczególnie pamiętam wykrzyczane mi w twarz przez Artura na pierwszej pętli „Marcin! Nie umieraj! Nie umieraj! Biegnij! Na trasie dopinguje mnie też Marcin Konieczny, który już dawno ukończył zawody z rewelacyjnym czasem nieznacznie powyżej 4:20. Po drodze mija mnie, będący na swojej ostatniej pętli, Sebastian Dymek, mówiąc, „dobrze, że jesteś”. Tak, nie poddałem się po wypadku, jestem. Dziękuję za wsparcie!

 

stajszczyk5

Na trzeciej pętli, ok. 6-7 km przed metą spojrzałem na zegarek. Czas jaki pozostał do godz. 15:00 czyli magicznych 6 h skurczył się mocno. Szybko policzyłem, że biegnąc dalej w tym tempie nie złamię 6 h na mecie. Ukończę 3-5 min później. Ale ukończę. Wiedziałem już wtedy, że cokolwiek się stanie ukończę. Nawet gdybym miał czołgać się w kierunku mety, to ukończę. Co robić? Czy stać mnie na większy wysiłek? Zdecydowanie tak. Czy to może się skończyć kolejnym kurczem albo co gorsze kontuzją? Zdecydowanie tak. Co robić? Czas leci, metry uciekają, im później przyspieszę, tym szybciej będę musiał biec. To była ostatnia chwila. Przyspieszam. To co dla innych jest tempem spacerowym, lekkim treningowym, dla mnie jest wyzwaniem. Szczególnie na ostatnich 6 km dystansu ½ IM. Biegłem w tempie ok. 5 min/km, chwilami było to 4.90, chwilami 5.15. Tym razem w strefie odżywiania nie maszerowałem. Biegłem. Czułem jak nogi zaczynają boleć, ale wiedziałem, że nie mogę zwolnić. Jak zwolnię albo stanę, to już nie przyspieszę. To będzie koniec. Bardzo ostrożnie na zbiegu w kierunku bulwarów i dalej mocno przed siebie. Jestem zmęczony, czuję ból, ale wiem, że za chwilę, za ok. 10 min skończy się. Nagle zrywa się mocniejszy wiatr i zaczyna padać deszcz. Biegnę dalej. Artur i Julka stoją w tym samym miejscu. Ich doping jest energetyczny! Artur wykrzykuje, żeby trzymać tempo i na pewno złamię 6 h.

 

HTG bieg_solo

 

Wbiegam na skwer Kościuszki i tym razem skręcam w prawo w kierunku mety. Bieg po kostce brukowej, kilku kibiców wbiega na przejście dla pieszych, jest ślisko. Mały slalom między nimi i znowu tnę wiatr i krople wody spadające z nieba. Na ostatnich kilkuset metrach wyprzedzam co najmniej kilku zawodników. Widzę już bramę mety. Jeszcze tylko jeden zakręt i będę na ostatniej prostej. Nagle do moich uszu dociera mocno zachrypnięty głos Łukasza Grassa… „Brawo! Marcin jest na mecie! Czas poniżej 6 h”. Hmmm? Jak u licha Łukasz mnie widzi skoro jestem jeszcze za zakrętem? …”Brawo! Marcin Dorociński jest na mecie”. Aha. To jeszcze nie o mnie. No to za raz drogi Łukaszu jeszcze raz wykrzyczysz to imię! Zakręt i ostatnia prosta. Przede mną jeszcze jeden zawodnik zbliża się do mety. Kibice krzyczą „walcz do końca”. Nie wiem czy to do mnie czy do kolegi obok, bo teraz jest już nie przede mną tylko z boku, ale biorę to sobie do serca, odwołuje się do wąsów mocy i wyprzedzam nie oglądając się za siebie. Łukasz już mnie widzi… krzyk jaki wydobywa się z jego gardła unosi mnie metr nad ziemię… słyszę swoje imię i nazwisko oraz, że w debiucie kończę poniżej 6 h… Łukasz odwraca się jeszcze w stronę zegara i upewnia się, że to prawda. Przebiegając obok niego podskakuje i przybijam z nim piątkę, w sumie nie wiem co robię, to dzieję się bez mojej kontroli.

 

stajszczyk7

 

Mijam linię mety, 12 sek po Marcinie Dorocińskim, odbieram medal i rzucam się na pomarańcze, banany i isotonik. Czas biegu 2:03, czas na mecie 5:58:41. Przez pierwsze parę minut trudno mi zrobić krok… potem jest tylko gorzej. Ale jest dobrze. Zrobiłem to! Ukończyłem zawody na dystansie ½ IM. Ukończyłem poniżej 6 h. Nie udało mi się osiągnąć wymarzonego czasu 5:45 i zbliżyć do odległego celu 5:30. Poległem na rowerze, w którym pokładałem największe nadzieje. Złożyło się na to wiele czynników. Marzenia przeminęły z wiatrem, ale twarda rzeczywistość jest równie wspaniała. Jest też niedosyt. On pozwoli mi kontynuować triatlonową przygodę z jeszcze większym zaangażowaniem. Przygodę, dzięki której poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi. Poznałem też siebie. I to było najbardziej zaskakujące poznanie.

Powiązane Artykuły

23 KOMENTARZE

  1. Trochę późno przeczytałem ….. Marcin ! Głęboko, refleksyjny, super tekst ! Myślę, że niejeden triathlonista identyfikuje się z Twoimi przemyśleniami ….

  2. Czytałam wiele relacji, ale ta jest jakaś wyjątkowa i szczególna. Bardzo gratuluję sukcesu! Ogromnego sukcesu! I podobają mi się ostatnie zdania: „Przygodę, dzięki której poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi. Poznałem też siebie. I to było najbardziej zaskakujące poznanie”. Nie wątpię 🙂 Pozdr. i dalszych sukcesów P.S. Podziwiam również zrozumienie i doping Łukasza G. dla każdego zawodnika. Dodawał skrzydeł jak czytam to tu, to tam 🙂

  3. @Andrzej K. Czy wonsy mocy pomagają? Takich pytań się nie zadaje… Odpowiedź jest ZA oczywista. A dowody? Multum dowodów na profilu wonsy mocy na facebook, relacja np. red. Dowbora o tym jak wystrzeliły jego wyniki (no może poza Gdynią 🙂 od kiedy startuje w wonsach (nie wąsach). No i moje nieskromne doświadczenia: od momentu jak startuję z wonsami ANI RAZU nie żałowałem startu a poza Hawajami ZAWSZE stałem poza podium w kategorii wiekowej. Tak więc nie trzeba tu Amerykańskich Naukowców, żeby coś udowadniali. Dowody biją po oczach. Stawiam też tezę, że jeśli tylko będzie miał wonsy Red. Dowbor złoi skórę Red. Grassowi w LV. Oczywiście jeśli Red. Grass wonsy również zapuści to tylko ich długość oraz styl może o tym wyniku zaważyć 😉 Tak więc jeśli potrzebujesz nagle „startowej” pomocy to nie kombinuj tylko zapuść WONSY MOCY!
    a o tych 10h40 z problemem po drodze to niektórzy marzą nocami 🙂 GRATULACJE!

  4. To ja już teraz wiem skąd ta niemoc – miałem zapuscic WONSY a nie WĄSY:))) poprawie sie za rok;) dziekuje wszystkim! niedosyt co raz mniejszy:)

  5. Marcin. 900 km ? To ja do pelnego jeżdziłem tylko 1300-1400 km miesiecznie. Gratulacje jeszcze raz !!!

  6. @MarcinK. Co jest z tymi wąsami? Pomagają?
    W ostatni weekend 10:40 IM Mont-Tremblant, a mogło być dużo lepiej(problem mechaniczny na rowerze)Pozdrawiam!

  7. Ja chyba tez zaczne zapuszczac wąsy przed niedzielnym startem w Chodziezy 😉 moze pomoze mi to osiagnac zaplanowany wynik 🙂

  8. Gratuluje!!! ja tez poleglem na rowerze, podobny wynik jak Pan, choc w Sierakowie pojechalem 10 minut szybciej a jechalem w adidasach wtedy. Wiec to chyba ten wiatr?! ciekawe jakie inni maja odczucia w tej kwestii. Powodzenia i dozobaczenia na startach!

  9. Wielkie brawa za walke do końca i przełamanie słabości! Wynik świetny! Debiut jak najbardziej udany! Nieraz nie wszystko wychodzi nam tak jak sobie to zaplanujemy, ale pot wylany na treningach motywuje nas do zaciśnięcia zębów i walke do upadłego :)! Ja w debiucie w 2012 roku w Suszu miałem 6:14, w tym roku w Gdyni w moim drugim starcie w tri zrobiłem 5:23! Więc jak regularnie przepracujesz zime i nie odpuścisz wiosny to te 5:30 zrobisz w cuglach :)! Jeszcze raz wielkie gratulacje!

  10. Gratuluję p. Marcinie! Piękny debiut na połówce, piękna walka i piękny wynik:) Tekst bardzo motywujący a mnie osobiście bardzo bliski bo debiutując w HST 2012 miałem podobne cele i założenia (a wyszło: woda trochę gorzej, rower tak samo i bieg trochę lepiej – ostatecznie 5:50) Życzę radości z trenowania i euforii na mecie kolejnych zawodów 🙂

    Pozdrawiam
    Rafał Klóska
    Herbalife Susz Triathlon 2012 1/2 IM 5:50
    LOTTO POZnań Triathlon 2013 1/4 IM 2:53

    p.s. ja należę do tych nielicznych, którzy wolą płynąć żabką, przy czym zaczynam na końcu a 41:17 w Suszu i 21:16 w Poznaniu dało mi wspomnianą „połowę stawki” Pozdrawiam „planujących płynąć żabką” i nie tylko 😉 bo CHCIEĆ TO MÓC! 🙂

  11. Piekna walka, swietnie napisne, czytalem z zapartym tchem, gratulacje, oficjalnie zazdroszcze debiutu w HIM, mi w tym sezonie zabrakło odwagi…

  12. Bardzo dobre! I mam nadzieję, że masz tego świadomość 🙂 pierwsza połówka, bez sportowej przeszłości, jeden sezon przygotowań – tzw. „kosmos” 🙂 gratulacje Marcin. Za rok powtórka z rozrywki.

  13. Piękna walka.
    Mam nadzieje, że podejmę się wyzwania HIM w 2014… oczywiście jak zdrowie pozwoli.

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,773ObserwującyObserwuj
19,200SubskrybującySubskrybuj

Polecane