Od redakcji: Grzegorz Zgliczyński to jeden z najbardziej utytułowanych polskich triathlonistów. Pierwszy polski mistrz świata amatorów z Hawajów z 1991 roku, wygrał wtedy rywalizację nie tylko wśród swojej kategorii wiekowej, ale również wśród wszystkich amatorów. W tym roku zdobył m.in. Mistrzostwo Świata w swojej kategorii wiekowej 50+ w zawodach Xterra na Hawajach. Ten rok był dla niego bardzo intensywny, pełen wrażeń i emocji. W kilku felietonach Grzegorz opisze swoje zmagania na najważniejszych dla siebie zawodach. Zaczynamy do mistrzostw świata w Cross Triathlon World Championships w kanadyjskim Penticton.
W zeszłym roku pisałem o zmaganiach i pogoni za zwycięstwami we wszystkich mistrzostwach świata w mojej kategorii wiekowej od Ironman po sprint, na szosie i na góralu. Jakby tego było mało, dołożyłem jeszcze aquathlon. Na początku tego roku do pełnej korony brakowało mi już tylko trzech „diamentów”: Cross Championships, Sprint i Xterra World.
Po wspaniałej końcówce sezonu 2016 byłem niemal pewien, że jeszcze tylko rok i osiągnę cel. Przecież właśnie wygrałem aquathlon i olimpijkę, a na sprincie przegrałem tylko ze względu na błąd taktyczny w trakcie wyścigu (pisałem o tym w zeszłym roku).
Ale po kolei. Zacznijmy od początku sezonu. Z racji tego, że nie ścigałem się jeszcze nigdy w klasycznych wyścigach Xterra, cross triathlonie czy MTB, wiedziałem, że będę musiał spędzić sporo czasu na tzw. „góralu”. Chciałem podszkolić technikę i poznać jak najwięcej niuansów tego „drugiego” triathlonu. Zapisałem się na dwa starty. W obydwu wyścigach wygrałem kategorię wiekową 50+ i zakwalifikowałem się na Xterra World Championships. Po tych dwóch startach kontrolnych przyszedł czas na pierwszą mistrzowską imprezę w kanadyjskim Penticton w Cross Triathlon World Championships.
Moje dwa pierwsze starty odbyły się w Rocky Mountains, gdzie trasy są trudne technicznie, mają podjazdy, których pokonanie zajęło mi ponad godzinę, a różnica wzniesień na 30 km trasie kolarskiej wyniosła odpowiednio 1600 i 1800 metrów. Jednym zdaniem: Było co robić!
Zjazdy, jak to na górskich trasach w Kolorado, były pełne kamieni, głazów, skoków i przeskoków. Po zawodach czułem się jakbym robił połówkę Ironmana. Każdy mięsień bolał mnie przez ponad tydzień. Po dwóch wygranych byłem pewny siebie, wydawało mi się, że z powodzeniem powinienem powalczyć o czołowe pozycje, a jeżeli dopisze szczęście, to może nawet wygrać. Z tym nie jest jednak tak łatwo. Z racji wielu startów w międzynarodowych zawodach i wielu lat doświadczenia, wiem, że mogę wytrenować się do poziomu pierwszej piątki w każdej mistrzowskiej imprezie. Jeżeli jestem dobrze dysponowany, mogę zająć miejsce w pierwszej trójce, a jeżeli dopisze szczęście – wygrać.
Już na pół roku przed Mistrzostwami Świata, zaplanowałem wyjazd do Kanady. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Wiedziałem, gdzie się zatrzymam i jak spędzę dwa ostatnie dni przed startem. Ale w życiu bywa tak, że w najmniej oczekiwanym momencie wszystko potrafi się skomplikować. Zamiast wylądować 48 godzin przed startem, byłem w Penticton z 15-godzinnym opóźnieniem, o pierwszej w nocy z piątku na sobotę. A start już w niedzielę. Natychmiast zmieniłem plany. Jeszcze tej samej nocy złożyłem rower i przygotowałem wszystko na objazd trasy. Już o 7 rano ruszyłem na rekonesans kolarski. Chodziło mi o to, żeby mieć jak najdłuższą przerwę między objazdem trasy a startem.
Piszę o tym dlatego, że jest to coś, co rzadko robię w triathlonie. Zwykle objeżdżam tylko najtrudniejsze technicznie odcinki, wjazd i wyjazd ze strefy zmian… to wszystko. W Cross Triathlonie objazd trasy jest bardzo ważny. Przy moich średnich umiejętnościach technicznych, zaznajamiając się wcześniej z trasą, jestem w stanie pojechać nawet 15 minut szybciej w trakcie zawodów. Objazd trasy w Kanadzie zajął mi 3,5 godziny. Wróciłem z niego przerażony i wystraszony. Straciłem całą pewność siebie. Trasa zawodów wydawała mi się zbyt trudna, jak na moje umiejętności techniczne. Prawdopodobieństwo upadków na ostre skały w dół zbocza góry było bardzo wysokie, niemal co sto metrów. Przestałem już myśleć o ściganiu, a zacząłem się martwić tylko tym, żeby poważnie się nie poturbować.
Każdy kolarz górski wie, że kiedy traci się pewność siebie na technicznych odcinkach, już jest po nim. Teraz planowałem już tylko, jak przeżyć odcinek kolarski, a nie to jak wygrać zawody. Pierwszy raz w swojej 30-letniej karierze triathlonisty spakowałem podróżną torbę wieczorem, przed zawodami! Zrobiłem to na wszelki wypadek, gdybym się rozbił i poturbował. Torbę położyłem przy drzwiach w pokoju hotelowym z myślą, że jak wyląduję w szpitalu na kilka dni, to ktoś z personelu hotelowego lub szpitala dostarczy mi ją do mojego nowego miejsca pobytu. W Kanadzie byłem sam. To jeszcze bardziej potęgowało niepewność i strach przed trasą rowerową. Nie spałem prawie całą noc. Złość na organizatorów, strach przed poważnym upadkiem i wpatrywanie się w sufit pokoju hotelowego – to była moja noc przed startem. Wszystko to próbowałem sobie jakoś poukładać w głowie. Mój brak pewności siebie i umiejętności technicznych po prostu mnie przerażał. Gdzieś nad ranem zmieniłem cel zawodów z walki o zwycięstwo na ukończenie zawodów bez połamanych kości i wizyty w szpitalu.
Niedziela rano. Start o 7.00.
Płyniemy 1500 metrów bez pianek, woda ciepła, powietrze gorące. Wiedziałem, że jedna z rzeczy, która już na początku wyścigu może mi pomóc, to masowy start kategorii wiekowych. Wszystkie kategorie powyżej 40-tego roku życia startują razem. Z racji tego, że jestem dobrym pływakiem wiem, że wyjdę z wody z młodszymi od siebie, a na rowerze będę mógł z nimi jeszcze odjechać od pozostałych. W Xterra drafting jest dozwolony.
Początek trasy kolarskiej to 7 km po drodze szutrowej, a później skręt na odcinek techniczny (20 km). Wiedziałem, że pływanie i początek roweru będę musiał wykorzystać tak, żeby zbudować jak największą przewagę nad moimi rywalami. Jak zaplanowałem, tak się stało. Wyszedłem z wody w czołówce, jako pierwszy w mojej kategorii wiekowej.
Trzej rywale, z którymi opuściłem T1, to czterdziestolatkowie. jest dobrze – pomyślałem – jedziemy jak na szosie. Ja zmian nie daję. Oszczędzam siły, a moi młodsi kompani nawet nie proszę o pomoc. Jadą tak, jakby w ogóle mnie z nimi nie było.
Przez chwilę pomyślałem, że może nawet by się na mnie obrazili, że „dziadek” wychodzi na zmianę. Nagle zaczyna się podjazd. Najpierw spokojnie, a później techniczna ściana i przełożenia 27 przód, 44 tył. Jadę tak przez godzinę. Dwa razy musiałem zeskoczyć z roweru i podbiec, bo nie dawałem rady – było zbyt trudno technicznie. Kiedy dojeżdżałem do przeszkody, która zmuszała mnie do myślenia, jak ją pokonać, od razu zeskakiwałem z roweru i biegłem. Na szczycie podjazdu było już 1000 m przewyższenia. Nie miałem pojęcia, czy ktoś z mojej grupy wiekowej mnie wyprzedził czy nie. Cała moja uwaga była skierowana na walkę z samym sobą i trasą kolarską. Wiem, że mijam młodsze roczniki, ale mnie również ktoś wyprzedza. Nie wiedziałem, jakie roczniki. Numery startowe były słabo widoczne, wszyscy byli już brudni od kurzu, a ja dodatkowo bałem się oderwać wzrok od kamieni, których na górskiej trasie leżały chyba miliony.
Zaczynam zjazd. Jadę na złamanie karku. Minęła już 1 godzina 15 minut od kiedy wsiadłem na rower. Zjazd ma 6 km, prawie 1000 m przewyższenia. Później już tylko 5 km po płaskim do mety. Najtrudniejsze 6 km, jakie kiedykolwiek musiałem przejechać na rowerze. Początek mam dobry. Pierwszy kilometr jakoś poszedł. Na kolejnych dwóch kilka razy buty wypinają mi się z pedałów od uderzeń w konary drzew i kamienie. Jestem już w połowie zjazdu i wtedy zaczynam tracić kontrolę nad rowerem. Dwa upadki i kłopoty z zakrętami… coś jest nie tak. Dopiero na końcu zjazdu zdaję sobie sprawę z tego, że jadę na kapciu. Do strefy zmian jeszcze 5 km po płaskim i łatwym technicznie odcinku. Nie zatrzymuję się. Jadę do końca na obręczy. W zakrętach wyciągam nogi z pedałów i zwalniam prawie do zera. Zaczynam tracić kontakt z zawodnikami, z którymi kończyłem zjazd. Na płaskim z łatwością mi odjeżdżają. Nie myślę o tym, czy wygram. Wiem, że na zjeździe straciłem naprawdę sporo. Wyprzedziło mnie około 20 osób, więc byłem pewien, że nie walczę już o zwycięstwo czy medal. Jestem zadowolony, że przeżyłem najtrudniejsze 20 km, jakie kiedykolwiek przyszło mi przejechać na rowerze.
Cieszę się, że jestem w stanie kontynuować zawody. Do strefy zmian wjeżdżam w towarzystwie Francuza z mojej kategorii wiekowej. Przy opuszczeniu T2 pytam go, czy wie, na której jest pozycji, ale on, podobnie jak ja, nie ma zielonego pojęcia. Zaczynamy biec. Francuz mocno. Ja za nim, ale po chwili go wyprzedzam i narzucam ostre tempo. Trasa, podobnie jak na rowerze, pofałdowana, cały czas góra dół. Wąskie, jednoosobowe szlaki. Nic nie widać. Drzewa, krzewy i mnóstwo zakrętów, czyli jest tak, jak lubię. Wolałbym jeszcze więcej podbiegów. Są, krótkie – 100, 200 metrów, ale za to bardzo strome. Mijam tych, którzy idą pod górę, nie zwalniam nawet na moment. Czuję się jak w domu na moich górskich trasach. Wiem, że będę miał dobry czas biegu, ale miejsce już chyba nie. Myślę, że zacząłem bieg w okolicach 10 miejsca w mojej kategorii wiekowej.
Wyprzedziłem kilkanaście osób i miałem cichą nadzieję, że niektórzy z nich są w kategorii 50+, jak ja. Ostatni kilometr jest już łatwy, płaska, otwarta droga, która pozwala ocenić, czy ktoś mnie goni, jak blisko mam do następnej ofiary mojej szaleńczej pogoni. Z tyłu bezpiecznie. Widzę tylko stroje startowe ludzi, których wyprzedziłem. Z przodu, około 150 metrów przede mną, następny zawodnik. Wiem, że będzie go bardzo trudno dogonić, ale chęć walki wygrywa z rozsądnym myśleniem o bezpiecznym ukończeniu zawodów. Według mnie jestem już poza podium, a próba doścignięcia kolejnego zawodnika ma bardzo małe szanse powodzenia. Pierwsza myśl – odpuszczam. I tak już nic się nie zmieni. Jestem cały obolały, zmęczony. Dałem z siebie wszystko. Ten stan trwał może sekundę, niemal równocześnie zaczynam odczuwać złość na samego siebie, że się poddaję, że nie walczę, że jestem „oszustem”. Wszystko, czego próbuję uczyć moich zawodników wydają się tylko pięknymi frazesami. Walczę z myślami i wstydzę się tych pierwszych. Przecież jestem na mistrzostwach świata! Respekt do rywali, organizatorów, moich podopiecznych, przyjaciół i mojej rodziny nie pozwala mi zwolnić. Rzucam się w pościg i nie jest już ważne, które miejsce zajmę, czy dogonię rywala czy nie. Liczy się tylko to, jak ja się czuję i to, jak walczę, czy wytrzymam do końca, czy zwolnię. Na mecie brakuje mi tylko 20-tu metrów do mojego rywala. Spoglądam na jego numer startowy… to nikt z mojej kategorii! Jest młodszy. Wystartował 5 minut przede mną! Ale to już nie jest ważne. Dla mnie liczy się tylko to, że ukończyłem zawody i dałem z siebie wszystko. Po 30 sekundach słyszę, jak komentator zawodów informuje publiczność, że metę przekroczył właśnie „Grzegorz Zgliczyński from Poland”, który zajął drugie miejsce w kategorii 50-54. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy to: „Chyba gość się pomylił!”. Niemal w tym samym momencie podbiega do mnie prezydent USA Triathlon, Barry Siff, z którym znam się już ponad 10 lat. Barry zaczyna mi gratulować drugiego miejsca. Jest jeszcze bardziej zdziwiony ode mnie, bo znał mnie tylko jako „normalnego” triathlonistę.
Szybko zaczepiam jakiegoś kibica. Pytam, czy nie mógłbym zadzwonić z jego telefonu do domu. Chcę powiedzieć żonie, że przeżyłem, że nic mi nie jest, i że ukończyłem zawody na drugim miejscu. Kiedy dochodzę do siebie, przeglądam wyniki. Mam najszybsze pływanie i bieg w mojej kategorii wiekowej. Niestety rower to strata aż sześciu minut. Przegrywam ostatecznie pierwsze miejsce z zawodnikiem z Niemiec, mając do niego dwie minuty straty. Na trzecim miejscu jest… Francuz, z którym spotkałem się w T2.
W trakcie ceremonii dekoracji mam czas, żeby porozmawiać z rywalami. Wtedy to właśnie dowiaduję się, że mistrz świata przegonił mnie na zjeździe, na tym odcinku, na którym jechałem już bez powietrza w kole. Na ostatnich 5 km straciłem do niego aż 4 minuty!
Szkoda, że tak się stało, że zabrakło mi szczęścia, że nie mogłem nawiązać równej walki z moim rywalem. Tak to już jest w sporcie. Czasami trzeba mieć też trochę szczęścia.
Kiedy patrzę na start z perspektywy czasu, to muszę z całą pewnością stwierdzić, że był to najbardziej wyczerpujący triathlon w mojej dotychczasowej karierze sportowej, tej amatorskiej i zawodowej. 48-godzinny psychiczny rollercoaster przed i w trakcie startu, kompletnie mnie wykończył. Coś, co miało być tylko formalnością w mojej dotychczasowej karierze stało się czymś najbardziej wymagającym, czymś, co będę pamiętał do końca życia i nigdy nie zapomnę.
Po starcie w Kanadzie zostały 4 tygodnie do mistrzostw świata na sprincie w Rotterdamie, ale to już opiszę w kolejnym felietonie.
Grzegorz – zapamiętałem Ciebie z dawnych lat jako człowieka super pewnego siebie , niemal cyborga i gladiatora w jednym a tu ukazałeś ludzką twarz 🙂 . Podziwiam i gratuluję
starzeje sie
Super gratulacje za walkę i wynik oraz bardzo ciekawa i pouczająca relacja z zawodów. Pozdrawiam Grzegorz Latecki
Dzieki Grzes