Sport jest okrutny, czyli kiedy trzeba podjąć męską decyzję?

Sport jest piękny. Sport jest emocjonujący. Jest wciągający, uzależniający, patetyczny i wzruszający. Ale przede wszystkim sport jest OKRUTNY!!! Nie ma co ukrywać, w mojej przygodzie z triathlonem los był dotychczas dla mnie wyjątkowo łaskawy. Pomijając tropikalny debiut i mega ścianę w Suszu, przez kolejne dwa lata wszystko układało się dokładnie tak jak sobie to zaplanowałem i wymarzyłem. Człowiek to jednak istota ułomna, a naszym największym grzechem jest próżność. Szybko przyzwyczaiłem się do „sukcesów”. W skórze „dziecka szczęścia” czułem się nad wyraz dobrze i z dziecięcą naiwnością wierzyłem, że dobra passa nigdy mnie nie opuści. Z dużym żalem i współczuciem patrzyłem na koleżanki i kolegów, których z rywalizacji wykluczały kontuzje, ale gdzieś w duchu wmawiałem sobie, że mnie to nie dotyczy. Tak jak nie przyjmowałem do wiadomości, że mogę kiedyś zaliczyć na zawodach spektakularną porażkę. Oczywiście zdarzały mi się słabsze starty, ale jeśli chodzi o te najważniejsze sprawdziany, to zawsze kończyłem je na tyle dobrze, żeby po kilku godzinach narzekania móc wypić tryumfalne piwo i z dumą zawiesić kolejny pamiątkowy medal na „ścianie płaczu”. A co najważniejsze, zawsze docierałem do mety i nigdy nie miałem wątpliwości, że należy walczyć do samego końca. Moja partnerka od dawna zastanawiała się jak zniosę psychicznie kompletne niepowodzenie, kontuzję czy też defekt wykluczający mnie z rywalizacji w najważniejszym momencie. Ja nie brałem takiej ewentualności pod uwagę. 

Herbalife Triathlon Gdynia miał być tym najważniejszym wydarzeniem sezonu. Nowa życiówka i wysokie miejsce podczas najbardziej prestiżowych zawodów w Polsce miały być ukoronowaniem 9 miesięcy treningów. Byłem tak rozemocjonowany, że w dniu zawodów obudziłem się o 4 rano. Trochę za wcześnie. Do przodu pchała mnie pozytywna energia. Czułem, że to może być mój wielki dzień. Plan zbliżenia się do magicznej bariery 4.30 minut wydawał się realny, ale wymagał idealnego zrealizowania planu i braku błędów w jakimkolwiek elemencie. Od grudnia uczciwie pracowałem i miałem prawo oczekiwać rekordowych wyników. W końcu w każdym elemencie byłem szybszy niż w poprzednim sezonie. Przynajmniej minuta poprawy na pływaniu, co najmniej 5-6 minut zysku na rowerze, no i bieg, w którym poczyniłem największe postępy, liczyłem na nawet siedmiominutowy progres.

Przed startem ustawiłem się tuż za zawodnikami PRO wiedząc, że udany początek odcinka pływackiego pozwoli uniknąć zbędnej przepychanki i ułatwi trzymanie właściwego tempa. Niestety w tak wielkim tłumie szybko straciłem kontakt z czołówką. Po jakimś czasie, jeszcze przed nawrotem uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy od dawna popełniłem spory błąd w nawigacji i wypłynąłem zbyt głęboko w morze. Błąd ten powtórzyłem zresztą w drodze powrotnej i wściekły z powodu straty cennych sekund dotarłem do plaży. Liczba zawodników , którzy przede mną wbiegli do strefy potwierdziła moje podejrzenia co do zbędnego slalomu. Przebiegając przez matę z pomiarem czasu miałem na zegarku 28 minut z małym ogonkiem, przynajmniej 30 sekund wolniej od założeń.

 

md4 1

 

„Trudno, to jeszcze nic strasznego. Trzeba będzie gonić.” – najbardziej interesowało mnie ile tracę do czołowych AGRów. Problemy z nawigacją okazały się być tylko prologiem do serii zdarzeń, które miały nastąpić. Do swojego boksu trafiłem dość sprawnie i o dziwo, szybko uwinąłem się ze zmianą. Niestety wybiegając ze strefy zgubiłem pierwszy bidon. „Mam jeszcze jeden,a w Rumii jest bufet, dam radę” – pomyślałem i wskoczyłem na rower. W tym momencie zobaczyłem, że mój uchwyt na drugi bidon, umieszczony na kierownicy jest pusty. Miałem przed sobą co najmniej 30 minut jazdy i ani łyka płynu. Przejeżdżając przez tłum kibiców zgromadzonych na Skwerze Kościuszki darłem się, że nie mam bidonów licząc, że może ktoś poratuje mnie choćby butelką wody, ale najwyraźniej widok drącego się wniebogłosy kolarza, był na tyle abstrakcyjny, że nikt nie był w stanie zrozumieć, czego to ja właściwie chcę. Uznałem, że najpierw muszę wejść w odpowiedni rytm, a później spróbuję coś wykombinować. Okazało się, że mimo wszystkich przeciwności losu chociaż noga dobrze podaje. Już po kilkuset metrach dogoniłem Mańka Biskupskiego, legendę i współorganizatora suskiego triathlonu. Poprosiłem go o pomoc, a Mariusz dał mi jeden ze swoich bidonów. To tylko dodało mi mocy. Grzecznie mu podziękowałem i naładowany wiarą w sukces zaatakowałem podjazd pod pierwszy wiadukt. Lekkość z jaką odszedłem Mańkowi pozwoliła mi znów uwierzyć, że ten dzień będzie wyjątkowy.

 

Niestety bidon, który otrzymałem okazał się niemal pusty. Co gorsza była to tylko woda. Na szczęście po kilku minutach minął mnie na rowerze wracający z treningu Marcin Konieczny, który poratował mnie porządnym izotonikiem. Trzymając swoje mocne tempo powoli dochodziłem kolejnych zawodników. Byłem tak zadowolony, że nie zwróciłem uwagi na wolontariusza, który coś gestykulował. Mijając z lewej strony bufet w Rumii usłyszałem tylko wrzask komentatora, który zwracał uwagę, że jakiś zawodnik pomylił drogę. 

-To trzeba być matołem, żeby na tak prostej drodze się zgubić- zaśmiałem się pod nosem. Trochę mniej mi było do śmiechu, gdy usłyszałem, już w oddali, jak komentator zaznaczył, że zawodnik, który popełnił błąd to Maciej Dowbor. – No rzesz k…..- klnąc siarczyście na wszystko i wszystkich zawróciłem. Straciłem w sumie z 30 sekund. Cały tabun rywali, których z takim trudem wyprzedałem, znów miałem przed sobą. Wściekłość to zły doradca. Zabija czujność i pcha nas ku nieprzemyślanym decyzjom. Chcąc jak najszybciej nadrobić straty mocniej nacisnąłem na pedały. Odzyskałem swoją pozycję, a zbliżając się do nawrotu zacząłem liczyć, na którym jestem miejscu. Wyszło, że ok. 30-tego, ale ku swojemu przerażeniu zobaczyłem tabun „wygłodniałej szarańczy” czającej się dosłownie kilkadziesiąt metrów za mną. Znów mocniej nacisnąłem, co w niczym nie przeszkodziło mojemu przyjacielowi Danielowi Domirskiemu wyprzedzić mnie jak juniora. Próbując chociaż przez chwilę utrzymać tempo Daniela i widząc coraz bardziej wyraźnie „zgrabny” pływacki tyłek Artura Czerwca jechałem jak szalony. I kiedy już miałem go na widelcu, zew krwi nakłonił mnie do najgłupszej możliwej decyzji. Za bardzo uwierzyłem w nadzwyczajne możliwości moich szytek i magiczne znaczenie słowa grip na ich pudełku. W każdym razie nie należy wchodzić w zacieśniający zakręt na małym rondzie z czterdziestką na liczniku, szczególnie, kiedy jedzie się na dysku. Nawet jeśli nasz rywal jest na wyciągnięcie ręki. Moje szytki z napisem grip na pudełku w wyniku działania siły odśrodkowej straciły kontakt z podłożem i ich cały pieprzony grip mogłem sobie wsadzić. Huknąłem pełną mocą o asfalt.

 

md 2

 

Wszystko działo się w takim tempie, że nawet nie zdjąłem rąk z lemondki. Poczułem ból w prawym barku i potężne zbicie uda. Szybko podniosłem się z asfaltu i oceniłem straty. Rower, nie licząc kilku obtarć cały. Jedynie prawy pedał był pęknięty, ale udało mi się w końcu wbić w niego but. Niestety pierwsza próba wystartowania zakończyła się fiaskiem. Spadł mi łańcuch i to niestety na korbę. Musiałem zsiąść z roweru i nałożyć go na zębatkę. Ta pozornie prosta czynność, w powypadkowym stresie, na wysokim tętnie, z krwawiącymi, drżącymi z bólu i zmęczenia dłońmi zajęła mi wieki. Tak przynajmniej mi się wydawało. W międzyczasie omal nie doszło do tragedii. Naprawę sprzętu urządziłem sobie na środku ronda, a mnie co chwila ktoś wyprzedzał, zaskoczony moją obecnością w tym niebezpiecznym miejscu. W końcu udało mi się wystartować. Do końca odcinka rowerowego starałem się jechać najmocniej jak byłem w stanie. Byłem wściekły na swoje błędy i próbowałem policzyć, ile tak naprawdę straciłem czasu. Adrenalina po wypadku zaburzała mi realną ocenę moich możliwości i jechałem chyba zbyt mocno. Ten wyścig z czasem mocno wszedł mi w nogi. Wiedziałem, że na samym wypadku spadłem co najmniej o 10 pozycji. Bardzo zmęczony i wyraźnie poobijany dojechałem do strefy zmian. Wychodząc na bieg nie było jeszcze tak źle. Pierwszy kilometr biegłem zgodnie z założeniem po ok. 4.30min/km. Ale kiedy wbiegłem na Świętojańską poczułem niebezpieczne kłucie w mięśniach czworogłowych uda. W połowie podbiegu złapały mnie takie skurcze, że musiałem się zatrzymać.

 

Mięśnie zablokowały mi nogę i nie mogłem jej ani zgiąć , ani wyprostować. To był dramat. Miałem przed sobą jeszcze 20 km. Mój znajomy zawodnik, który tego dnia akurat kibicował, podbiegł i podał mi dwa woreczki lodu. Zimno na chwilę znieczuliło ból. Próbowałem walczyć dalej. Przez głowę przeleciały mi tysiące myśli. Jak to się mogło stać? Gdzie popełniłem błąd? Przecież to miał być najlepszy start sezonu. Tyle miesięcy pracy i wyrzeczeń. Frustracja mieszała się z bezsilnością. Lód szybko przestał działać. „Może to tylko chwilowy kryzys i zaraz wszystko wróci do normy” – wszelkimi sposobami próbowałem pokonać złe myśli. A te były gorsze niż kiedykolwiek. Każdy kolejny metr potęgował cierpienie. Skurcz uniemożliwiał mi normalne bieganie i właściwie człapałem tylko, zastanawiając się, co w tej sytuacji powinienem zrobić. Wola walki, fantastyczna atmosfera, tysiące kibiców, rodzina i przyjaciele na trasie, których nie chciałem zawieść. Gdzieś tam w tłumie moja córka czekała na tatę i na medal, który tradycyjnie jej oddaje. A ja miałbym dać ciała?? Siłą rozpędu udało mi się pokonać pierwszą pętle, wyprzedzony po drodze przez tłum zawodników. Na 5 km spotkałem Marcina Koniecznego, który widząc mój kiepski stan próbował mnie motywować i podnieść na duchu. Chciałem walczyć dalej, ale ile można było biec na sztywnych nogach. Najgorsze, że tlenowo czułem się znakomicie i jedynie te cholerne uda nie podołały wyzwaniu.

Drugi podbieg pod Świętojańską jeszcze jakoś zniosłem. Pojawiła się iskierka nadziei, że może dam radę jakoś to przetrwać. Niestety zbieg w kierunku zatoki pozbawił mnie złudzeń. Mięśnie ciągnęły tak mocno, jakby zaraz miały się zerwać. Znów musiałem się zatrzymać. Wiedziałem już, że tego dnia nie dam rady. Oczywiście mógłbym za wszelką cenę starać się dotrzeć do mety. Tylko co bym tym udowodnił. Że dałem radę?! Że ukończyłem kolejną połówkę?! To był już mój siódmy start na tym dystansie. Gdybym mierzył się z półironmanem po raz pierwszy czy drugi, niemiałbym wątpliwości. Gdybym pierwsze skurcze poczuł w połowie dystansu, a nie mając jeszcze 20 km biegu, też pewnie walczyłbym do końca. Dla mnie liczył się tylko wynik, a z rekordu i wysokiego miejsca nici. Z bólem serca zacząłem chłodno kalkulować. Czy warto ryzykować kontuzją lub przynajmniej porządnym naciągnięciem „czwórek” dla jakiejś mętnej idei? Czy będę „bohaterem” spędzając kilka tygodni na zabiegach rehabilitacyjnych zamiast trenować do kolejnych imprez. Szczególnie, że miałem przed sobą jeszcze co najmniej dwa starty, w tym jeden szczególnie dla mnie ważny – IM 70.3 na Rugii. Czasem trzeba sobie zadać pytanie po co to robię?! W podjęciu trudnej decyzji pomógł mi stojący przy trasie trener Marysi Cześnik, Marcin Słoma. Dla zawodowców to nic nadzwyczajnego. Czasem trzeba poświęcić coś, żeby nie stracić jeszcze więcej. Ze spuszczoną głową, chowając mokre oczy za ciemnymi szkłami okularów, lekko kuśtykając, poszedłem na skróty w kierunku mety. Kolejni mijający mnie zawodnicy i spotykani na promenadzie kibice nie kryli zdziwienia. Ja tylko bezradnie rozkładałem ręce, próbując tłumaczyć, że to nie był mój dzień. Głupie dwa kilometry zamieniły się w najgorszy i najdłuższy spacer w moim życiu. Z drugiej strony czułem ulgę, bo moje nogi przestały tak cholernie boleć.

 

md4 2

W połowie drogi dobiegła do mnie moja Aśka, której ktoś przekazał, że wycofałem się z rywalizacji. Bez słów mnie przytuliła. Chyba nigdy nie potrzebowałem jej wsparcia tak bardzo jak wtedy, bo tylko ona wiedziała, jak bardzo zależało mi na tym starcie. Chciałem zapaść się pod ziemię. Kiedy dotarłem do Skweru Kościuszki, moi bezpośredni rywale, akurat kończyli zawody. To tylko pogłębiło mój depresyjny stan. Tak bardzo chciałem być tam z nimi i cieszyć się z sukcesu. Uściski z kumplami, medale, koszulki finiszera czy strefa regeneracji – na to wszystko patrzyłem teraz z zupełnie innej perspektywy, wiedząc, że tym razem na nie nie zasłużyłem. Jak zazdrosne dziecko, schowałem się w jakiejś restauracji, żeby nie zamęczać swego sumienia i dobijać urażonej dumy. Nie miałem siły po raz kolejny tłumaczyć, co się stało. Żałoba trwała kilka dni. Na szczęście tuż po zawodach trafiłem dzięki Tomkowi Karolakowi w ręce znakomitych fizjoterapeutów z Atomu Trefl Sopot, którzy postawili mnie na nogi. Inna sprawa , że zajęło im to ze dwie godziny, W tym czasie popsiali się swoim rzemiosłem, godnym średniowiecznych katów. Oj tak. Wyłem i wiłem się na ich stołach niczym innowierca łamany kołem, ale już następnego dnia byłem im dozgonnie wdzięczny, bo niemal nie czułem trudów zawodów. Znacznie dłużej odbudowywałem się psychicznie, w czym nie pomagały mi tryumfalne posty i zdjęcia znajomych na FB. Każdy chwalił się swoimi dokonaniami, a mi pozostał lakoniczny komentarz z hasłem DNF w tle. Jednak po 3 dniach zebrałem się w sobie i uznałem, że z tak spektakularnej porażki należy wyciągnąć lekcje i być może, dzięki niej następne starty przyniosą mi więcej satysfakcji. Wiele osób mi powtarzało, że nie sztuką jest trenować i trwać w reżimie kiedy wszystko nam wychodzi. Prawdziwą siłę woli i klasę pokazuje się w chwilach słabości.

Po raz pierwszy w triathlonie musiałem przełknąć gorzką pigułkę. Teraz przede mną największy sprawdzian. Największa próba, po której będę wiedział, czy naprawdę jestem tak twardy, jak mi się wydawało. Bo jeśli nie zrealizuję swoich planów w Rugii, to oznacza, że złe demony zagnieździły się w mojej głowie na dobre.

 

Powiązane Artykuły

21 KOMENTARZE

  1. jaki niesmak? Bez przesady, niesmak to mógłby być jakby się ktoś zarzynał na trasie, a na samym końcu wsiadł na wózek inwalidzki. Przy tylu imprezach które zaliczyłeś jakiś procent musi być DNF z dowolnych przyczyn

  2. IRONMAN wspierany przez białogłowę roniący łzy bo miał kurcze mięśni. Jesteś ’ ścigaczem ” a nie człowiekiem z żelaza.
    Jak wszystko idzie dobrze to celebrujesz wynik. Jak masz pierwszy raz problem , wymiękasz .
    Ogromny szacunek dla tych co mimo „bólu istnienia” w trakcie zawodów kończą je. Łzy, które wtedy płyną są łzami szczęścia.
    Do zobaczenia na trasie. Na pewno mnie zdublujesz.
    Życzę zdrowia i żelaznego ducha.

  3. Dla mnie HTG to był najważniejszy i ostatni start w sezonie dlatego pomimo silnych skurczy na biegu co ok. 2km doczłapałem się jakoś do mety. Dzieciaki czekały na mecie więc miałem dodatkową motywację i nie mogłem ich zawieść.
    Zgadzam się jednak z decyzją Macieja o zejściu z trasy. Przed nim jeszcze kilka startów i lepiej teraz przełknąć gorzką pigułkę i odrobić lekcje przed następnymi zawodami niż się zarzynać w imię czyjejś idei.
    Szacunek za podjęcie tej trudnej decyzji i życzę Ci żebyś nie musiał jej więcej nawet rozważać.
    Do zobaczenia za rok na mecie w Gdyni – mam nadzieję, że nie będziesz musiał na mnie zbyt długo czekać 😉
    Pozdrawiam.

  4. Andrzeju faktycznie Panowie powalczyli wczoraj na ponoć trudnej trasie w Kopenhadze , nie jest tak płasko jak się wydaje, ale to już pewnie sami opisza jak wrócą. Artur 12.48h Marcin 12.23h Łukaszowi faktycznie brakło 50sek. do złamania 10h jeszcze raz im gratuluję

  5. No to u mnie podobnie:
    Upadek na 24 km roweru, utrata przytomności, targi z lekarzami, żeby puścili mnie dalej. A ci… o dziwo mnie puścili, co dzisiaj wydaje mi się wręcz nieprawdopodobne.
    Z powodu dramatycznego poobijania, stłuczenia tyłka, uda i kości ogonowej ledwo dojechałem rower, a potem bieg zamiast planowanego 1:45-1:50 skończyłem w 2:31, czyli to był spacer zamiast biegu. A całość zamiast planowanego około 5:30-5:40 dramatyczne 6:31. Do dzisiaj nie mogę chodzić, leczę potłuczenia.
    Powodzenia życzę następnym razem.

  6. A tak z innej beczki w Kopenhadze Łukasz Gras, Artur Pupka, Marcin Stajszczyk i inni z AT walczą z dystansem IM a tu cichutko :(. W każdym razie Panowie walczą i to całkiem nieżle!

  7. Maćku dobrzezrobiłeś schodząc z trasy, każdy trener Ci to powie. Jeśli startujesz dla samego startowania schodzenie jest niepotrzebne. Jeśli walczysz o wynik i masz jeszcze inny start w perspektywie schodzisz i swój potencjał wykorzystujesz w kolejnym starcie. Nie tracisz niepotrzebnie sił, nie doprowadzasz się do kontuzji i wyczerpania organizmu. Na IM Klagenfurt Faris, który prowadził na rowerze złapał gumę i co? I zmienił i się wycofał, bo wiedział że nie zrobi tego po co przyjechał i zaplanował alternatywny start. Mógł ukończyć, ale po co? Tak wiem zaraz pojawią się głosy, że to nie tak, że tak nie można. Można i każdy kto walczy o poważny wynik powinien tak postąpić. Poza tym poznałeś już gorycz porażki ale dałeś radę się z tym zmierzyć i nie byłeś sam! I to jest najpiekniejsze :). Pozdrowienia dla „Twojej Asi”, oby każdy z nas w takich chwilach miał kogo kto nas wesprze.
    Brawo za odwagę do napisania tego tekstu!

  8. Czytajm dużo o triathlonistach oraz innych długodystansowcach i trafiają się od czasu do czasu naprawdę motywujące historie . Także tym razem. Dziękuję za Twój wpis Grzegorzu K.. To jest to czego ja poszukuję w triathlonie. Jak przełamywać własne słabości i nie dać się do końca bez względu na wynik. Wiem że za dwa tygodnie czeka mnie bieg męka na olimpijce ze względu na aktywną kontuzję ale tak jak wystartowałem ( i ukończyłem) z nią ćwiartkę, tak samo zamierzam i teraz. Żaden wynik nie da mi tej satysfakcji co zwalczenie jakiejś słabości poczynając od wstania rano z łóżka i wsiadania po ciemku na rower, na dotarciu do mety skończywszy. Super prędkości całkiem spokojnie się robi jadąc Ferrari którego nie mam albo chociaż na Kawasaki Ninja którego akurat mam. Także chylę czoła i kask z głowy ( oczywiście po odstawieniu roweru na stojak)!!

  9. Chlopaki nie płaczą! Poza tym można rozpatrywać to w inny sposob…. na 7 startow jedna ,, wtopa” to calkiem dobra statystyka. A zaliczone prędzej czy później 4.30 będzie lepiej smakować! 😉

  10. Chlopaki nie płaczą! Poza tym można rozpatrywać to w inny sposob…. na 7 startow jedna ,, wtopa” to calkiem dobra statystyka. A zaliczone prędzej czy później 4.30 będzie lepiej smakować! 😉

  11. Panie Macku !
    Przykre ale takie sytuacje tez sa wpisane w ten sport . Kilka lat temu na olimpijce , po kraksie na zakrecie w czasie deszczu, lekarz przez pol godziny wydrapywal mi specjalna szczotka, kawalki asfaltu z przedramienia. U Pana stawka byla zyciowka , u mnie w ubieglym roku slot do Kona , ktory stacilem z powodu awarii przedniej przerzutki (demontaz , naprawa i montaz). Nie pomogl nawet trzeci w grupie czas maratonu.
    Uzywam systemu Speedfil (1.2L pojemnosci ), pojemnik jest „przyspawany ” do ramy i zupelnie wystarcza na polowke jezeli temp nie jest hawajska .
    Na pelny dystans, za siodelko, koszyki stosowane w rowerach gorskich(pisalem o tym juz kilka razy) . Trudniej jest wyjac bidon ale tez nigdy go nie zgubimy .
    ” there’s always rainbow after the rain ”
    Powodzenia!!!

  12. nigdy nie patrz za siebie bo uderzysz w przeszkode jadac do przodu… ale wyciągnij nauki z historii najlepiej innych, ale tym razem i własnych… jestes dla mnie inspiracja w 3przygodzie i gdzieś głęboko licze na to, że uda mi się tak jak Tobie robić takie wyniki choć dzieli nas na razie wieczność (a przynajmniej 1h na 1/2IM) konkludując: powodzenia w rugii. pamietaj o zapoznaniu z trasa (choćby z poziomu auta) i dobrze zamocownaych bidonach, pamieci gdzie stoi rower no i nawigacji… masz tyle siły w sobie, że szkoda to przepieprzyć głupimi błedami…
    i ciesz się sukcesami teraz… kiedyś będe dla Ciebie konkurencją i nie bedzie CI tak łatwo 😉

  13. U mnie prawie identyczna sytuacja. Z wody jak zakładałem nieco poniżej 30 min. Potem zaczęły się schody, szarpanie sie między grupami spowodowało ze pojechałem rower życia, trochę ponad 2:27, zdecydowanie za mocno (założenie 2:34-2:35). Juz na wjeździe na ostatnią estakade czułem ze nogi mam sztywne, do T2 wbieglem z bólem. Pierwsze 2km człapanie, potem jeszcze gorzej, co 1-2km człapania postój, skurcze czworoglowy, dwuglowy a na koniec łydki. ,, Pobiegłem” polmaraton ponad 2:30 (biegając połówkę 1:25). Nawet przez myśl nie przeszło mi żeby zejść z trasy. Nie dlatego żeby komuś coś udowodnić. Bardzo mądra osoba kiedyś mi powiedziała że jak pierwszy raz zejdziesz z trasy mogąc kontynuować wyścig, to nie będziesz miał problemu żeby powtórzyć to po raz kolejny. Jak kiedyś napisałeś jesteś EG, powaznie podchodzącym do tematu. Nic zlego by się nie wydarzyło gdybyś tą połówkę zrobił np. w 5:30. Wstyd? Jaki wtyd?! Szacunek, że mimo takich słabości ukończyłeś. Teraz tego nie mogę powiedzieć. Widzę gościa który zaczyna się mazgaić. W 2007r nie skończyłem swojego pierwszego pełneg IM (z podobnych powodów). W tym roku wróciłem w to samo miejsce i mimo że na biegu maraton rzeźbilem 3:45 (tracąc przy tym 4 paznokcie) to z tyłu głowy miałem myśli ,, nie schodź, za wszelką cenę nie schodź”. Całość 10:15 nie powala na nogi, ale skończyłem. Nie dla innych, dla siebie!!! O to w tym wszystkim chodzi. Słabe starty się zdarzają. Ale jak raz dasz się pokonać…. Powodzenia na przyszłość, bo pewnie się już podczas startu nie spotkamy.

  14. Glowa do gory nie jest tak zle, Ty chociaz wystartowales ja przygotowuje sie do sezonu od pazdziernika, a przez rozne sploty dziwnych sytuacji jeszcze nie wystartowalem w zadnych zawodach tri w tym roku! To jest dopiero „lekko” frustrujace ale co tam mlodzi jestesmy nie jeden start przed nami, co nie zabije to wzmocni powodzenia w Rugii

  15. Będzie dobrze, chyba każdy z nas przeżywał jakiś kryzys na zawodach lub upadek na treningu czy też kontuzję. Ale potem wraca się mocniejszym i mądrzejszym o doświadczenia. Powodzenia w Rugi

  16. Panie Maćku: głowa do góry! W życiu czy na trasie różnie bywa… Życząc dalszych sukcesów w TRI i nie tylko pozdrawiam serdecznie 🙂

  17. Nie wierz w demony Maciek, wszystko się zmieni z kolejnym startem! W ub. roku tez musiałem zejść z trasy, wprawdzie był to górski ultramaraton, ale bolało tak samo… Kiedy mijałem Cię na trasie w Gdyni, myślałem o tym, że to równie dobrze ja zamiast Ciebie mogłem walczyć ze skurczami, bo tak naprawdę na tym poziomie rywalizacji, może to spotkać każdego z nas. Trzymam kciuki za Rugię i do zobaczenia gdzieś na kolejnych zawodach!!!

  18. Wiem, że to żadne dla Ciebie pocieszenie. Ale ja w podobnych okolicznościach również miałem wypadek. Z tą różnicą, że mój obojczyk tego nie wytrzymał. I jak wszyscy walczyliście w Gdyni ja tylko się mogłem temu przyglądać. Masz chłopie fart, bo moje osiem miesięcy przygotowań poszło w piach. Pozdrawiam.

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,771ObserwującyObserwuj
19,100SubskrybującySubskrybuj

Polecane