Piątek, 6 lipca 2012.
18 miesięcy przygotowań za mną. Wraz ze wspierającą małżonką dotarliśmy na miejsce spoczynku. Na razie spoczynku przed startem. 4 kilometrowy rozruch z 3 mocniejszymi akcentami przebiegł doskonale, zero zmęczenia. Jednak prognoza pogody budzi grozę. Grozę budzi też układ mój przemiany materii. Rozruch byłby pewnie nieco dłuższy.
Sobota, 7 lipca 2012.
5:00 – już nie śpię, zresztą prawie wcale nie spałem. Dziś w nocy pierwszy raz ukończyłem zawody.
5:45 – lekkie śniadanie i piąta wizyta w toalecie. Nie mam pojęcia, jak to wszystko się we mnie mieści.
7:00 – już w Suszu. Adrenalina kipi uszami. Czekam na otwarcie biura. Szybki odbiór pakietu startowego, tatuaż na rękę, opaski, duperele, zakup paska na numer (20 dyszki, cóż za super cena) i… brak chipa. Obsługa załamuje ręce. „Chipowców” nie ma. Mam się udać do boksów rowerowych, jednak tam nie da się wejść bez chipa. Poziom zdenerwowania przechodzi wszelkie granice. Na 10 minut przed ósmą otrzymuję zastępczy numer 555. Uff.
8:00 – w boksie. Pieczołowicie układam wszelkie szpeje, robię jakieś czynności do niczego niepotrzebne, byle tylko zapomnieć o stresie. Wszystko skończone. Z amoku wywołuje mnie wspomniany wcześniej układ trawienny.
8:45. Pianka na grzbiecie, do wody. W końcu coś się zaczyna dziać. Kiszki już zupełnie puste, więc nie ma już zagrożenia. Płynę na linię startu, nic nie słyszę, nikogo nie poznaję. Jak wiejski jakiś głupek. W uszach dudni jedynie znana melodia „i co ja robię tu” a echo odpowiada „co ty tutaj robisz?”.
9:00 – Nareszcie. Gwizdek i wio. Plan – ukończyć przed Karolakiem. Zaczynam płynąć. Złapać czyjeś nogi, złapać czyjeś nogi. Aaaa!!!! Ale nie dosłownie. Wkładam ręke do wody – ktoś obrywa po plecach. Widzę czyjeś nogi… czuję czyjeś stopy na twarzy… Mocny cios w nerkę – żabkarz. Oddech – pod wodą, oberwałem w szczękę. Szukam boi – widać tylko wzburzone fale i las białych czepków.
9:10 – Już luźniej, dostrzegam boję nawrotną. Jest dobrze. Luz.
9:15 – Czemu nikt nie zawraca na boi nawrotnej?
9:20 – To nie była nawrotna. Dostrzegam nawrotną. Mam nadzieję, że tam już zawracamy.
9:25 – I po nawrocie. Jakoś strasznie daleko od siebie te bojki.
9:40 – Jak rozpoznać Karolaka?
9:50 – Wyłażę z wody. Żona krzyczy, że Tomek jeszcze nie wyszedł.
9:51 – W boksie. Tylko czemu świat jeszcze wiruje. Ściągam piankę. Powoli przestaje bujać.
9:55 – Na rowerze. Ale fajnie, chłodno, dobrze jest. Jakiś mały podjazd na początek, pikuś. Kostka – nniieee mmaa pprroobblleemmuu. Wkładka się pod tyłkiem dobrze układa. Jest nieźle. Budzik pokazuje 30km/h, jakoś tak lekko bardzo. Nie przyciskaj, nie przyciskaj. Nawrót. Kolejne 15 kilometrów. Luzik. Wyjazd na drogę powrotną do Susza. Ktoś krzyczy „ostry zakręt”. Aaaa!!! Ostry zakręt!!! O mały włos. Znowu kostka. Przecież już mi się wkładka ułożyła? Drugie kółko – ciągle lekko, ale chyba coraz cieplej. Nawrót. Objeżdża mnie Karolak. Łatafak. Coraz cieplej. Drugie kółko zbliża się ku końcowi. Bufet – tym razem zabieram popitkę. Podjazd – jakiś ciężki się zrobił. Kostka. Wkładka sprasowana jak naleśnik. Pobieram ambrosium z bidonu, o żesz ty. Albo mam takie ssanie, albo się ulało. Pozostałe 25kilometrów na sucho. Wszak nazwa Susz zobowiązuje. Objeżdżam Karolaka. Nawrót. Dopingują ostro mieszkańcy wsi. Po twarzach i ilości butelek wnioskuję, że już dawno weszli w beztlen. Oddaję komuś pompkę. Wyżebruję od kogoś butelkę z wodą. Widzę na drodze leżącego psa. Padł na trzecim kółku. Jakiś gość z pasażerem jedzie na motorze. A mieli zamknąć ruch. I jeszcze na mnie krzyczy. Oooops. To sędzia. Spoglądam przed siebie – ktoś jedzie wolniej ode mnie. Niemożliwe. Naciskam na pedały, kibice dopingują, gorący aplauz, 200metrów dalej – nie naciskam już na pedały, kibice zniknęli, wola walki też. Znowu kostka. Zaraz mi się bryka rozleci. Koniec jest bliski.
13:20 – W boksie. Rower na wieszak, bambetle do koszyka, buty na nogi. Litr wody w siebie. Jeszcze tylko półmaraton. 13:25 – 3,5 kilometra i nawrót. Strasznie ciężko. Byle do prysznica. Nareszcie. Zimne węże ogrodowe od mieszkańców. Stoję chyba ze 3 minuty zlewając się od stóp do głów. Aż szkoda opuszczać to miejsce. Koniec pierwszej pętli. Znów prysznic, tym razem z wozu strażackiego. Na drugim kółku biegnę z kimś, kto odpuścił już walkę o wynik i telepie się ze mną. Ratuje mi życie, zagaduje, jakoś biegnie się lżej. Prysznic z węży. Paulina Sykut – fajnie byłoby pobiec za nią. Tomek Karolak – fajnie biegnie się przed nim. Piekarnik na nawrocie. Ciepła woda, ciepły izotonik, ciepłe gąbki. I mnie też trochę już ciepło. Prysznic ogrodowy. Prysznic strażacki. Znowu piekarnik na nawrocie, dobrze że już ostatni. Gorąca woda, gorący izotonik, i mnie już też trochę gorąco. Prysznic? Gdzie jest do jasnej cholery prysznic? Niestety już zwinięty. Niecałe dwa kilometry do mety. Najdłuższe dwa kilometry świata. Uff. Jest jegomość z zimną wodą z kranu. Pół litra w siebie, 3 litry na siebie. 500 metrów truchtu. Widzę ciemność, widzę światło w tunelu, znowu widzę ciemność. Nie widzę Tomka Karolaka. Nic nie widzę. Odcięło mnie. A tu jeszcze kilometr. Idź chociaż! Też nie mogę. Jest mi zimno, to gorąco, chyba się spociłem. Mam dreszcze, zbiera mnie na wymioty, chwieje się pod kopułą. Kto zamówił taką pogodę. Przecież to są dwa takie jedyne gorące dni do tej pory na północy Polski. Po chwili znów dostrzegam trasę. Truchtam sobie powoli do przodu. Trochę cienia i świadomość ostatnich 500 metrów. Prysznic strażacki. Jeszcze tylko 150 metrów. Ostatnia prosta, krzyk na trybunach. Bip, bip. Chip oznajmia koniec katorgi. 7:02:26. Przed Karolakiem! Pochylam się w zmęczeniu, co skrzętnie wykorzystują wolontariuszki wieszając mi medal na szyi. Widzę suto zastawiony stół. Woda, izo, banany, pomarańcze, batony. Tylko 10m. Za daleko. Strasznie ciężki ten medal. Padam jak nieżywy na trawę zaraz za linią mety. Ktoś zdejmuje mi chipa (nawet jak to złodziej to i tak gonił go nie będę). Światło zgasło, chyba usnąłem. Budzi mnie jakieś pokrzykiwanie. „Wszystko w porządku”. A pewnie, co ma nie być. Ciepło trochę tylko… nie kończę a już leje się na mnie woda z butelek. O jak dobrze. Mógłby mnie ktoś jeszcze podnieść i wrzucić do jeziora.
16:30 – Moczę wszelkie członki w wodzie. Staram się nawet coś tam płynąć, ale gałęzie jakieś takie sztywne i ciężkie, a woda rzadka. No to sobie leżę na dnie jak lord. Tylko tętno jakoś nie chce spadać. Ale już nic nie boli, już nic nie ma znaczenia. Jestem Mistrzem Świata. Wiem też dlaczego nie pływam już tak dobrze. HalfIronMan.
19:00 – 10 kotletów, wiadro ziemniaków, 2 piwa, blacha sernika. Wystarczy. Ponownie na miejscu spoczynku.