Kiedy 3 lata temu pierwsi Ambasadorzy Herbalife Triathlon Susz debiutowali na malowniczych trasach Warmii nasza dyscyplina dla 99% społeczeństwa była jakąś niszową fanaberią grupy zapaleńców. Nikt specjalnie nie orientował się „o co kaman”, czy to jazda konna, strzelectwo i bieg na nartach, czy może rodzaj trójboju dla pakerów, z wyciskaniem leżąc w finale. Wspomniana impreza zgromadziła niecałe 400 osób na starcie, co i tak wówczas uznane zostało za wielki sukces. To właśnie wtedy rozpoczął się triumfalny marsz triathlonu, który w tempie Shinkansena zdystansował większość masowych dyscyplin sportowych w kraju. Dziś już nikt nie ma wątpliwości z jakich składa się konkurencji, a wiele zupełnie nie związanych z tym sportem osób, potrafi nawet wymienić podstawowe dystanse. Jednak to co się dzieje w obecnym sezonie przerasta nasze najśmielsze wyobrażenia. To nie jest zwykła moda ani ruch społeczny. To istna triathlonowa rewolucja. Każdy tydzień co najmniej dwie poważne imprezy i tysiące zawodników na starcie. Apogeum mieliśmy w ostatni weekend w Poznaniu. Niemal 2500 zawodników na jednej imprezie w ciągu dwóch dni rywalizacji – tego jeszcze Polska nie widziała. W zeszłym roku bardzo żałowałem, że ze względu na mały odstęp czasu nie mogłem wystartować w stolicy Wielkopolski, bo kolidowało to z moimi głównymi zawodami czyli Gdynią.
W tym sezonie dwa wielkie święta triathlonu dzielą na szczęście dwa tygodnie i za punkt honoru postawiłem sobie udział w ¼ w Poznaniu. Na miejsce przybyłem w piątek rano skuszony konferencję prasową z samym Chrisem McCormackiem. Już obecność wielkiego mistrza dawała wrażenie uczestniczenia w czymś niezwykłym. Trzeba przyznać, że tor wioślarski z całą infrastrukturą to wprost idealne miejsce do organizacji zawodów. Ze skali imprezy zdałem sobie sprawę dopiero po południu, kiedy przed biurem zawodów pojawiły się setki zawodników. Ostatni raz z taką atmosferą miałem do czynienia rok temu na MŚ w Vegas. Serce zabiło mi mocniej, lecz poczułem delikatne zawód, że dla mnie poznańska impreza to jedynie trening przed głównym wyzwaniem sezonu czyli połówką w Gdyni. Niestety po wycieńczającej ½ IM w Szczecinie i mocnych treningach na Mazurach, praktycznie nie miałem nawet dnia luzu. Od wielu dni miałem świadomość, że do Poznania jadę bez najmniejszych szans na podjęcie jakiejś poważnej walki. To miał być raczej mocny akcent przed Gdynią z wyraźnym zakazem zajeżdżania organizmu. Trudno mi było się z tym pogodzić, bo ostatnich kilka startów, w Ełku, Kołobrzegu, a nawet agonia w Szczecinie, przyniosły mi dużo satysfakcji. Zaskakujące jak szybko człowiek przyzwyczaja się do wysokich miejsc w generalce, podium, uścisków dłoni miejscowych notabli, gratulacji i pożądliwych westchnień płci pięknej – nawet jeśli to tylko żona i córka. Zawiedziony swoją drugoplanową rolą postanowiłem dokonać ostatecznego upodlenia, jedząc późno wieczorem zapiekankę XXL z obrzydliwie wielką ilością sera, keczupu i musztardy. W ciągu tych piętnastu minut przyjemności dla podniebienia zaprzepaściłem pewnie ze 3 tygodnie trzymania diety. Trudno – jestem tylko człowiekiem. Z tego też powodu wspomnianą zapiekankę popiłem puszką piwa. Po prostu wzór sportowca!
Nie muszę wspominać, że po takiej kolacji spało mi się wyśmienicie. Tak wyśmienicie, że wstałem przed 6 rano. I jak zwykle w takich sytuacjach, mając poczucie nadmiaru czasu, wszystko robiłem tak potwornie wolno, że omal się nie spóźniłem na zawody. Do tego jeszcze zapomniałem wziąć z campingu czipa. Tak się właśnie dzieje, kiedy mieszka się za blisko strefy i na wszystko ma się czas. Pomny swych doświadczeń, tuż przed startem pływania uznałem, że warto by jeszcze skorzystać z toalety, bo zapiekanka wciąż mi ciążyła, chociaż tego dnia odwiedzałem miejsce odosobnienia już ze dwa razy. Kiedy w końcu znalazłem wolny przybytek i załatwiłem niezbędne sprawy, komentujący zawody Jurek Górski już zapraszał zawodników z pierwszej fali, czyli i mnie, na start. Z rozpiętą i krzywo nałożoną na mokre z nerwów ciało pianką, wszedłem po kolana do wody. Dopiero tam udało mi się kogoś poprosić o pomoc w jej zapięciu. Dopłynąłem do linii startu i zacząłem szukać jakiś znajomych zawodników. To znaczy znajomych, świetnie pływających, bo nie ukrywam, że chciałem znaleźć zająca, który narzuci mocne tempo, a ja na bezczela przewiozę się mu w nogach. Tak rozglądając się w koło, ujrzałem uśmiechniętą, opaloną twarz o mało słowiańskich rysach. -O kurczę!!!- pomyślałem – Przecież to Macca, a niech to, raz kozie śmierć, płynę za nim.
Za nim wystrzeliła armata, sygnalizująca początek rywalizacji, pięciuset zawodników zaryczało groźnie, dodając w ten sposób otuchy startującym kilka minut wcześniej niewidomym zawodnikom w tandemach. Ten atawistyczny krzyk triathlonowej hordy, niosący się po jeziorze Malta słyszę do dziś i na myśl o nim mam ciarki na plecach. W połączeniu z epicką muzyką lecącą z głośników chyba każdy uwierzył, że dziś będzie prawdziwym bohaterem. Szczególnie, że upał już przed 9 rano dawał się we znaki. W końcu starter wystrzelił i w ciągu kilku sekund spokojna tafla wody zamieniła się w kipiącą topiel, w której każdy walczył o życie. Uznałem, że najlepszym rozwiązaniem jest szybka ucieczka. O dziwo przez pierwszych 150-200 metrów cały czas miałem bliski kontakt wzrokowy z mistrzowską stopą McCormacka, czasem nawet zbyt bliski. Tu muszę zaznaczyć, że stopa australijska w smaku od stopy polskiej różni się nieznacznie. Mam tylko wrażenie, że znacznie szybciej się porusza, bo wystarczył moment nieuwagi i zniknęła z mojego pola widzenia. Za to przez kolejnych 700 metrów wyraźnie przeanalizowałem kształt stopy słowiańskiej, której właścicielem był Łukasz Kalaszczyński. Było to swoją drogą bardzo pouczające, bo w końcu Łukasz to jeden z najlepszych biegaczy w stawce i być może moje obserwacje pomogą mi poprawić technikę biegu.
Po wyjściu z wody kontynuowałem całą serię idiotyzmów, będących efektem mojej wrodzonej dekoncentracji. Przede wszystkim nie umiałem znaleźć swojego roweru, a za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć jaki mam numer. Jeszcze całkiem niedawno wystarczyło spojrzeć, czy gdzieś nie wystaje koło z napisem Zipp. Ale w Poznaniu Zippów Ci było dostatek i zanim odnalazłem swoją maszynę zaliczyłem kilka wizyt w nie swoim boksie. Trasa kolarska w Poznaniu uchodzi za najszybszą, najłatwiejszą i najprzyjemniejszą w Polsce. Być może, ale tego dnia nie dla mnie. Przynajmniej do połowy. Kiedy w końcu wyjechałem na główną arenę rowerowych zmagań poczułem, że albo mam coś ze sprzętem, albo jestem cienki, albo ten typ ( znaczy ta trasa ) tak ma. Na dodatek moje guzdranie w T1 sprawiło, że ze sporej grupy, za którą przypłynąłem nikt nie został i daleko przed sobą widziałem jedynie jakieś majaczące punkciki. Te wszystkie opowieści i zapowiedzi jak to na trasie w Poznaniu można na luzie wykręcić średnią powyżej 40 km/h mogłem włożyć między bajki, bo aktualnie z trudem trzymałem 30 na godzinę. I za cholerę nie mogłem ocenić, czy doganiam tych przede mną czy raczej oni mi uciekają. Było to o tyle istotne, że z większością ekipy z przodu dobrze się znam i dotychczas wielu z nich wyprzedałem na rowerze, żeby później oczywiście dostać tęgie lanie na biegu. Był to już swego rodzaju rytuał, który jednak tym razem nie miał dojść do skutku. -Więc wszystko jasne to ja jestem cienki – szczególnie, że kompletnie nie miałem mocy w nogach. Jakby to powiedział pewien komentator „można było wyczuć, że nie mam świeżej nogi”.
Po chwili doskoczył do mnie Kuba Dec, kolarz znakomity, ale i po jego twarzy było widać, że choć jedzie dużo szybciej, to przychodzi mu to z trudem. W końcu dogoniłem paru zawodników, ale w porównaniu z innymi imprezami tego sezonu, mój ukochany etap rowerowy nie dawał przyjemności. Przed nawrotem zacząłem liczyć, ile mam osób przed sobą i w sumie nie było tak źle. Ale poziom Macci i późniejszego sensacyjnego zwycięzcy Darka Kowalskiego był kosmiczny. Pędzili jakby im ktoś wsadził motorki…tu i ówdzie. Dopiero po nawrocie zrozumiałem, czemu ta trasa jest tak chwalona. W powrotnej drodze, niemal przez cały czas jechaliśmy lekko z górki, no i przede wszystkim z wiatrem. Prędkość chyba nawet przez moment nie spadła mi poniżej 45 km/h. Po jakimś czasie dogoniłem Agnieszkę Jerzyk, która ze względów treningowych jechała na zwykłej szosie bez lemondki. To na pewno nie ułatwiało jej zadania w takich warunkach. Pod koniec etapu kolarskiego moja przewaga nad najlepszą polską triathlonistką wynosiła ok 100 metrów. Oczywiście nie miałem najmniejszych wątpliwości, że na biegu Agnieszka przejedzie po mnie jak walec, ale wbiec do T2 przed taką personą byłoby dla mnie lada wyróżnieniem. Kiedy przebiegałem z rowerem odcinek dobiegu do strefy ( a miał on w sumie nie więcej niż 200 metrów), usłyszałem głośną wrzawę i skandujących kibiców.
– Ale extra, docenili mój wysiłek i bohaterską postawę, jestem gość – nic innego nie przyszło mi na myśl, do momentu kiedy między mym wątłym ciałem a barierkami z prędkością światła przefrunęła Agnieszka wzbudzając uzasadnioną euforię tłumów. Skubana – na 200 metrach odrobiła 100 metrów straty. I jeszcze się uwinęła ze zmianą w kilka sekund, a ja jak zwykle nie mogłem znaleźć swojego boksu. Wybiegając na trasę widziałem już coraz mniej wyraźne plecy naszej mistrzyni i co nie jest zaskoczeniem, dystans ten się powiększał. W założeniach miałem biec tak, aby się nie zarżnąć i ewentualnie móc utrzymać to samo tempo przez następne 10,55 km. Klasyczne przygotowanie pod połówkę. No ale, że „czuć było, że noga nie jest zbyt świeża” kompletnie to pomyliłem. Zacząłem bardzo mocno, w okolicach 4.03/km, bo chyba z powodu gorąca uroiłem sobie, że będę gonił Jerzykową. Jako, że ta po chwili mi zniknęła, uznałem, że w tym upale mogę trochę zwolnić i będę biegł swobodnie. W sumie pozostałe 9 km przebiegłem bez historii. Starałem się utrzymać tempo 4.15-4.20 i zasadniczo to wychodziło. Kibice i wolontariusze byli wspaniali. Trasa łatwa i przyjemna. Żałowałem, że nie jestem w formie, bo innych okolicznościach mogłem pokusić się o wykręcenie dobrej życiówki. Przybity tym faktem, nie mogłem doczekać się mety, która wcale nie chciała się zbliżyć, mimo, że zarówno garmin jak i tabliczki informacyjne już dawno pokazały przekroczenie dziesiątego kilometra. W końcu upragniony finisz, medal, zimny izotonik i basen. Jak ja kocham ten moment kiedy zmęczone i przegrzane ciało może doznać ulgi w zimnej wodzie. Zdejmując buty odkryłem, że bardzo obtarłem sobie achillesy, mimo, że startowałem w sprawdzonych butach. Na szczęście na połówce będę biegł w skarpetkach i nie powinno być kłopotu.
Pozostało oczekiwanie na wyniki, chociaż nie miałem wielkich nadziei na sukces. Miałem świadomość stosunkowo małej mocy na rowerze i dość luźnego biegu. Przed zawodami, mając na uwadze wysoki poziom sportowy i liczbę zawodników ( niemal 1400 ), pierwszą 40tkę brałbym w ciemno. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że jestem 23 w generalce i co ciekawsze, drugi w kategorii. Zupełnie nie liczyłem tu na takie wyróżnienia. Nie liczyłem, bo zdaję sobie sprawę, że tego dnia daleki byłem od moich topowych możliwości. Szczególnie na rowerze. Ale to czego nauczyłem się po tych trzech sezonach, to przede wszystkim umiejętność określenia priorytetów, rezygnowania ze startów, kiedy nie jestem do nich przygotowany i oszczędzania sił na najważniejsze wydarzenia w sezonie. Właśnie z tego powodu, z bólem serca zrezygnowałem z imprezy w Górznie, ale wiedziałem, że zajechany organizm po ekstremalnie ciężkim Szczecinie może tego nie wytrzymać. Cel nr 1 czyli Herbalife Triathlon Gdynia zbliża się wielkimi krokami i nic nie może pokrzyżować moich planów. Jakich?! Ambitnych. Chociaż zdaję sobie sprawę, że o tylko sport i nie zawsze wszystko układa się zgodnie z planem. Chciałem też napisać, że to zabawa. I owszem, to jest zabawa, ale ilość wyrzeczeń, pracy, czasu, który trzeba poświęcić, żeby coś osiągnąć jest tak duża, że mam prawo być zawiedziony w przypadku porażki. I podejrzewam, że niemal każdy z 1600 zawodników, którzy staną na starcie w Gdyni myśli podobnie. To dlatego nie lubię kiedy nasze zmagania ktoś nazywa sportem amatorskim. Amatorsko to moi koledzy, z wyraźną nadwagą, grają w gałę dwa razy w tygodniu. A potem idą na piwko i papieroska. W triathlonie są AgeGrouperzy. Koniec i Basta.
P.S. Dzień później po raz pierwszy w życiu widziałem zawody z perspektywy kibica. Kurczę, ten sport jest rewelacyjny, także dla tych, którzy dopingują. A zawodnicy wyglądają tak heroicznie, że aż się wzruszyłem. I byłem dumny, że mogę być jednym z Was!!!!
Przytaczając wypowiedź B.Tomaszewskiego, to chyba raczej nie miałeś świeżości w kroku 😉
Zamiast głowić się czy lepiej brzmi amator, agegroupowiec, rocznikwiec ja proponuję dwie nazwy – zawodnik albo triathlonista!!!
Maćku,
Dobry felieton. Ja lubię takie troszkę kontrowersyjne wypowiedzi.
Natomiast nie piszę by wychwalać ale wypowiedzieć zdanie konstruktywnej krytyki na temat jednego wyrazu w tytule.
Błagam, „AgeGruper” i próby odmiany w języku polskim brzmi obrzydliwie i żenująco.Przypomina mi to mój ulubiony zwrot z korporacyjnej mowy: „czelędżowanie targetów” lub temu podobne. Rozumiem, że wyrazy pochodzące z angielskiego czasami lepiej oddają znaczenie, czasami trudno je przetłumaczyć albo wydaje się że brzmią bardziej profesjonalnie, ale nie zawsze jest to prawdą. Mamy tyle pięknych wyrazów w naszej mowie. Ja ze swojej strony mogę zaproponować „rocznikowcy”.
Amator nie tylko ma znaczenie negatywne, to również osoba która coś robi z zamiłowania to tej czynności i/lub nie zawodowo. A myślę, że większość z nas rocznikowców, startujących w kategoriach wiekowych robi to z zamiłowania to triathlonu i nie utrzymuje się ze sportu.
Pozdrawiam i trzymam kciuki z wynik w Gdyni!
Sorki, nie chodziło mi krytykę, myślałem, że to będzie taki dowcip z mojej strony. Co do tej patetyczności to mi chodziło tak ogólnie. Dla mnie triathlon to też przeżycie duchowe i chwile uniesienia, ale tak często się słyszy na imprezach takie teksty, że ktoś to robi dla kogoś czy dla jakieś idei. Po co to? Przecież to nieprawda. Co do tego „poczucia dumy”, że się jest triathlonistą w chwili kibicowania to ja to rozumiem, ale obawiam się, że to jest uczucie znane tylko osobom uprawiającym ten sport. Zdecydowana większość tych kibicujących się tak tym nie podnieca, wiem bo kiedyś byłem tylko tym kibicującym. Bo oni tego nie pojmują w ten sposób jak my. Oczywiście inna kwestia to osoby kibicujące komuś bliskiemu, ale to oczywiste. Więc ta duma, chęć powiedzenia tym wszystkim dookoła, będących w tłumie kibiców – „hej, popatrzcie na nie, ja też jestem triathlonistą, mi też się podziw należy”, obawiam się, że oni tego nie podzielają. Ale może mamy inne podejście do tego sportu, ja nie mam takich dobrych wyników jak pan Maciek i raczej nie będę miał gdyż traktuję to jako zabawa, choć wkręcony jestem niemiłosiernie. Jeszcze raz sorki za tą uwagę w kwestii literówki, nie chodzi mi absolutnie o krytykę, powinienem wziąć pod uwagę, że jak osoba, o której często się pisze w internecie jest pan Maciek narażony na różne bezsensowne i wredne uwagi ze strony internautów. Wykazałem się nietaktem. I didn’t mean it!
Drogi Panie Wojtku Domaradzki!!!! Swietnie pamietam te sytuacje w Szczecinie, o której Pan pisze. Chyba niestety nie zrozumiał Pan moich intencji. Tego dnia na trasie rowerowej, a pózniej biegowej potwornie sie upodlilem i nie ukrywam, ze kilka razy poważnie myślałem o zejściu z trasy. Dlatego kiedy usłyszałem okrzyk, ze jestem człowiek z żelaza , pozwoliłem sobie na dosadną i autoironiczną odpowiedz, bo fakt, ze chciałem sie poddać bardzo źle o mnie świadczył i nie zaslugiwalem na taki komplement. To była uszczypliwość pod moim adresem, broń Boże pod Pana. Zarzucił mi Pan, ze sie nie uśmiecham na trasie do kibiców. Wówczas mierzyłem sie ze stanem przedzawałowym, wiec uśmiech był wielkim wyzwaniem ;-). A moja sroga mina na imprezach i częsty brak kontaktu wzrokowego z przychylnymi mi kibicami ma bardzo proste wytłumaczenie. Kibice w triathlonie najcześciej aktywni są na trasie biegowej, bo wtedy wszystko dzieje sie nieco wolniej i łatwiej rozpoznać zawodnikow. Chyba wszyscy,którzy mnie kojarzą z Triathlonu wiedzą, ze niestety ostatnia konkurencja jest moja piętą achillesową i niemal zawsze potwornie cierpię na bieganiu- zarówno fizycznie jak i mentalnie, bo wyprzedzają mnie tabuny zawodnikow. Proszę mi wiec wybaczyć, ze czasami mam bojową minę, ale ja po prostu walczę wtedy najmocniej ze swoimi słabościami ;-). Za to tryskam energia przed i po zawodach. I wtedy niemal zawsze jestem do wszystkich bardzo otwarty, co potwierdzą napewno choćby czytelnicy AT.Pozdrawiam serdecznie i do zobaczenia.
P.S. Drogi @pavlf proszę mnie aż tak nie łapać za słowa. Przy tej ilości znaków czasem zdarzają sie literówki 😉 oczywiście ZANIM ;-). A patos, no cóż, ja pisze to co sam przeżywam i jakie mam odczucia. I sorry ale tak właśnie czułem . Można sie nie zgadzać , ale takie są prawa autora. 😉
„za nim wystrzeliła armata” – czy armata wystrzeliła za NIM, czyli Maccą, o którym wcześniej była mowa?
Ja mam prośbę, nie tylko do Maćka, ale do wszystkich piszących o triathlonie. Nie piszmy tak patetycznie o tym pięknym sporcie. „I byłem dumny, że mogłem być jednym z WAS”, gdzie indziej ciągle słyszę „zrobiłem to dla najbliższych”, „zrobiłem to dla…”. Litości, przecież my to robimy dla siebie, dla zabawy! Nie twórzmy z triathlonu ideologii. Przecież my to robimy z czystego egoizmu. No chyba, że ktoś bardzo cierpi to robiąc i jest to dla tej osoby coś nieprzyjemnego, męczącego, nużącego! Osobiście nie znam takiej osoby.
jak zawsze kapitalna opowieść z wieloma wnioskami, które warto wziąć sobie do serca.
pozdr!
Ja jako orędownik imprez w Poznaniu, bardzo się ciesze Maćku, że jest artykuł od początku do końca o tej imprezie. Miło Cię spotykać na trasach triathlonowych Enea, ale mam jedną prośbę, abyś czasem uśmiechnął się do kibicujących Ci osób, a nie robił groźną minę, nie chodzi mi o takie sekwencję wypowiadane przez Ciebie jak na trasie w Szczecinie. Na moje słowne wsparcie na biegu, że jesteś człowiekiem z żelaża i Twoją odpowiedź („c……… nie człowiek z żelaza” ), ale choćby o miły uśmiech. Ojciec Dyrektor na biegu w Poznaniu miał uśmiech na twarzy w każdym momencie kiedy ktoś skandował jego imię 🙂 Musisz popracować nad PRem 🙂
proszę o zmianę podpisu pod zdjęciem 🙂 Danuta KurzAwska, nie przez „e” 😀 dziękuję 😀
Wszystko super, trudno się nie zgodzić. Ale na miłość boską, przez usta nie przechodzi mi ta nazwa: „Ejdżgruper”. Może pokusimy się o znalezienie odpowiedniego – Polskiego słowa?
Trzeba było Maćku dodać jeszcze jakie było twoje oburzenie gdy organizatorzy wpisali Cię do ostatniej fali i jak to pięknie i profesjonalnie udając zawodnika pro kazałeś się wpisać do pierwszej fali, ponieważ masz zamiar walczyć o czołowe lokaty 🙂
Dobra robota jak zwykle 🙂
„To dlatego nie lubię kiedy nasze zmagania ktoś nazywa sportem amatorskim. Amatorsko to moi koledzy, z wyraźną nadwagą, grają w gałę dwa razy w tygodniu. A potem idą na piwko i papieroska. W triathlonie są AgeGrouperzy. Koniec i Basta.” Święta prawda. Fajny tekst. P.S. Ale szkoda ze nie poscigam sie z Wami w Gdyni ; )
Maćku – świetny tekst, czyta się go rewelacyjnie tym bardziej jak można sobie to wszystko zobrazować i porównać z tym co zastałem na miejscu. Dla mnie Poznań to impreza numer jeden w Polsce.
Jak zwykle super felieton – szkoda ,ze nie mogłem tam być – jeszcze większa ,ze na pudło w naszej kategorii wystarczyło 2:19 🙁 Do zobaczenia w Gdyni i powodzenia. Pozdr
Mistrzowski start i równie mistrzowskie pióro! Nic tylko pogratulować i tak zdrowo pozazdrościć… :-))
Gratuluję wyniku i jak zwykle fajnej relacji.
Moja przygoda z triathlonem zaczęła się w tym roku i bardzo się z tego cieszę. Chyba najbardziej z tego że teraz mogę bez przekłamania powiedzieć – pływam :). Często spotyka się stwierdzenie, że Triathlon to tak naprawdę cztery dyscypliny: trzy te powszechnie znane + odżywianie w trakcie startu. Ja uważam, że triathlon dla amatorów czy jak padło w felietonie AgeGrouperów 🙂 jest jeszcze trudniejszy niż dla PRO. Jest pięć dyscyplin i ta piąta jest mega trudna – to organizacja czasu tak aby w normalne życie (w pogoni za emeryturą) spakować treningi. :)))
pozdrawiam i powodzenia w Gdyni