A już myślałem, że się nie doczekam. Po wielu tygodniach odmrażania sobie tyłka lub w najlepszym wypadku taplania się w błocie , w końcu rano obudziły mnie promienie wiosennego słońca, nieśmiało zaglądające do mojej sypialni. Nieprawdopodobne jak na nastrój triathlonisty wpływa pogoda. Przez ostatnie tygodnie zimy przeżywałem prawdziwe katusze. Jeszcze miesiąc temu pisałem o swoich przygotowaniach w tonie euforycznym. Wszystko wydawało się mieć sens, prowadziło do jakiegoś określonego celu. Postępu były wyraźne, a satysfakcja płynęła z niemal każdych zajęć. Niestety kilka zdarzeń nieco podcięło mi skrzydła, natomiast spowolnienie, a czasem nawet regres w wynikach przyczyniły się do znacznego obniżenia mojego entuzjazmu.
Po pierwsze praca i inne poza sportowe obowiązki. Odkryłem, że organizm i umysł ma swoje nieprzekraczalne granice. Wcześniej uważałem, niezależnie od okoliczności, że zawsze wykrzeszę z siebie odrobinę energii na wieczorne bieganie. Niestety w lutym nagrania do nowego programu przygniotły mnie swoim ciężarem. Szesnaście godzin spędzane codziennie na planie dały mi tak w kość, że wracając o 2-3 nad ranem ze studia myślałem jedynie o przyłożenia głowy do poduszki. O porannym treningu mowy też nie było, bo z łóżka zwlekałem się z trudem, celebrując każdą minutę przed jego opuszczeniem. W taki sposób, straciłem prawie tydzień. Nie miałem pojęcia, że po takiej przerwie powrót do poprzedniego reżimu będzie niezwykle trudny. Właściwie na początku miałem poczucie, że zaczynam niemal od zera. Chyba nikomu, kto poświęcił się jakiejkolwiek dyscyplinie sportu, nie muszę tłumaczyć, jak bardzo taka sytuacja jest frustrująca. Ponad trzy miesiące w miarę konsekwentnej, ciężkiej pracy idzie do śmietnika. Poza tym, jak tu odbudować dawną formę skoro wychodząc na trening biegowy, po trzydziestu sekundach zamarzają wszystkie płyny ustrojowe, a przyrodzenie kurczy się do rozmiarów mikroskopijnych. Nie żebym miał z tym jakiś nadmierny problem, ale przy ostatnich arktycznych mrozach, z całego ciała organy płciowe męskie, przynajmniej w moim przypadku, odzyskują ciepło najdłużej. Szczerze mówiąc, to po bieganiu w tych syberyjskich warunkach, przez kilka tygodni miałem nieprzerwane uczucie, że temperatura moich genitaliów jest przynajmniej pięć stopni niższa niż reszty ciała. Zresztą problem ten podniosłem na forum ambasadorów, co spotkało się, z przyczyn w sumie oczywistych, ze zrozumieniem jedynie Marcina Dorocińskiego, no bo skąd dziewczyny miałyby wiedzieć o co mi chodzi. Tych, którzy po przeczytania powyższych słów zatroskali się moim losem uspokajam. Wszystko wróciło do normy, bez trwałego uszczerbku na zdrowia, jak mniemam, bo na razie jeszcze nic nie odpadło.
No więc mróz siarczysty sprzymierzeńcem mym nie był, co tylko pogłębiało stany depresyjne, tym bardziej, że z jednej strony trenować mi się nie chciało jak cholera, a z drugiej miałem żal do siebie i poczucie winy, że jeszcze bardziej zawalam to co wcześniej wytrenowałem. Niesiony ślepym instynktem zatraceńców, trafiałem do lodówki i szafki ze skrzętnie poukrywanymi słodyczami. Pustymi kaloriami poprawiałem swoje samopoczucie, po to by już po chwili, świadom swych grzechów, popadać w jeszcze większe załamanie, co na skróty prowadziło do paranoicznego zamkniętego kręgu, z którego uciec byłoby ciężko. Sytuacja stała się na tyle dramatyczna, że pod pozorem przeziębienia, wykręciłem się z kolejnych testów u naszej dietetyczki, żeby gorszymi wynikami nie zawieść jej i przede wszystkim siebie.
Poczucie obowiązku i i zwykła próżność w połączeniu ze wspomnianą poprawą pogody sprawiły, że z dużymi oporami , ale jednak wróciłem do regularnych ćwiczeń. Jednak bieganie we względnym cieple też niesie za sobą zagrożenia, a przynajmniej pułapki. Po wielu tygodniach wkładania na siebie setek warstw ubrań, zgodnie z zasadą „na cebulkę”, zupełnie zatraciłem wyczucie temperatury, co o mały włos nie zakończyło się tragedią. Otóż po kilkunastu minutach biegu w promieniach zdradliwego słońca tak bardzo przegrzałem organizm, że moje tętno, ni stąd ni zowąd, skoczyło do jakiejś abstrakcyjnej wartości i gdyby nie siła woli połączona z wyjątkową determinacją w unikania obciachu, pewnie padłbym trupem w centrum Warszawy. W ekspresowym tempie zrzuciłem z siebie zbędne elementy garderoby, z abstrakcyjną w tych okolicznościach przyrody czapką na czele. Wycieńczony niczym koń po westernie z trudem dotarłem do domu i dochodziłem do siebie ze dwa dni.
Wiosenny falstart mimo wszystko zachęcił mnie do dalszych treningów. Teraz z pewną dozą niepewności wyczekuję debiutu na rowerze. Zanim to nastąpi czeka nas pierwszy sprawdzian – niedzielny Półmaraton Warszawski. Trener Netter, który stosuję pewnie słuszną zasadę dość umiarkowanego optymizmu połączonego ze studzeniem chorych ambicji swoich zawodników, zarządził w ramach przygotowań dłuższe biegi. Muszę przyznać, że chyba nie jest ze mną tak źle. Okazuje się mianowicie, że zawsze w okolicach 25 minuty biegu przeżywam kryzys, głównie mentalny. Zazwyczaj zadaję sobie wówczas pytania w stylu „po co mi to”, „cholera jak daleko jeszcze”, „ a mógłbym teraz grać w playstation” czy ewentualnie „ jest tyle ciekawszych sportów, które uprawia się ze znacznie większą przyjemnością”. Zupełnie nieświadomie, kiedy zaczynam myśleć, przechodzę przez kryzys i łapie się na tym, że właśnie minęło kolejnych kilkanaście minut biegu i już jestem blisko. A wtedy zdaję sobie sprawę, że właściwie to mogę jeszcze biec kolejne 40 , 50 minut, a może i w nieskończoność. Właściwie to czuję się jakoś abstrakcyjnie mocny, wręcz niezniszczalny Pytanie jest tylko jedno! Na ile są to moje faktyczne możliwości, a na ile tylko pobożne życzenia? W niedzielę około południa będę w tej kwestii dużo mądrzejszy. I wtedy okaże się czy tonowanie i temperowanie moich zapędów było ze strony trenera Nettera tylko niezbędną w tym fachu manipulacją, mającą zmusić mnie do większego zaangażowania w trening, czy też wynikało ze realnej oceny mojego potencjału. O kurcze! Właśnie dotarło do mnie, że muszę przebiec ponad 21 kilometrów i chyba powoli zaczynam się bać. Trzymajcie kciuki i do zobaczenia na trasie :-).
No to biegłem za Panem kilka km. Przyznam, że jest Pan całkiem dobry, poważnie. Nie wiem jakie Pan miał tętno ale … Długie nogi robią swoje 🙂 Jest Pan silny.
Uwielbiam Pana felietony, panie Maćku. Boki zrywać ze śmiechu i powiem, że jest Pan chyba jedyną osobą, która z taką szczerością i z takim autentycznym luzem, mówi o swoich słabościach i przemyśleniach. Gratuluję! Bo tak naprawdę wszyscy tak myślimy jak Pan, ale nikt nie odważy się powiedzieć przy kumplach, że ma „kryzys”. Super tekst. Powodzenia na trasie i proszę pisać częściej :-)) Śmiech to też rodzaj sportu i jakież zdrowie dla organizmu.