Kilkanaście dni po triathlonowym debiucie, kiedy zakwasy w mięśniach puściły, a przewietrzony umysł przestał analizować dziewiczy start, uświadomiłem sobie, że zakończył się pewien niezwykle ważny etap w moim życiu. Głównym zadaniem, jakie stawiano przed nami – ambasadorami Herbalife Susz Triathlon – było udowodnienie, że każdy, niezależnie od płci, wieku, warunków fizycznych i wcześniejszych sportowych doświadczeń, ma szansę ukończyć Half Ironmana. 9 miesięcy ciężkiej pracy i walki z samym sobą przyniosły pożądany efekt. Cała nasza czwórka dotarła do mety i jestem pewien, że nikt nie żałuje tego niezwykłego czasu, który poświęciliśmy na treningi. Każdy z nas stawiał sobie inne cele, każdy mierzył się z innymi problemami zarówno na etapie treningów jak i podczas zawodów. Każdy coś sobie udowodnił i coś z tego wyniósł – Marcin rzucił palenie, Paulina nauczyła się dobrze pływać kraulem, Magda odkryła nowy sposób na życie, a ja….?
Kiedy decydowałem się na udział w projekcie chciałem przede wszystkim zmierzyć się ze swoimi słabościami, a także być może po raz ostatni spróbować swoich sił w jakimś sporcie i się nie rozsypać, co w ostatnich latach przytrafiało mi się nader często. Nie bez trudów i przygód po drodze te cele udało mi się osiągnąć. Przede wszystkim jednak odkryłem, że należę do takiego „sortu” ludzi, którzy lubią się zmęczyć, muszą stawiać sobie wysoko poprzeczkę, mieć niebanalne wyzwania i za wszelką cenę dążyć do ich realizacji. Dopiero wtedy czuję, że żyję. Odkryłem także prawdę znacznie istotniejszą. Żaden wysiłek, żadna praca i żaden sukces nie ma smaku, nie daje satysfakcji, jeśli nikt nie czeka na Ciebie na mecie! Triathlon to sport, który angażuję nie tylko zawodnika, ale także całą rodzinę. Nasza radość na mecie to także ich radość. Każdy pokonany kilometr na treningu i podczas zawodów to wyrzeczenie – naszych organizmów i naszych bliskich. Nie ma nic gorszego, kiedy po tak koszmarnym, morderczym wysiłku nikt na nas nie czeka, nikogo nie obchodzą nasze emocję, nikt nie czuje tego co my, nikt z nami nie przeżywa tych niepowtarzalnych chwil – małych porażek i małych zwycięstw. Tylko oni są codziennymi świadkami naszego uporu i momentów zwątpienia, kiedy moczymy obolałe nogi w wannie z gorącą wodą i zdzieramy ze stóp pęcherze wielkości ogrodowego parasola.
Tak. To prawda – triathlon stawia rodzinę przed wielką próbą, ale triathlon scala też rodzinę jak mało co. Kiedy szykuję się do treningu moja 3 letnia córka podbiega do mnie i woła „ Tato idziesz na tjatlon?!” Wiem, że w tym wesołym krzyku jest mieszanka dumy z ojca, ale też i żalu, bo tata znów wychodzi z domu. Jestem jednak pewien, że za jakiś czas także ona zrozumie ile ten sport mi dał, a może nawet będę dla niej inspiracją i chociaż na chwilę zmusi się do uprawiania dowolnej dyscypliny – w czasach 50 procentowej frekwencji dzieciaków na zajęciach z WF-u, rzecz prawie niespotykana. Niemniej jednak zawody w Suszu, jak i nasz udział w projekcie się zakończył. Triathlonowe rodziny końcem końców są szczęśliwe. Koncerny tytoniowe utyskują, bo straciły przynajmniej jednego, wiernego klienta. Ratownicy nadbałtyckich plaż odetchnęli z ulgą, bo mają o jednego topielca mniej. Męska część środowiska triathlonowego też zadowolona, wszak ich szeregi zasiliła atrakcyjna blondynka, a jak wiadomo nic tak nóg nie niesie jak bliska obecność niewiasty, zwłaszcza, gdy musimy ją gonić na trasie… A ja?
No przecież nie po to się katowałem tyle czasu, żeby teraz kisić się na kanapie, popijać piwo, wcinać chipsy i śledzić jak na Igrzyskach nasi dostają w tyłek w niemal każdej dyscyplinie. No dobra. Przyznaję, trochę się przed tym telewizorem pokisiłem. Chipsy i piwo też się zdarzyły. Trzymałem kciuki za nasze dziewczyny na trasie olimpijki w Londynie i pchałem kulę z Majewskim – tak mentalnie. Najważniejsze, że nie zapomniałem o treningach. Po krótkiej, kilkudniowej dyspensie tuż po Suszu, wróciłem do regularnych ćwiczeń. Dwutygodniowy urlop na Mazurach, przy umiarkowanym entuzjazmie rodziny, zamieniłem na obóz przygotowawczy. Dwa treningi codziennie ( no prawie codziennie – zdarzały się dni słabości i balangi ), wreszcie porządne próby w piance na otwartym akwenie – to wszystko miało nie tylko utrzymać mnie w formie, ale jeszcze nawet trochę poprawić wydolność. Nie było łatwo. Z jednej strony Diabeł, w postaci moich kumpli, kusił z każdej strony. Z drugiej Anioł o twarzy trenera Piotrka Nettera starał się mnie przeciągnąć na jasną stronę mocy. Anioł nie bez trudu, dzwoniąc do mnie kilka razy w tygodniu, ostatecznie zwyciężył i dociągnął mnie do zawodów w Ełku, które już na dniach pokażą czy przez ostatni miesiąc tylko odpoczywałem, czy też udało mi się utrzymać niezłą formę sprzed Susza. Lecz Ełk to tylko kolejny etap przed następnymi wyzwaniami. Jeszcze w tym sezonie ponownie chcę się zmierzyć z PółIronmanem w Borównie. Chociaż kiedy przypominam sobie jak cierpiałem na biegu podczas zawodów w Suszu, to zaczynam mieć wątpliwości, czy nie lepiej walnąć się na kanapę i pooglądać w telewizji, jak męczą się inni.
Maćku zazdroszcze, że masz dobrego anioła w osobie Piotra Nettera. Większość ma tego skur….. co mówi: ” zobacz pada, zimno fajny film i piwko w lodówce. Jutro sobie poćwiczysz”
Może pierwszy triathlon to i tak wygląda, ale kolejne to już na pewno nie. Po Borównie wrócisz na ziemię:-) Rodzinka wynudzi się jak mopsy przez te 5-6 godzin i jeszcze ich przy okazji pogryzą komary. Temat jest złożony, chętnie bym zapłacił dwa razy wyższe startowe, żeby dziećmi się ktoś zajął w sensie sportowym – dopiero taka impreza byłaby zajefajna
Świetne felietony, bo się czuje, że są autentyczne.
Pozdrawiam
Andrzej (zrobiliśmy sobie zdjęcie po rejestracji w Suszu)