2011 Mamaia Balkan Championships

No to tak:

 

Po pierwszym wstępie w roli świeżo upieczonego triathlonisty  troszkę sobie odpuściłem .W zasadzie cel główny 2011 został osiągnięty – ukończyłem Triathlon na dystansie olimpijskim.

W planach tylko maraton w Bukareszcie – ale to za miesiąc prawie, więc laba.

Laba => piwko, fajeczka, jakiś nędzny ochłap na obiad… ogólnie nawrót o 180 stopni.  Az tu nagle – dzwoni Elenka i pyta – a ty wiesz, że w sobotę w Mamai są zawody triathlonowe? – ee. no już wiem.

No to jak wiem to poszedłem się zapisać. Na początku troszkę zły byłem, ze tylko na sprint się załapie jako amator – ale brałem co dają. W międzyczasie sprawdziłem  listę pro i okazało się że niejaki Przymusiński z Polski będzie.

Super. Rodak – zawsze będzie z kim pogadać.

Odpuszczę Wam opis części artystycznej i organizacyjnej – starczy napisać, ze pierwszej  nie było a drugiej tez tak jakby.

Na starcie okazało się, że nie ma mojego numeru na stojaku. Za radą Filipa wybrałem sobie najbliższy wylotu.. Pierwsze spostrzeżenie.

W Mamaia Triathlon, o którym pisałem poprzednio było sporo ludzi. I te wielkie chude i żylaste profesy były gdzieś tłumie-  słabo widoczne, więc nie stresowali. Tutaj byli tylko oni. Pożeracze asfaltu..brrr…

No dobra. Kilka ostatnich rad od Filipa i.. jazda.

Woda: oj jak dobrze nie zapisałem się na olimpijkę. Z każdym przypominałem sobie każdego wypalonego w ciągu ostatniego tygodni papierosa, każdy łyk piwa i kęs jakiegoś śmieciowego żarcia.

Te 750 metrów (o metrach później) ledwo przeżyłem. jako taki rytm złapałem pod koniec. Źle.

Rower. No niby pojechałem. Jadę, jadę…w żołądku ciężko – jeziorna woda chyba….gdzieś po 6 kilometrach ulała się (nowa umiejętność – nie przerywając jazdy – trzeba było tylko spłukać troszkę rower) i już jest dobrze. Rozgrzałem się po 10 i druga dyszke śmignąłem już całkiem ładnie. no prawie – straciłem 8 miejsce  – jestem 10.

Bieg. tiaa.. dystanse w Rumunii liczy się na łokcie chyba. 5 to 5. Nie 4 nie 6 a 5. Kiedy GPS w zegarku wskazywał mijanie 5 kilometra byłem gdzieś na trasie – mety nawet nie widziałem. Załapałem się na cień za jakiegoś chudego typa i w zasadzie pociągnął mnie w dobrym tempie do końca. Tylko że pod koniec miałem ochotę na walkę, więc ostatnie 150m zacząłem przyspieszać. Jak on mnie wtedy zbił, Jak sponiewierał. Wystrzelił do przodu tak że zostałem tylko ja, moje 100m i zapewne kretyński wyraz twarzy.  Dystans biegu – równe 7 kilometrów.

Koniec końców – znowu byłem 11.

Niby wynik Ok, ale… oj niesmak w paszy – po tych fajkach zapewne głównie.

No nic – trening, trening i Half IM na rok przyszły śmignę jak piorun…

 

Po przebraniu się i ochłonięciu pierwszy raz byłym kibicem – ścigała sie elita.

Ale o tym kiedy indziej…

Powiązane Artykuły

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,814ObserwującyObserwuj
21,800SubskrybującySubskrybuj

Polecane