To dziś! Ironman World Championship – 8 października 2011, Kona, Hawaje.
Wcale nie planowałam oglądać całości. Miał być początek, potem jakieś urywki i finisz najlepszych. A jak jest? Siedzę wlepiona w ekran komputera jak zahipnotyzowana. Po starcie w Suszu przyrzekłam sobie, że Ironman to daleka przyszłość i – póki co – ten dystans mnie nie interesuje. Nie wiem czy to świetny marketing hawajskich zawodów, ale właśnie mi się odmieniło 🙂 To niesamowite! Cieszę się jak mysz do sera! Patrząc z boku może to dziwnie wygląda, bo radość wywołuje jadący od kilku minut pustą ulicą triathlonista. I to właśnie daje mi pewność, że triathlon mi się podoba i sprawia mi przyjemność.
Po rowerze Chris Lieto na prowadzeniu! 🙂
Kiedyś nie lubiłam biegać. To była najgorsza dyscyplina w szkole podstawowej. I tu znów coś dziwnego. Kilka dni wcześniej na mecie Maratonu Warszawskiego, gdy widziałam wbiegających na metę kolejnych zawodników… aż mi się łza kręciła w oku. Z tej radości, jaka była w nich, w zawodach i tej mojej zazdrości, że też tak chcę. Zmierzając w okolice Agrykoli nie przyszło mi do głowy, że odbiorę ten moment emocjonalnie. Nie myślałam w tym roku o starcie, jeszcze nie teraz. Ten dystans specjalnie mnie nawet nie ciągnie. A tu proszę! Mam tyle chęci, że – gdyby to wystarczyło za siłę napędową – mogłabym biec choćby zaraz.
Dziś historyjka się powtarza. Może i wpis to mało merytoryczny a superemocjonalny, ale taką właśnie reakcję wywołuje relacja z najważniejszych zawodów w roku. Jak będę mieć kilkadziesiąt startów za sobą, zapewne przyjdzie czas na podejście analityczne. Dziś proszę pozwolić mi cieszyć się 'pobytem’ na Hawajach jak dziecku! 🙂
Polecam:
—-
Update po niesamowitym finale:
1M Craig Alexander 08:03:56 USA [51:56 4:24:05 2:44:03]
1F Chrissie Wellington 08:55:08 GBR [1:01:03 4:56:53 2:52:41]
Dobranoc 🙂
Pani Diebens, która miała 22 minuty przewagi nad Chrissie po rowerze? 🙂 Szkoda, że jej nie poszło – walczyła dzielnie.
Emocje jak na brydżu 😉 Oglądałem 😀 O zastanawialiśmy się dłuższy czas jak nazywa się Niemka 😉