Sezon ruszył.
Wczoraj zaliczyłem pierwszy start z wąskiej listy zaplanowanych imprez na ten rok – maraton w Dębnie.
Przedsezonowy plan był taki, żeby zaatakować 'życiówkę’ i 3:30 przy okazji. Przygotowania do biegu jednak nie przebiegły zgodnie z planem (ja też ich nie przebiegłem jak należy – infekcja i pogoda zrobiły swoje) i jadąc do Dębna wiedziałem, że formy i nie ma i z kapelusza jej nie wyciągnę. Plan był prosty – wystartować i pomagać.
Pomoc miała polegać na tym, że miałem wspierać słabszego z dwójki biegaczy (mój młodszy brat i kolega), którzy są w trakcie robienia Korony Maratonów Polskich.
Start leciutki – tempo bardzo spokojne, zero szarpania (dla mnie nietypowe, bo lubię na starcie 'dać się ponieść’) i czekałem aż chłopaki złapią rytm.
Bratu też przygotowania niespecjalnie się udały, a kolega swoje wybiegał, ale póki co trzymaliśmy się całą ekipą. Tak zleciało do około ósmego kilometra, gdy brat delikatnie przyspieszył. Zostałem więc z tyłu zgodnie z założeniami. Kilka (5 może 6) kilometrów póżniej brat miał pierwszy kryzys i gdy go doszliśmy kolega kontynuował bieg swoim tempem, a ja zostałem z bratem. wspólnie zrobiliśmy 3 może 4 kilometry i brat ponownie ruszył do przodu, a kolega zakomunikował mi żebym biegł do przodu i nie oglądał się na niego, bo on ma 'dziwne pulsowanie’ mięśnia krawieckiego. Plan był taki, że miałem pomagać, więc nie było opcji, żeby biec samemu. Od dwudziestego siódmego kilometra sytuacja była na tyle ciężka, że zmuszeni byliśmy kontynuować bieg metodą Gallowaya. Tempo spadło drastycznie i nie było mowy o rezultacie, tylko zaczęła się walka o zmieszczenie się w limicie czasowym (5h). Ewentualna porażka byłaby bardzo bolesna gdyż w ubiegłym roku kolega ukończył już maratony w Krakowie, Wrocławiu i Warszawie, a szkoda byłoby to 'utracić’ w kontekście Korony Maratonów Polskich (w razie gdybyśmy się nie zmieścili w limicie, wcześniej wymienione maratony należałoby zaliczać powtórnie). Szczyt kryzysu przypadł chyba na 31 kilometr, gdzie realnie zacząłem się obawiać czy dobiegniemy na czas. Postanowiłem spróbować nadać nieco wyższe tempo marszobiegowi i wyrobić zapas czasowy, który w razie kolejnego kryzysu pozwoliłby na zmieszczenie się w limicie (innymi słowy – 'biegniemy na 4:50). Na szczęście tempo nie było na tyle mocne, by pogłębić problemy mięśniowe i udało się osiągnąć ten czas.
Czas w odniesieniu do 'życiówki’ wypada mizernie, ale wiedziałem, że o żbliżeniu się do tego rezultatu mogłem pomarzyć. Za to całe doświadczenie wyciągnięte z tego biegu i świadomość, że udało się pomóc w jakiś sposób koledze jest trudna do opisania. Oceniając na zimno poziom satysfakcji na mecie to wypada zaraz po dwóch najlepszych czasowo biegach mimo, że zabrakło do nich ponad 1 godzinę i 15 minut.
Pogoda na szczęście zaczyna dopisywać, długość dnia pozwala na treningi rowerowe i czas ruszyć na trasy. Poza tym dziś kolejna wizyta na basenie.
Tylko niech mnie wszystko przestanie boleć…