Paluszek i główka…

Zima nie rozpieszcza biegaczy. Nie no – cienka warstwa świeżutkiego, skrzypiącego pod butami śniegu, lekki mrozik, słoneczko, to i owszem, może być! Jednak tak naprawdę, w Polsce takich dni zwykle zimą zbyt wiele nie ma, a tej zimy, było ich jakoś wyjątkowo mało. Zazwyczaj na treningu biegowym trafiał się śnieg po łydki albo błoto pośniegowe, lód, wiatr, padający śnieg albo śnieg z deszczem, w różnych proporcjach. Ciemno, zimno, mokro, ślisko. Wszyscy to doskonale znacie. Niemniej – robiłem swoje systematycznie, według planu. Raz, czy dwa opuściłem rytmy, kiedy ślisko było tak, że im szybciej biegłem, tym – miałem wrażenie – wolniej przesuwam się naprzód, prawie biegnę w miejscu, jak w kreskówkach. Sprawy trochę skomplikował nieprzyjemny wypadek – wstrząśnienie mózgu, zdrutowana szczęka, potłuczenia, antybiotyk. Dwa tygodnie w zasadzie wycięte, od trzeciego stopniowy powrót do treningów, znaczny spadek formy, ale też w miarę szybkie jej późniejsze odbudowywanie. Pierwszy sprawdzian – 2 marca, bieg na 10 km w Lesie Kabackim, z cyklu Grand Prix Warszawy. Na Ursynów dotarłem w bojowym nastroju – przyjechałem po swoje ok. 50 minut! Akurat nadeszła długo wyczekiwana wiosna (jak się później okazało była to tylko krótka promocja), śniegi zeszły, sucho, słonecznie, może trochę wietrznie, ale biegniemy przecież w lesie, więc wiatr nie powinien dokuczać. Będzie dobrze! W końcu – jak niektórzy felietoniści – „dyszkę wciągam nosem… niemal codziennie!!!’ Odebrałem numer startowy i potruchtałem na start. Jak zobaczyłem trasę, mina mi trochę zrzedła. Śniegi owszem, zeszły, ale u mnie na okolicznych polach, zeszły nawet i w głębi lasu, ale na ścieżkach leżała gruba warstwa zmrożonego śniegu i lodu. Noooo… warunków na życiówkę, to tu raczej nie ma… Start i lecimy! Pierwsze 3 – 4 kilometry biegnie się nawet nieźle, ale nieustanne uślizgi stóp, ze dwa razy prawie zakończone glebą, dają się we znaki. Nogi dostają w kość – jednocześnie odbijam się od podłoża i zarazem próbuję hamować, żeby nie wpaść w poślizg. Jako „run for fun’ byłoby naprawdę fajnie, ale na sprawdzian to jednak nie za bardzo. Im dalej, tym gorzej. Stopniowo zwalniam, dopiero tuż przed metą łapię trochę przyczepności w koleinie po kołach samochodów i ze 200 m lecę ile się da. Wyszło trochę ponad 54 minuty… No… nie tak być miało. Zadowoleni byli biegacze w Icebugach, ale ja wziąłem niestety buty na asfalt. Nic to – no nie dało się. Teraz już Półmaraton Warszawski.  Promocja klimatyczna się skończyła, zima wróciła, nawet ze zdwojoną siłą. Dalej robiłem swoje. Zaczęło to nawet nieźle wyglądać. Mimo dokuczającego mi przeziębienia na wykresach wyglądało coraz lepiej – tempo rosło, tętno nie, a nawet trochę spadało. Wszystko zgodnie z planem. Na dwa tygodnie przed półmaratonem zacząłem śledzić prognozy pogody – cóż… końca zimy nie było widać (i nadal nie bardzo go widać), ale ważne, żeby nie było ślisko i nie wiało. W sobotę rano krótki rozruch, kilka rytmów. Fajnie. Mroźno, ale słonecznie. Jakby tak było jutro, to o.k. Mamy biec oboje, z żoną, dla niej to półmaratoński debiut, dla mnie już czwarty półmaraton w „karierze’. Niestety… córka się rozchorowała. W domu mała zadyma – lekarstwa, mierzenie temperatury, jedziemy do szpitala, czy nie jedziemy? Gorączka trochę opadła, nie pojechaliśmy. Wieczorem uświadomiłem sobie, że zjadłem tylko śniadanie i jakieś dwie kanapki. Dorzuciłem trochę moich ulubionych, słonych paluszków pełnoziarnistych, czekolady i poszedłem spać. Rano… Córka (oczywiście) dalej chora. Ja też przeziębiony, zasmarkany, ale nie jest źle. Żona zdecydowała, że zostaje z nią w domu (wcześniej był plan, żeby podrzucić małą do cioci) i rezygnuje ze startu. Mnie, jako „doświadczonemu’ biegaczowi i ciężko trenującemu triathloniście in spe, „apriorycznie’ przysługuje pierwszeństwo. Na zewnątrz -13, pochmurno, drobny opad śniegu. Zacząłem zazdrościć żonie… Lekkie śniadanie, woda, wskoczyłem w biegowe ciuchy w wersji zimowej i w drogę. Samochód zostawiłem w centrum, kawałek podjechałem autobusem (w końcu na numer startowy dzisiaj jazda za darmochę), ale od Nowego Światu trzeba już było zasuwać na piechotę. Czemu nie wpadłem na to, że skoro start jest na obu jezdniach, to Most Poniatowskiego będzie zamknięty na amen? Po drodze nieźle zmarzłem, szczególnie zimno było mi w dłonie i stopy. Dotarłem w końcu do „miasteczka półmaratońskiego’ – toaleta, depozyt, jeszcze raz toaleta i na start. Delikatna rozgrzewka, rozciąganie i jestem gotowy. Wyszło trochę słońce, zrobiło się cieplej – czapkę zamieniłem na buffa, rękawiczki schowałem do kieszeni. Ustawiłem się za zającami na 1:55, w taki mniej więcej czas celuję. Spokojnie włączam zegarek, wkładam do uszu słuchawki, szukam mojej specjalnej, motywującej, biegowej playlisty (AC/DC, Metallica, Green Day, Offspring i jeszcze trochę więcej niezłego hałasu). Szukam i… nie ma jej! No tak, wywaliłem ją, żeby mieć miejsce na audiobooki.  Nie ma już czasu, wrzucam jakąś inną playlistę. Start! Dobrze się biegnie! Oddech równy, kontrola tempa – jest 5:30/km i tak ma być! Na zbiegach przyspieszam – w końcu to darmowa prędkość, niech grawitacja, która przeszkadza mi na basenie, tutaj trochę się zrehabilituje! Jest lepiej, niż zakładał plan – średnia od startu 5:29, 5:28/km. Trochę tylko jakby „czwórki’ zaczynają protestować… Od 8 km nogi coś zaczynają mi się robić jakieś sztywne, jak z drewna. Robi się trudno, a zgodnie ze wskazówkami trenera od 15 km mam jeszcze przyspieszyć (?). Patrzę na swoje odbicie w szybach – biegnę ciężko, jak słoń, trochę może wychudzony 😉 Próbuję wizualizować, jak przebiegam linię mety, ale wychodzi z tego tylko myśl, jaki to jeszcze kawał drogi do przebiegnięcia! Nie jest dobrze, nogi coraz bardziej sztywne. Chce mi się pić. W zasadzie to chce mi się też jeść, ale żarcia to tutaj nie ma. Zwalniam przy „pić stopach’, nogi – masakra, z trudem wkręcam się z powrotem na jako takie obroty. Podbieg na Belwederskiej… O matko… W słuchawkach słyszę, jak Bono śpiewa: „Baby slow down; The end is not as fun as the start’ (U2, „Original of the Species’). No  nieeeee!!! Kto włącza taką muzykę na zawody!? 😉 Z przyspieszenia – oczywiście – nic nie wychodzi. Na dodatek „wmordewind’, marznę, smarkam (kurtka do prania), zaczynam coraz bardziej zwalniać. Robi się stopniowo średnia 5:37, 5:40, 5:42/km…  Nie ma „powera’, nogi kompletnie nie chcą mnie nieść. Ale biegnę. Przybijam piątki z kibicami – są wspaniali, podobnie, jak kapele grające na trasie, w tym zimnie. Od 18 km motywuję się już tylko tym, żeby dobiec i mieć to w końcu za sobą. O! Chyba już meta – zegarek pokazuje prawie 21 km. Zmuszam się do wysiłku, trochę przyspieszam. Nie, to nie meta! Ughrrr… Nogi już nawet nie jak z drewna, tylko z kamienia albo z lodu. Zaczyna mnie boleć głowa, chyba z zimna? Nareszcie. Koniec. 2:02:37… zdecydowanie gorzej niż oczekiwania. Gorzej nawet niż rok temu i oczywiście gorzej niż życiówka, 1:59, na półmaratonie w Błoniu, w zeszłym roku, zrobiona na luzie, w lejącym deszczu, jako trening przed wrześniowym maratonem. Medal. Wszyscy wokół mnie kaszlą. Ja zresztą też. Próbuję napisać do żony SMS-a, ale ręce mi drętwieją, rezygnuję. Kolejka po Powerade z ciężarówki, jak do pomocy humanitarnej podczas klęski żywiołowej. Depozyt, szatnia, jabłko, zimny makaron. Idę na Dworzec Stadion, żeby podjechać pociągiem do Centrum. Wjeżdża SKM-ka, ale daleeeeekoooo, na początek peronu! Wraz z grupą jęczących i stękających półmaratończyków świńskim truchtem „gnamy’ do pociągu. Do samochodu mam blisko, potem już tylko pół godzinki i jestem w domu. Okazuje się, że poza obolałymi mięśniami nóg, strasznie mnie boli duży palec u prawej stopy. Czyżbym miał za małe buty? Przecież przebiegłem w nich już grube kilkaset kilometrów i były dobrze dopasowane! Najwyraźniej albo skurczyły mi się buty, albo urosła stopa, albo nie wiem co… no nigdy nie zrobiłem w nich takiego dystansu z taką prędkością. Palec ciągle boli, jakby spadła na niego cegła, trochę też zsiniał… Mam nadzieję, że nie skończy się pożegnaniem z paznokciem. Jak to było…? Paluszek i główka… 🙂

Powiązane Artykuły

3 KOMENTARZE

  1. Powodzenia! Ja już dzisiaj zrobiłem ok. godzinny trening biegowy. Całkiem przyjemnie się biegło, chociaż w nogach (a zwłaszcza w palcu) jeszcze czułem niedzielny półmaraton. Ale wziąłem większe buty – dotychczas uważałem, że są nawet trochę za duże 😉

  2. Gratulacje! Każdy kto tego dnia dnia odważył sie wyjść z domu i ukończyć bieg zasługuje na laury;) A niedosyt? Tez go mam i bardzo dobrze, bo daje dalsza motywacje!

  3. O kurcze. Czytam opis półmaratonu i czuję się jakbym sam był autorem. Plan – złamanie 2:00:00, ale po cichu liczyłem nawet na 1:57:00. A nieśmiało to i na 1:55. Może nawet realne bo 10 km biegam 51 z kawałkiem. Lekkie przeziebienie na dwa dni przed startem, leczone Theraflu. Startowałem z pace’em na 2:00, żeby nie przedobrzyć, a w drugiej połowie go wyprzedzić. Do 16 km szło lekko, przyjemnie i zgodnie z planem. Chwilę po podbiegu robi się ciężko. Potem dramat. Ołów w nogach, drętwienie. Odcinek między flagą z napisem 19 a 20 miał chyba ze trzy kilometry długości. Dobiegłem siłą woli, przyspieszając na ostatniej prostej dzięki dopingowi publiczności. Wynik oficjalny 2:01:02 i naprawdę DUŻY niedosyt. Życzę powodzenia w treningach. No i żeby paznokieć ocalał. P.S. Odgłosy kaszlu w przebieralni – bezcenne 🙂

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,807ObserwującyObserwuj
21,500SubskrybującySubskrybuj

Polecane