Poznań – walka ze słabościami

Dosłownie i w przenośni. To najdłuższe zawody zaplanowane na ten rok. I największe wyzwanie. W trakcie przygotowań, jeszcze 2 miesiące temu, borykając się z urazami i kontuzjami poważnie zastanawiałem się, czy nie zrezygnować z tego startu albo nie spróbować zamienić dystansu 1/2 IM na 1/4. Kontuzje z grubsza ogarnąłem (ale nie do końca) i zdecydowałem się iść zgodnie z planem.

 

Do Poznania przyjechaliśmy (z rodziną) w sobotę, zakwaterowaliśmy się u Mamy i pojechaliśmy nad Maltę. Odbiór pakietu startowego, wstawienie roweru do strefy zmian, małe zakupy na expo, odprawa techniczna i pasta party w Termach Maltańskich – tłoczno i cały czas gorąco, jak w piekarniku albo w saunie (Termy). Wieczorem byłem wykończony. Niestety, u Mamy na poddaszu nie było dużo lepiej niż w Termach. Potem jedna za drugą przetaczały się burze. Nie mogłem spać. Przewracałem się z boku na bok. Zasypiać zacząłem jak już zadzwonił, ustawiony na 5:15, alarm w telefonie – nareszcie zrobiło się chłodniej J Kawa, śniadanie, sok z buraków 🙂 sprawdzenie, czy w plecaku mam wszystko, co potrzebne i w drogę. W strefie zmian byłem trochę po 7-mej, wylałem litry wody z worków, którymi przykryłem rower, spokojnie poukładałem wszystkie rzeczy, przykryłem folią. Pamiętając swoje kłopoty toaletowe z poprzednich zawodów, na jakieś 2 godziny przed startem przestałem pić i jeszcze przed założeniem pianki wykonałem kilka spacerów do toalety. Małe zamieszanie z przejściem do strefy startu – nie wiadomo, czy wszyscy mają tam iść, czy tylko startujący na ¼, którzy ruszają pół godziny wcześniej. Aha – tylko ci na ¼. Kończę zakładać piankę, kiedy pierwszy zawodnik z krótszego dystansu wychodzi z wody.

 

Krótka rozgrzewka w wodzie (jaka ona mętna – nic nie widać!), przepłynięcie na linię startu. Nic nie widzę przez okularki! Zaparowały? Przecież wytarłem je chwilę wcześniej chusteczką z płynem przeciwko parowaniu. Może nieświadomie zapaskudziłem je smarowidłem do pianki. Nie mam czasu nic z tym zrobić, chwila bujania się na wodzie w tłumie i łup!!! wystrzał z armaty. Płyniemy! Mimo, że ustawiłem się z boku i trochę z tyłu jest jednak tłok. Ktoś mnie łapie za nogi, ktoś mi „sprzedaje kopa’ (oczywiście nieświadomie). Nie mogę złapać rytmu, przytyka mnie. Po kilkuset metrach robi się jeszcze gorzej. Nie wiem, czy to niewyspanie, hiperwentylacja (chociaż woda jest ciepła, jak zupa), bujanie fal, czy może pianka jest jednak trochę za ciasna, ale zaczynam czuć się dziwnie. Mam jakby lekkie zawroty głowy, w ręce jest mi raz zimno, a raz ciepło. Trochę czuję mdłości, zaczyna mi być… słabo… Masakra! Jeszcze zemdleję i… Poważnie rozważam, czy nie poprosić ratowników o wyłowienie z wody. Dobra, jeszcze trochę, ratownicy są blisko. Uspokajam oddech. Żaba. I to wolna żaba. Jest lepiej. Kraul. Tylko kraulem pływam zygzakiem. Nawigacja w kraulu kompletnie nie działa – przez te zapaćkane okularki mało co widzę. No to – kraul, żaba, kraul, żaba itd. Już blisko. Czuję, że za chwilę rąbnie mnie kurcz w łydkę. No jeszcze tego brakowało! Oszczędzam nogi. Wolontariusze pomagają wyjść z wody. Uratowany! 🙂 Patrzę na zegarek – ponad 53 minuty. Jestem bardzo kiepskim pływakiem (pisałem, że to najsłabsza z moich słabych stron), ale w normalnych warunkach powinno być coś koło 45 minut. I że ile niby przepłynąłem wg zegarka? Prawie, 3,8 km? Czyżbym tak kluczył, że zrobiłem dystans dla pełnego IM? Nie no – to oczywiście bzdura – na pewno „przedryfowałem’ więcej niż 1900 m, ale nie aż tyle!

 

Człapię do strefy zmian. Znowu potrzebuję skorzystać z toalety, ale… w pobliżu wyjścia z wody żadnej nie ma. Walczę z pianką, która złośliwie nie chce zejść z łydek, kask, okularów nie zakładam, bo kropi deszcz, buty, rower i w drogę. Ja naprawdę MUSZĘ skorzystać z toalety. Na dodatek zaczyna coraz mocniej padać. Nie mogę na niczym innym się skoncentrować. A już na pewno nie na efektywnym pedałowaniu – szukam dogodnego miejsca na toaletę. Mimo tego wyprzedzam ileś tam osób. Leje, jak z cebra. Trochę przed nawrotem w Kostrzyniu zsiadam z roweru i lecę w krzaki. Wyprzedzają mnie dziesiątki zawodników, nawet gość na Wigry 3 🙂 (swoją drogą – Mistrz Świata!). Ufff…  Lepiej. Trochę, bo zaczyna tak lać, że aż boli mnie skóra od walącego deszczu. Numery wypisane na ramieniu i łydce spływają. Robi mi się zimno, zwłaszcza w stopy. Miał być upał! Dawać ten upał! Spada motywacja, zaczynam mieć dość. Dobra, biorę się w garść. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Wyłączam się. Po prostu jadę. Trasa jest częściowo z ruchem prawo-, a częściowo z lewostronnym. Mam wrażenie, że wielu zawodników nie wie, jak ma właściwie jechać – prawą, czy lewą stroną pasa, przy krawędzi, czy przy osi jezdni. Wyprzedzam zatem uważnie, zarówno z prawej, jak i z lewej. Potem robią się już takie kałuże, że wszyscy jadą tam, gdzie jest najmniej wody, czyli zazwyczaj środkiem. Kałuże zalewają dziury, wjeżdżam w jedną, tuż przed Rodem Śródka, cud, że nie łapię gumy. Ale jest trochę awarii na trasie, mijam zmieniających dętki, mijam wściekłego zawodnika, który rzucił rowerem o ziemię, mijam gościa, który biegnie boso, z rowerem na plecach. Wolontariusze ostrzegają o niebezpiecznych, śliskich zakrętach. I tak prawie zaliczyłem glebę na nawrocie – nawrót był w prawo, a ja dopiero co nauczyłem się robić nawroty bez wypinania buta z pedału, ale w lewo 🙂 Dojeżdżam do T2 bez strat w ludziach i prawie bez strat w sprzęcie – pod koniec drugiej pętli upuściłem bidon, został, biedaczek, na trasie. Przez ten deszcz nie chciało mi się pić, więc niewiele piłem. Na całym, ponad 90 km etapie rowerowym (zegarek zmierzył 93 km z kawałkiem) wypiłem butelkę izotonika i pół bidonu wody (zanim mi nie wypadł z dłoni) i zjadłem ze 4 żele. Zsiadam z roweru i próbuję wbiec do strefy zmian.

 

Ups! Bieganie początkowo nie działa. Dają o sobie znać kontuzje – ból podbrzusza i pleców. Stopniowo jednak się rozkręcam. Biegnę nawet trochę za szybko. Zwalniam. Za bardzo. Wydaje mi się, że przyspieszam, ale patrzę na zegarek i widzę, że tempo spada. Zmęczenie daje o sobie znać. No i przychodzi upał 🙂 Akurat nie wtedy, kiedy był potrzebny, ale nie taki znowu straszny. Przy bufetach zwalniam, piję, polewam się wodą, korzystam z kurtyn wodnych, no i lecę te cztery okrążenia dookoła Malty. Zmęczony, ale nareszcie wyluzowany. Macham kibicom i wolontariuszom (wielkie dzięki!), motywuję zwalniających lub maszerujących zawodników. Trochę drażni strefa finishera, obok której trzeba przebiec – ja mam jeszcze dwa, jeszcze jedno kółko, a tam już się objadają i opijają 🙂 Na ostatnich kilometrach sięgam do rezerw organizmu, przyspieszam i wpadam na metę „sprintem’ 🙂 Dystans biegowy zegarek zmierzył na 21,8 km (taki trochę przedłużany półmaraton).

 

A wyluzowany prawie 'półajronmen’ wygląda tak:

 

lottopoznantriathlon2013-zawody-3228

 

Czas całości… Ekhmmm… 6:42:17. Wow! Wiem, wiem, wiem – długo! No cóż, żonie, która spytała mnie na trasie biegowej, czy mam jeszcze jedno, czy dwa okrążenia odkrzyknąłem – „A tam – daj się tym nacieszyć!’ 🙂 Realnie patrząc, spokojnie powinno być coś ok. 6:15-6:30, a gdyby było dobrze, to trochę szybciej. Ale celem było ukończenie zawodów, planów czasowych nie miałem, a to najwyraźniej „nie był mój dzień’. Ukończenie było w ogóle możliwe dzięki trenerowi, Filipowi Szołowskiemu, który trochę się musiał napracować, żeby układać plany dostosowane do różnych przypadłości zdrowotnych i zawodowych, które mnie spotykały i ograniczały możliwości trenowania. Dzięki! Jak widać, jestem raczej niewdzięcznym materiałem na zawodnika 🙂

 

I jeszcze – gratulacje i podziękowania dla wszystkich zawodników!

Powiązane Artykuły

18 KOMENTARZE

  1. Ponoć milczenie bywa złotem… Dziękuje Ci Arturze za głos rozsądku…. Ufff…. :-)))

  2. Pax!!!! Panowie, pax! Atmosfera nakrecona, wystraczy:))) Reszta w Gdyni:))) Tam sie okaze kto, z kim, jak i z czym:)))

  3. Marcinie! Arku! Wprost nie mogę się doczekać jak Wam pójdzie i mam nadzieję, że jak najlepiej! Połamania! Oczywiście 'piątek’ albo chociaż 'szóstek’! 🙂 A ja w ramach zemsty na wodzie zrobiłem przed chwilą zaordynowane przez trenera luźne 'tysiącpińcet’ na basenie (tj. 5×300) i po czuję się dużo lepiej niż przed 🙂

  4. @Marcin. Dobra, dobra…znam takich Czaruśów…. Walnąłem z tym 5.20 a Ty teraz na mnie się wyżywasz… A może to taka wyrafinowana taktyka? Dajmy spokój…. Pobawimy sie w Gdyni…. :-)))

  5. @Arek – Twoja wysoka forma jest dla mnie ważna, czas ok. 5:00 bardzo pożądany! Wręcz w moim interesie, bo skoro ja mam być 50 min po Tobie na mecie to daje mi to szanse na

  6. @Marcin – do 5 h będę podchodził w przyszłym sezonie…..:-) Cały sztab ludzi już tego dopinguje….. 🙂 Budujesz mnie swoją wiara we mnie…… 🙂 @ Andrzej fajnie, że będziesz w moim sztabie 🙂 Odezwę się 🙂

  7. Gratulacje! Będzie tylko lepiej! Obym i ja doczolgal sie do mety w takim czasie. @Andrzej – Arek ma moc, ogień będzie, jest oczekiwany na mecie po 5:00 h, góra 5:10, takie sygnały płyną z obozu szkoleniowego;)

  8. @Andrzej – dzięki za zainteresowanie …..:-) Jak? Hmm… dobre pytanie! Start zweryfikuje….. To już tylko 5 dni 🙂 Pozdrawiam

  9. Dzięki! Nie, czas nie był najważniejszy. Chociaż wiem, że nawet przy mojej aktualnej (nie)dyspozycji powinien być lepszy. Ale najważniejsze było pokonać cały dystans i przekonać się, czy boli. I wiecie co? Boli :))) Na początku roku ledwo pływałem, a kraulem wcale i w zasadzie nie umiałem jeździć rowerem – no nie przewracałem się (za często) i tyle. Więc jakieś postępy robię, choć powolutku 🙂

  10. Gratulacje ! A czas ? Nie przejmuj się ! Łatwiej będzie poprawić się na następnych zawodach . @Arek. Jak nastrój przed Gdynią ?

  11. Gratulacje! SZTUKA polega na tym aby dać radę kiedy 'jest pod górkę’. I TY dałeś RADĘ 🙂

  12. Zaliczyłeś i to najważniejsze…! Teraz już tylko będzie lepiej… 🙂 Gratulacje!

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,811ObserwującyObserwuj
21,500SubskrybującySubskrybuj

Polecane