Nie ma lekko

Wszyscy wiemy, że triathlon to przede wszystkim walka z samym sobą i przekraczanie granic własnych mozliwości.
Zarówno na zawodach jak i treningach zawsze kieruję się zasadą 'nie ważne jak jest ciężko, zaciśnij zęby i napieraj’.
Nie ważne piekące mieśnie, totalne zmęczenie, chwilowe spadki motywacji – cel trzeba zrealizowac i już, kiedy wychodzę na trening nie ma odwrotu.
Oczywiście nie jestem wariatem, wiem jak łatwo nabawić się kontuzji, która eliminuje człowieka z treningu na długi czas, dlatego pozwalam zdrowemu rozsądkowi od czasu do czasu zapukać do mojej świadomości i analizuję na bieżąco czy to co robię w danym momencie to jeszcze zdrowa walka czy już może czyste szaleństwo.
W Polsce zdarza mi się odpuścić w czasie treningu raz lub dwa razy w sezonie.
W Doha jestem zmuszony weryfikować swoja filozofię, na prawie każdym treningu muszę dużo myśleć i nie pozwolić sobie na zupełne przeciążenie, o które jest bardzo łatwo. Odpuszczam często, zatrzymuję sie, siadam, odpoczywam… staram się wrócić z treningu żywy.

Wczoraj wyszedłem biegać o 19:00. Słońce zaszło godzinę wcześniej, 34 stopnie C, zero wiatru, wilgotność ponad 70% co daje temperaturę oczuwalną 45 stopni, na Cornishe, gdzie robię połowę wybiegania, jeszcze gorzej bo to promenada nad zatoką. W takich warunkach trzeba zabrać ze sobą ponad litr płynów na godzinę treningu, żeby się nie odwodnić.
Butelki wyciągnięte z lodówki już po kilkunastu minutach mają temperaturę otoczenia, więc o chłodzeniu płynami można zapomnieć. Powietrze stoi w miejscu. W wodzie z zatoki można urządzić sobie tylko gorącą kompiel, więc to też żadne rozwiązanie.
Człowiek czuje się jakby biegał po łaźni tureckiej, do tego obładowany butelkami jak koń pociągowy. Mam zaplanowane 16 km w tempie trochę szybszym niż 05:00/km. Po 9 km walczę ze sobą… motywuję się mocną muzyką, myślę: jeszcze do tej łajby, jeszcze do skrzyżowania… ale muszę odpuścić, Wyglądam jakbym dopiero wyszedł spod przysznica, czuję, że za moment zetnie sie całe białko w mojej krwi.
Idę przez kolejne 500m, i jeszcze 200, i jeszcze 100. Tak przechodzę kilometr i dopiero mogę wrócić do wolnego truchtu, ale i tak cała pozostała droga do domu to wyzwanie i walka.

Zastanawiam się gdzie leży granica pomiędzy kożyściami a stratami płynącymi z treningów w tak trudnych warunkach.
Po miesiącu w Katarze, kiedy tylko wychodzę na trening w nocy i przy niskiej wilgotności, widzę gigantyczny progres, jakiego nigdy nie spodziewałbym się po tak krótkim okresie.
Chociaż na razie czuję się bardzo dobrze, a kiedy tylko mam okazję zrestować wręcz świetnie, to boję się jednocześnie, że to zbyt duże obciążenie dla organizmu. Jeżeli ktoś ma wiedzę na ten temat chętnie posłucham rad.
Niedługo wybieram się na badania, żeby upewnić się, że wszystko gra.

 

Tymczasem wrzucam fotki z Cornishe – aż chce się tu biegać 😉

7098750627 fa0bf1c3c3_b

 

c1

Powiązane Artykuły

1 KOMENTARZ

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,815ObserwującyObserwuj
21,600SubskrybującySubskrybuj

Polecane