Moje Pierwsze Ultra – B7D Krynica
Wszystko zaczęło się jakiś rok temu od przeczytania książki Scotta Jurka „Jedz i Biegaj”, to w jaki sposób opisał on Bieganie Ultra, powodowało ciarki na plecach i chęć doświadczenia tego samego. Chciałem poczuć ten „mistyczny” klimat, upodlić się i zobaczyć jak daleko jestem w stanie popchnąć swój organizm. Chciałem, ale póki co na chceniu się kończyło, treningi do Tri zjadają tyle czasu, że nie zostaje nic na bardzo długie wybiegania, które są kluczem do przygotowań do dłuższych biegów (tak mi się wydaje). Dopiero po skończeniu Karkonoszmana razem z kumplem zapisałem się na Ultra maraton Bieszczadzki (56km), termin był dość odległy, więc teoretycznie miałem dużo czasu na trening biegowy i zrzucenie kg. Po drodze startem kontrolnym miał być Bieg Siedmiu Dolin na 36km.
Mój Sezon Tri zakończyłem na Sprincie w Sandomierzu. Od tego momentu biegałem coraz więcej zwiększając tygodniowy dystans do 60-80km, wreszcie udawały mi się wybiegania po 3-4h i poczułem, że przy rozsądnym tempie i odżywianiu jestem w stanie naprawdę długo biec, co prawda nie jest to taki sam bieg jak w Tri, gdzie ścigam się z czasem i walczę o każdą minutę – tutaj walczę z sobą i dystansem. A satysfakcja po takich długich wybieganiach potęgowała moją motywację. Bieganie nigdy nie było moją mocną stroną i nadal nie jest, ale wreszcie zaczęło mi dawać ogromną przyjemność. Podczas tych paru godzin biegnąc przez lasy, sady, górki odczuwałem pewien rodzaj „dzikiej wolności”, dzięki temu czas mijał mi bardzo szybko. Im bliżej było B7D, tym mocniej chciałem ugryźć 66km, trochę bałem się, że połamię sobie zęby, no ale w końcu jestem dentystą, jakoś sobie poradzę. A tak poważnie, to tłumaczyłem sobie, że zawsze mogę zejść, i że wszystko powyżej 36 km już będzie ogromnym osiągnięciem w mojej pseudo biegowej karierze, że nie ukończenie biegu Ultra to nie dyshonor… ale gdzieś podświadomie wiedziałem, że jak już wybiegnę na 66 km nie będzie odwrotu i choćbym miał się ze***ć, to dotrę do mety chociażby turlając się w dół.
Zarejestrowałem się parę miesięcy przed Festiwalem, ale oczywiście musiałem coś sknocić, zapomniałem zapłacić, na całe szczęście na miejscu był znajomy, który za mnie zapłacił i odebrał mój pakiet (jeszcze wtedy nie wiedziałem, ale dostałem numer koloru zielonego, który dostawali zawodnicy biegnący na 100km – jakaś prowokacja?). Do hotelu dotarłem o północy, czyli 3h przed startem, szybko zamówiłem taksówkę na 2.30 i padnięty po całym dniu pracy i podróży ległem na łóżku. Po obudzeniu stwierdziłem, że jestem na tyle śpiący i zmęczony, że nie biegnę na 66 tylko szybko robię 36 i wracam do hotelu spać – jeszcze będzie czas, aby pobiegać, ale na pewno nie dzisiaj. Na Start dotarłem w pół śnie, daleko mi było do euforii, jaką przeżywam przed startami Tri. Jeżeli ktoś odwołałby bieg nawet bym nie protestował, po prostu grzecznie i po cichu odszedłbym na boczek i położył się na ławeczce, aby tylko jeszcze pospać .
Nawet nie wiem kiedy było odliczanie, no i wystartowaliśmy. W kwestii biegów górskich jestem kompletnym zółtodziobem, nie mam żadnego odniesienia, porównania, więc nie wiedziałem jakim tempem zacząć, jak biec, licząc na doświadczenie i rozsądek innych po prostu przylepiłem się do pleców innego zawodnika, który miał ten sam kolor numeru co ja. Proste odcinki biegniemy, strome podejścia jak sama nazwa sugeruje – podchodzimy. Jest ciemna noc, ale dzięki światłu paruset czołówek trasa jest rozświetlona jak za dnia. Nawet nie wiem kiedy docieram na szczyt Jaworzyny, odwracam się, a za mną wśród ciemności wije się wężyk białych światełek. Ani przez chwilę nie można się nudzić, trasa zmienia się non stop, cały czas na coś trzeba uważać, zbieg, podbieg, korzenie, kamienie, poślizg, podskok, wyprzedzanie, bycie wyprzedzanym, picie, jedzenie. Po 2h 42 min docieram do pierwszego bufetu, całe szczęście, bo całe picie, które miałem na sobie już wypiłem. Uzupełniam bidony i biegnę dalej. Co ciekawe na bufetach panuje klimat pikniku, daleko do tego nerwowego pośpiechu podczas Triathlonu, każdy jest uśmiechnięty, luźne rozmowy, żarty, jakbyśmy nie brali udziału w jakichś trudnych zawodach albo może to jeszcze nie czas na grymas bólu i zmęczenia? Ja czuję się zaskakująco dobrze, podbiegi nie sprawiają mi większych trudności, a na zbiegach nie szarżuję pamiętając o bolesnych wspomnieniach z Izraela. Po 30km już wiedziałem, że to jest jednak TEN dzień i jeżeli nie spróbuję pobiec dalej, to będę żałował i przez kolejne dni będę walczył z ogromnym niedosytem i wyrzutami sumienia. Po drodze na 35km w sklepie kupuje trochę prowiantu i skracam czas postoju na mecie 36 kilometra km do absolutnego minimum, aby przypadkiem jakieś głupie myśli nie popsuły mi mojego nowego planu. Wysyłam smsa do Żony, że jednak będę później i biegnę dalej. Co jakiś czas dołączam się do jakiejś grupy, bieg w towarzystwie o wiele szybciej mija, zawsze muszę się tłumaczyć, że jednak nie biegnę na 100km tylko na 66 i że kolor numeru to przypadek. W bufecie na 44km nie zagościłem na długo, mimo wszystko nawyki z Tri dawały o sobie znać, szybkie uzupełnienie bidonów, banan, łyk izo i w drogę. Uśmiech na mojej twarzy wywołał widok innego zawodnika, który kupił sobie piwko i na wakacyjnym luzie zasiadł na leżaku. Podczas całego biegu co 30-40 minut jadłem żel, piłem IZO i Gastrolit, no i podgryzałem czekoladę. Zmęczenie dawało o sobie coraz bardziej znać, ale nie na podbiegach, a na zbiegach, od 55km czwórki w udach odzywały się mocniej. Od tego momentu podbiegi były najprzyjemniejszą częścią, natomiast na zbiegach miałem wrażenie, że pomiędzy mięśniami mam żyletki, które przy każdym napięciu gdzieś tam nacinają mięśnie, moja waga nie była na pewno atutem. Od początku biegu miałem ze sobą MP3, ale miałem założenie, że biegnę jak najdłużej bez, dopiero jak będę potrzebował motywacji, podłączę się do muzyki i po 62 kilometrze nastąpił ten moment. Muzyka poniosła mnie – 2km zbiegu poszło super, ale później już nie wytrzymałem i musiałem schodzić niczym 90 letni dziadek ze zwyrodnieniem stawów. Żeby nie było że biegłem cały czas sam, zawsze miałem obok siebie innych zawodników, męskie żarty, podśmiechujki, pogadanki jak wśród starych znajomych, mimo że widzieliśmy się pierwszy raz pomagały w chwilach, kiedy mięśnie mówiły, a właściwie darły się – STOP, KONIEC!! Większość z nich biegła na 100km, budzili we mnie ogromny respekt i szacunek, ja miałem trudność w dotarciu na metę 66kilometra, a oni biegli jeszcze 34km dalej i to z uśmiechem na twarzy, bez żadnego gwiazdorzenia. Ja myślałem, że jestem mocny, ale przy nich jestem tylko małym tuptaczem. 1-2km przed metą skończył się zbieg, moje czwórki mogły chwile odpocząć, wreszcie przestałem czuć ból w zamian za duże zmęczenie, i tak do METY.
W tym sezonie moja Żona była obok mnie na wszystkich zawodach, ale tym razem miała czekać w hotelu, tym bardziej że od 6 miesięcy nosi w sobie moje największe szczęście i że miałem wrócić o wiele wcześniej. Dobiegając do Mety jednak czułem, że ona też tam będzie i nie myliłem się, widok jej uśmiechu i tego jak dumna jest ze mnie spotęgował moje emocje i ogarnęło mnie niedowierzanie, że jednak udało mi się, że zrobiłem coś o czym 2 lata temu w ogóle bym nawet nie marzył, przebiegłem 66km bez kontuzji o własnych silach, a na końcu mimo wszystko stałem na swoich nogach . Na samej Mecie, mimo że nie było fanfarów, tłumu kibiców, oklasków, aparatów, zielonego dywanu na ostatnich 100metrach (jak to jest na Tri) czułem się zwycięzcą i to tak bardzo zajebiście, że było blisko, aby duma rozpruła mi klatkę. Wyżej już czoła nie mogłem podnieść, zrozumiałem, że największe ograniczenia mamy we własnych głowach i że jestem w stanie zrobić więcej niż mi się wydaje. Przebiegłem 66km po górach w 9:37:16 zajmując 90 miejsce z ponad 222 osób, które ukończyły ten dystans – wynik dla mnie więcej niż zadawalający .
Teraz 2 dni po B7D leżę w łóżku, mam okazję doświadczyć największych zakwasów jakie do tej pory miałem, ale jeżeli ktoś spytałby mnie się czy zrobiłbym to jeszcze raz, odpowiedziałbym bez mrugnięcia okiem, że TAK, co za głupie pytanie. Myślę, że każdy kto spróbuje takiego biegu nie będzie miał wątpliwości. Wieczorem razem ze znajomymi świętowaliśmy swoje wyniki zaraz przy mecie i widziałem setkowiczów docierających po 16h na metę i postanowiłem sobie, że za rok to ja będę na ich miejscu. Pushing The Limits!!
Wielkie Gratulacje dla wszystkich, którzy przebiegli 36 , 66 , 88 albo 100 km. Dzisiaj już wiem, co to znaczy wyrypa i w moim kalendarzu startów, oprócz Triathlonów, na stałe zagoszczą Biegi Ultra.
Tekst pisany na świeżo po B7D , ale zamieszczam go teraz bo ostatnio mam strasznego lenia .
Dzień Dobry 🙂 Bardzo proszę o kontakt Pana Michała w związku z Ultra Mallorka – też tam biegnę i chciałam popytać ? Justyna
Podziwiam takich ultrasów;) Gratuluję!
Nie wiem czy będę fruwał na biegu( przy mojej wadze musiałbym mieć skrzydła jak Boieing 737) ale jak już spróbuje pełnego IM to Norseman,Celtman albo SwissMan
Michał, mentalnie przekroczyłeś jakaś granicę. W przyszłym sezonie jak nic przełoży się to na bieganie w tri. Będziesz fruwał na biegu. Robisz pełnego w 2015?
Jeżeli jesteś w stanie zrobić IM to napewno jesteś przygotowany fizycznie do Ultra. Po przebiegnięciu takiego dystansu otwierają się nowe klapki w głowie i coraz bardziej zaczyna się wierzyć że nie ma rzeczy niemożliwych – są tylko takie których boimy się wykonać .
Brzmi ciekawie…Będę musiał kiedyś spróbować :-). Gratuluję jedynie słusznej decyzji na 36 km :-). Na zdjęciu wyglądasz trochę jak dzieci kwiaty. Podejrzewam, że po biegu podobny stan umysłu 🙂
@Plati może znów jakiś wspólny hardcorowy start, proponuję bieg Rzeźnika
gratuluję, piękna sprawa…też o tym myślę i na pewno kiedyś spróbuję 🙂
Wielkie gratulacje. Miałem biec rzeźnika, ale zdecydowałem się na IM w Malborku i głównie na tym się koncentrowałem, ale nie mówię nie. Pewnie kiedyś podejmę takie wyzwanie. Po przeczytaniu tego tekstu, aż chce się iść pobiegać.
Ultra to dla mnie jakas nieprzekraczalna granica jeszcze! Ogromny szacunek i podziw Michał. Brawo. Swietna relacja… I motywacja 🙂
Witam w klubie tri ultra debiutantów. Jest coś w tym że jak raz to spróbujesz to ciągnie cię żeby zasmakować to jeszcze raz :-). Ja w przyszłym roku robię powtórkę 😉
:):) Gratulacje….super sprawa:):) I moze to jest sposób i odpowiedz na pytanie. I co dalej po IM:):)