Część pierwsza. Nie zrobiłem pierwszej 'połówki’ w Poznaniu.
Z pewnym zażenowaniem przyznaje się, że pierwszą 'połówkę’ zrobiłem w liceum z kolegami przed jakąś klasową imprezą. Do Poznania wybrałem się natomiast na zawody zorganizowane pod firmą Challenge. W skrócie to taka triathlonowa odmiana Pepsi. Tak jak w przypadku rozłamu Coca Coli i Pepsi Coli tak i w tym przypadku skutki podobne. Przedstawiciele organizacji Challenge Family która objęła swoim patronatem poznańskie zawody, wystrzegają się jak ognia słowa Ironman. Zastanawiam się nawet czy kończąc długi dystans pod patronatem Challenge nie słyszy się zamiast sakramentalnego 'You are IRONMAN’ czegoś w stylu You are Challengeman. Do sprawdzenia tego przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać. Poza tym to nie istotne. W końcu liczy się zawartość a nie pudełko.
A zawartość uważam za udaną w każdym aspekcie nawet uwzględniając męki przedstartowe o których napiszę w części drugiej. Z założenia wybieram zawody o kameralnym charakterze, czego nie można powiedzieć o imprezie w Poznaniu. Mimo to, zarówno lokalizacja jak i atmosfera w trakcie zawodów były dla mnie na medal. Jedyny minus to że zarówno pierwszego dnia kiedy rozgrywano krótsze dystanse jak i drugiego, gros zawodników i osób towarzyszących opuszczało imprezę właściwie zaraz po ukończeniu swojego biegu ( no może po konsumpcji). Na ponad 1000 startujących na dystansie średnim do momentu dekoracji dotrwało nie więcej niż trochę ponad setka.
Rozpoczynając swoją przygodę z triathlonem półtora roku temu przyjąłem naturalne jak mi się wydawało założenie: rok pierwszy ćwiartka, rok drugi połówka i na trzeci rok na 55 urodziny zafunduje sobie pełen dystans. Tak wychodziło z matematyki licząc i od przodu i od tylu. Pierwszy rok to oczywiście szarpanina i błędy. Starty, w tymw 1/4, z kontuzją, ciśnienie wywoływane lekturą nt. cudzych osiągów wypracowanych na treningach odbierających pół życia (ale pozostawiających go „mnóstwo’ dla rodziny), cudownych gadżetów, cudownych suplementów, trenerów i innych 'musisz mieć’. Ten rok odwrócony o 180 %. Triathlon dla zdrowia nie zdrowie dla triathlonu. Pomimo że trenuję bardzo wcześnie rano, kiedy rodzina jeszcze śpi, same starty to tu to tam, średnio raz na miesiąc, powodują że moje sportowe życie mocno się zaznaczyło w rodzinnym kalendarzu. Nie bardzo sobie wyobrażam jakbym mógł zakładać że to tylko niewielka absencja, gdybym pod hasłem to tylko 80 km wysmykał w ciągu week-endu na rower albo bieg ( to tylko 20 km). Poszedłem drogą którą odnalazłem głównie na zagranicznych forach- treningów od 8 do 13 godzin max w tygodniu, głównie w strefie aerobowej (tzw. MAF) urozmaiconych terenem a nie papierem na których trener albo internetowy plan udaje teren. Tegoroczne starty w paru imprezach biegowych, jedna olimpijak a wreszcie start na średnim dystansie w Poznaniu dały mi poczucie komfortu jeśli chodzi o plan na przyszły rok. I nie chodzi o to że na pewno zrobię Ironmana (odpukać) ale że jeśli go zrobię to zakładam i czuje że będzie to tak jak było 26 lipca tego roku w Poznaniu. Przed zawodami nie przegrzałem, na zawodach nie leserowałem. Pływanie podobno nie należało do najłatwiejszych, dystans rowerowy dał w kość z uwagi na wiatr ale ani przez moment od chwili wystrzelenia armaty nie płynąłem inaczej niż kraulem, nie przestałem z tą samą siłą kręcić pedałami i nie zwolniłem tempa biegu. Szczególnie ten ostatni etap dał mi niezmierną satysfakcję. Po dotarciu na metę chciało mi się biec dalej. Zostałem do końca imprezy nie czując się wyczerpany a następnego dnia byłem gotowy nawet na mocny trening. Ale go oczywiście nie zrobiłem. Organizm musi dostać to co mu się należy. A wynik? Mnie w pełni satysfakcjonuje. Jak to mówią Rosjanie ’ beyond expectation’- o dobre 20 minut. Średni dystans zajął mi tyle co niecałe dwie ćwiartki. Chociaż nie lubię plasować swojego wyniku na tle innych, początek drugiej połowy stawki i fakt że za mną nie byli tylko równolatkowie lub starsi, daje mi prawo myśleć że stan mojego ponad półwiekowego organizmu ma się nieźle. A jak to przebiegało, w gęstszym zapisie spróbuję oddać niżej.
Część druga- tylko dla wytrwałych. Walki o ogień nie było.
Jako ze miał to być mój najważniejszy start w tym roku a przede wszystkim debiut na średnim dystansie, emocje rosły z tygodnia na tydzień. Wyjazd na zawody połączony miał być z odwiedzinami Poznania, żeby najbliżsi mieli jakąś 'ludzką’ rozrywkę. Oczekiwanie na start miało być nienerwowe i spokojne. Nocleg zarezerwowany w pobliżu starówki. Malta czyli pole bitwy niedaleko. Autostradą z Warszawy kilka godzin. Już jednak na owej autostradzie zaczęły się schody. Najpierw wielokilometrowy korek później grad, przed którym samochody chowały się pod wiadukty blokując całkowicie autostradę. Dotarliśmy jednak na miejsce około 14 w sobotę, tak więc czasu niby sporo. Po rozpakowaniu wyjazd na Maltę. Miałem nadzieję zobaczyć końcówkę wyścigów na dystansie olimpijskim i nakręcić się pozytywną atmosferą. Niestety co okazało się charakterystyczne dla tej imprezy, ludzie w większości szybko czmychali do domów. Teraz rozumiem jakie znaczenie dla budowania atmosfery triathlonowej społeczności mają nagrody losowane po zawodach. Tym razem nie były przewidziane. Odebrałem pakiet i chciałem zostawić już rower w strefie, żeby móc spokojnie przemieścić się z powrotem do miasta na jakiś obiad a o 19 planowana była odprawa techniczna. Niestety nastąpiła obsuwa czasowa i dopiero po godzinie ruszyliśmy na poznańską starówkę. Zaczął się nieplanowany pośpiech. Zgłodniałem strasznie w między czasie i to był gwóźdź do trumny sensownego jedzenia na kilkanaście godzin przed startem. Co prawda zamówiłem sobie filet z kurczaka z sałatką ale żeby na 'przekąskę’, nie zjeść świeżo nabytego szczeniaka który dzielnie nam towarzyszył, wziąłem chleb ze smalcem. Dostałem chyba bochenek i słoik smalcu oraz pół beczki ogórków. Szkoda było zostawić :-). Ponieważ wszystkie porcje zrobione zostały pod hasłem ’ zjedz mnie a dołączysz do grona puszystej części populacji’ oczywiście żadna z moich pań nie była w stanie tego przejeść. Ale nie ja – w końcu ’ nie ma nie mogę’. Po zjedzeniu rzeczonej stopionej świni i swojego 'kurczaczka’ który za życia mógłby machnięciem skrzydła wykoleić Pendolino, pobrałem solidny kawał byka z napoczętego tylko lekko przez córkę hamburgera jaskiniowców. W tym momencie poczułem się gotów. Niestety nie do czekającej mnie za kilkanaście godzin trasy ale do zalegnięcia w jakimś barłogu i przespania zimowych miesięcy bez ryzyka zbędnego ubytku tłuszczu. A tu już trzeba pędzić na odprawę techniczną. Zostawiłem swoje panie oraz szczeniaczka który wyraźnie miał dosyć wrażeń tego dnia i 'popędziłem’. Kiedy dotarłem na miejsce atmosfera przypominała koncert rockowy. Wielki namiot, wiele setek prężących sportowe sylwetki zawodników oraz sporo wspierających najbliższych. Telebimy i muzyka dopełniały ten obraz. Wymiar imprezy mnie poraził. Na darmo wypatrywałem znajomych ze zdjęć twarzy. Narodu tyle co Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Zająłem zatem strategiczne miejsce z boku na wypadek gdybym miał zwymiotować podchodzący do gardła obiad i zacząłem chłonąć nowy świat Challenge Family. Było podniośle, dostojnie i wzruszająco. Najbardziej jednak wzruszył mnie współprowadzący Amerykanin reprezentujący typ 'Max Kolonko prototyp’. Uwielbiam takie egzemplarze, najbardziej w wydaniu parodiujących je komików, chociaż oni mają ułatwione zadanie bo wystarczy że wiernie odtworzą pierwowzór który parodiują i już jest prześmiesznie. Ale jakby co to koleś był częścią superatmosfery i nawet fakt że czasami wyglądało jakby merytorycznie nie odróżniał elementów triathlonu od programu 'celebryty splasz’, i tak był cudowny. Po odprawie technicznej która trwała ponad godzinę przemieściłem się do strefy zmian gdzie chciałem sprawdzić czy mój rower wylądował na stojaku. Jako że organizatorzy odnotowali ponad godzinne opóźnienie, podczas poprzedniego pobytu w strefie razem z innymi ustawiłem rower w namiocie na wielkiej kupie. Zadeklarowano że po tym jak strefa zostanie otwarta, wszystkie rowery znajdą się na właściwych miejscach i tak się stało za co chwała organizacji. W drodze powrotnej nie omieszkałem zajrzeć ponownie do namiotu odpraw, w którym odbywało się pasta party. Ludzi już było w nim niewielu, znajomych twarzy nie spotkałem za to spotkałem znajome smażone racuszki z którymi postanowiłem się przywitać. O reszcie nie wspomnę, żeby relacja nie była wyłącznie o wielkim żarciu. Kiedy dotarłem z powrotem do „apartamentu’ w którym się zatrzymaliśmy była już prawie 22 i pozostało przygotować rzeczy żeby następnego dnia wyruszyć na miejsce startu. No jeszcze trzeba było posłuchać ulicy, która była bardzo rozrywkowa i wyraźnie wskazywała że w walce z dopalaczami Polska poniosła sromotną klęskę. Nasz mały psiak niestety niedobrze przeżył ten dzień i nie wyobrażałem sobie żeby następnego dnia miał spędzić tyle godzin we wrzawie która towarzyszy zawodom. Moje panie też nie wyglądały na bardzo szczęśliwe szczególnie po tym jak dotarła do nas wiadomość że jeden z zawodników trakcie dystansu olimpijskiego zmarł. Postanowiłem więc , że rano wybiorę się na start sam a moje panie spokojnie spędzą czas przed południem oraz dotrą na Maltę w okolicach etapu biegowego. Parę minut przed północą udało się wreszcie położyć do łóżka. Byłem wykończony. Ten dzień miał być spokojnym przygotowaniem do startu, niestety nie wyszło tak jak zakładałem. Krążenie pomiędzy Maltą a starówką, poszukiwanie jedzenia, głód po którym nastąpiło obżarstwo, panujący upał- to wszystko nie sprzyjało przedstartowemu wyciszeniu. Zasnąłem jednak dosyć szybko i na szczęście nie śniły mi się żadne koszmary. Obudziłem się koło 6. Zmierzyłem puls spoczynkowy – niestety spoczynkowy to on tym razem nie był, raczej wskazywał że mój organizm pracował przez całą noc nad z trawieniem masy pożywienia jaką w siebie wrzuciłem poprzedniego wieczora. Nie za dobrze pomyślałem- zrób coś, skup się. W tym stwierdzeniu zawiera się dokładnie to co zamierzałem osiągnąć . Pierwsze dwa „zrzuty’ wykonałem jeszcze w hotelu i poczułem się deko a właściwie dużo więcej lepiej ☺. Do momentu startu zaplanowałem kolejne. Zapakowałem przygotowane poprzedniego wieczora rzeczy, sprawdzając po raz kolejny czy czegoś nie pominąłem i ruszyłem w drogę. Po kilkuset metrach mój puls znalazł się w strefie 4. Miałem zamiar dziarsko się przemieszczać traktując to jako rozgrzewkę przed startem, niemniej jednak z powodu takiego wyniku zwolniłem. Po półtora kilometra trochę się sprawa uspokoiła. W końcu dotarłem na brzeg jeziora. Do strefy pozostał tylko kilometr. Wkrótce dogoniłem takiego jak ja piechura, który trzymał w ręku trzy upakowane worki. System worków jaki zastosowano na tych zawodach bardzo mi się spodobał. Dostaje się 3 wory, jeden z nadrukiem swim, drugi bike no i wreszcie run. Worka swim używa się jako depozytowego, pozostaje on na mecie, do worka bike co do zasady należy włożyć wszystkie rzeczy potrzebne w trakcie etapu kolarskiego. Ten worek ma również służyć zapakowaniu po pływaniu pianki oraz innych akcesoriów użytych w trakcie pływania. Kask i buty rowerowe można też zostawić przy rowerze, niemniej jednak nie ma przy rowerach żadnych koszy, z założenia wszyscy przebierają się w namiocie przed wejściem do strefy stojaków rowerowych, co powoduje że traffic w strefie jest zdecydowanie luźny i nie ma bałaganu. Jedynym mankamentem takiego rozwiązania jest odcięcie kibiców którzy gromadzą się wokół strefy od możliwości oglądania typowych sytuacji zawodników kicających i próbujących utrzymać równowagę ściągając z siebie pianki , leżących na plecach i siłujących się z nogawkami, próbujących zachować równowagę a czasami wpadających na siebie tudzież na zaparkowane w strefie rowery .
Wracając do porannego spaceru, kiedy zobaczyłem zawodnika przemieszczającego się z wypchanymi workami startowymi postanowiłem doszlusować do niego i zagadać. Zagadnąłem jednym z moich głupawych dowcipów, coś w stylu że niezłą miał noc tu nad jeziorem bo tyle udało mu się nazbierać do worków. Widać że był skoncentrowany na starcie ponieważ dopiero po chwili dotarło do nie do niego moje niewyszukane zagajenie, kolejną chwilę trawił to czym go przywitałem. Nie dał mi jednak w twarz, ale uśmiechnął się i po chwili zmierzaliśmy już dalej razem wymieniając uwagi i spostrzeżenia na temat czekającej nas imprezy. Po odstawieniu dwóch worków i załadowaniu bidonów do roweru, przemieściłem się w kierunku miejsca startu obok którego znajdował się hangar z depozytem. Do startu mojej ostatniej fali pozostała jeszcze ponad godzina, za chwilę miało nastąpić oficjalne otwarcie zawodów a 0,5 h później czyli dokładnie o 9 miała wystartować pierwsza fala. Po przebraniu się w piankę odstawiłem swoje nie wszystkie rzeczy do depozytu z zamiarem zastanowienia się czy jest jakaś szansa na wykonanie rozgrzewki w wodzie. Chyba za bardzo się na tym skoncentrowałem co kosztowało mnie powrót do depozytu i dopakowanie worka klapkami, które wciąż miałem na nogach. Jakoś nie dostrzegłem nikogo kto by rozgrzewał się w wodzie, w związku z tym ja też z tego zrezygnowałem i przez prawie godzinę oczekiwania na swoją falę rozgrzewałem się na brzegu w pewnym momencie głównie jednak z powodu narastającego chłodu aniżeli przyczyny dalszego kontynuowania „wyginam śmiało ciało’. Oczekiwanie na moją falę zaczęło się w pewnym momencie dłużyć, chciałem już mieć to za sobą i sprawdzić co z mojego organizmu pozostało po żywieniowej rozpuście. Miałem nadzieję że po wskoczeniu do wody poczuję się lżej niż na twardym gruncie. Grzmiąca co i rusz armata odliczająca start kolejnych fal działała na mnie jak strzały adrenaliny. Wreszcie moja fala została wpuszczona do wody, czekała nas kilkudziesięciometrowa przeprawa w kierunku miejsca startu. W związku z tym że był to mój pierwszy kontakt z wodą od ponad tygodnia a jeśli chodzi o piankę to grubo ponad miesiąca, postanowiłem wykorzystać ten odcinek na gry i zabawy. Zgodnie z moimi oczekiwaniami woda sprawiła że pomimo wciąż zalegającego uczucia lekkiego już tylko na szczęście przesytu z dnia poprzedniego, poczułem się jeszcze lżej. Po dotarciu na miejsce startu spojrzałem na zegarek- do startu pozostawało jeszcze około 4 minut wobec czego położyłem się na wznak testując swoją wyporność. Po chwili znalazł się jeden czy dwóch naśladowców i usłyszałem komentarz że to niezła pozycja. Powiedziałem że właściwie mógłbym już tak do końca, niestety w odpowiedzi usłyszałem że jednak jest limit czasu pływania – co robić trzeba było wracać do rzeczywistości. Za kilkanaście sekund miała wystrzelić armata. Zacząłem płynąć tak jak wszyscy inni ponieważ okazało się że miejsce startu nie jest linią o której myślałem ale jakimś bliżej nie określonym obszarem. Po chwili wystrzeliła przerywając moje rozterki czy aby 80% zawodników a wraz z nimi moja osoba nie popełniło falstartu i zaczęliśmy płynąć. Ponieważ ustawiłem się maksymalnie z prawej strony pozwoliło mi to uniknąć największej pralki. Jako że znosi mnie na prawo nie ryzykowałem też wpłynięcia do niej a co najwyżej na mieliznę. I tak pozygzakowałem pierwsze 800 metrów. Parę razy uderzyłem w kierunkowe bojki, parę razy zbliżyłem się niebezpiecznie do ratownika na desce, który przyglądał mi się chyba w związku z tym z rosnącą paniką. Po pierwszym nawrocie jego panika chyba osiągnęła apogeum. Kiedy w okolicach drugiej boi nawrotowej mocno szarpnąłem w lewo kierując się w prawidłową stronę, doszedł do mnie łoskot oraz fala uderzeniowa. To „mój’ ratownik wpadł do wody i zrobił z deską jeśli nie całego grzybka to przynajmniej podgrzybka. Myślę że przygotowywał się na atak w prawo z mojej strony i zwrot w odwrotnym kierunku zachwiał jego równowagę. Spojrzałem kątem oka czy nie potrzebuje pomocy ale już gramolił się na deskę. Pozostała mi ostatnia „prosta’. Po jakimś czasie trafiłem na pochylnię gdzie zamiast typowego dźwigu do wyciągania statków, rolę wyciągarki pełniło dwóch panów. Otrząsnąwszy się z pozostałości wody na twarzy spojrzałem na zegarek-około 45 minut. Czas w góry skonstatowałem i ruszyłem w kierunku największego przewyższenia tych zawodów jakie znajdowało się pomiędzy wyjściem z wody a parkingiem rowerowym. Opróżniłem i napełniłem drugi wór i ani się obejrzałem, mój rowerowy licznik pokazywał 37 kmh a ja się zastanawiałem o co chodzi, tak było lekko. Trochę czasu na to miałem, ponad 20 km, a później zacząłem się zastanawiać dlaczego stoję choć kręcę z taką samą a nawet większą siłą. Okazało się że, jak to rzekł pan z kabaretu parodiując prognozę pogody – „a w Wielkopolsce, co w Wielkopolsce, w Wielkopolsce piżdże i gwiżdże’. Nie było rady, czekało mnie 20 km przeciskania się. W pewnym momencie z letargu w jaki wprawiło mnie owo piżdżogwiżdżenie wyłoniła się jakby znajoma twarz. Jakiś człowiek biegł poboczem w przeciwnym kierunku przypatrując mi się. Dopiero po 100 metrach moje szare komórki zaskoczyły i zidentyfikowały znanego nieznajomego. To Marcin Konieczny a ja przecież jadę w kiecce AT. No dobra ale czemu on biegnie po trasie kolarskiej, to nie tędy. Po kolejnym nawrocie postanowiłem sprawdzić czy to nie były jakieś omamy i jeśli nie to ewentualnie wskazać mu gdzie się biega na tych zawodach. Rzeczywiście, dostrzegłem go znowu, niestety biegł na tyle daleko, po drugiej nitce szosy, że musiałbym się strasznie drzeć i bałem się kary za zakłócanie spokoju. Kolejny nawrót, kolejna jazda „slow motion’ była gorsza niż za pierwszym razem – w końcu to już 70 kilometrów w nogach. Z drugiej strony wiedziałem że zbliża się koniec. Jakbym dał na maksa na tych najgorszych odcinkach pod wiatr to pewnie kilka minut bym urwał ale trzymałem się pomysłu ukończenia całości w wersji „motion’ a nie „stosunek przerywany’ , poza tym średnia powyżej 30 kmh mnie satysfakcjonowała tak czy siak. Marcina już na trasie kolarskiej nie spotkałem za to w międzyczasie minął mnie kolarz w takim jak mój „stroiku’ pozdrawiając serdecznie. Oczywiście i w tym przypadku moja reakcja była spóźniona. Żona twierdzi, że ciężko ze mną nawiązać jakiś kontakt w trakcie zawodów, wydaje się bardzo skupiony, lub nieobecny. Osobiście wolałbym aby to zjawisko miało coś z „ultramaratońskiego transu’ a nie sytuacyjnego autyzmu.
Warto też kilka słów poświęcić dopingowi na trasie rowerowej . Z powodu długości trasy rowerowej, nie była ona tak gęsto obstawiona jak trasa biegowa nie mniej jednak dopingujących nie brakowało. Na każdym skrzyżowaniu, na przystankach autobusowych czy wreszcie przy zabudowaniach byli zgrzewający do walki. W jednym miejscu zgromadziła się nawet grupa chilliderek z bogatym repertuarem. Kto był ciekaw mógł też obserwować zmagania policji kierującej ruchem i przepuszczającej samochody przez skrzyżowania w lukach pomiędzy zawodnikami. Przyznam że pomimo zaufania do tego systemu za każdym razem przy dojeździe do takiego miejsca czułem się lekko nieswojo i zwiększałem czujność. Draftingu prawie nie stwierdziłem. Na drugim odcinku slow motion jadąca przede mną grupa tak jakby trochę coś z tego draftingu wykazywała ale miałem wrażenie że ludzie po prostu nie dają rady się wystarczająco rozstrzelić w tych warunkach. Widziałem też dwa razy zwalniających przy nich sędziach ale było za daleko żeby usłyszeć czy były i jakie uwagi.
Ponieważ na ostatnich kilometrach biegnących przez miasto efekt wiatru słabł, dojazd do T2 był już „czystą przyjemnością’. Pozostaje jakoś pobiec. Stanowiło to dla mnie przede wszystkim zagadkę. Nie dość że nigdy wcześniej nie przejechałem 90 km rowerem za jednym zamachem to nawet na znacznie krótszych dystansach zrobiłem zaledwie kilka zakładek. Dojechawszy do strefy gdzie trzeba było dobiec z rowerem ze dwieście metrów do stojaka, stwierdziłem jednak że nie jest źle. Trzeba tylko wsmyknąć się na chwilę do Toi Toia, który zaprzątał mi umysł od dobrych paru kilometrów. Przepakowałem ostatni worek, zaliczyłem kibelek i w drogę. A ta jakby wyrzeźbiona pod dobry rozruch. Pierwsze kilkaset metrów to łagodny zbieg, akurat żeby wpaść na właściwy rytm bez nadmiernego katowania pulsu. Następnie po dobiegnięciu do jeziora, czekały mnie cztery pętle dookoła maltańskiego akwenu. Z zasady bieganie czy jeżdżenie w kółko nie należą do moich ulubionych ale jak się nie ma co się lubi….., poza tym na poprzednich zawodach na dystansie olimpijskim pętli biegowych było aż osiem i było to bardziej zadanie matematyczne niż fizyczne. Tak czy owak tu było mniej. Krążenie wokół jeziora maltańskiego okazało się jednak być bardzo przyjemne. Człowiek się nie nudził ani przez pięć minut. Po pierwsze aż trzy MOP-y (miejsce obsługi pasażerów) po drodze i to full wypas z prysznicem włącznie. Jeśli chodzi o kulinarne specjały upatrzyłem sobie żele firmy Ale z których „skorzystałem’ już podczas etapu kolarskiego. Ponieważ wyposażony byłem w swoje Vitargo do którego przyzwyczaiłem już swój organizm o ile można się przyzwyczaić do ohydnie słodkiej, kleistej mazi, nie zdecydowałem się przerzucić na Ale aż do ostatniej pętli i ostatnich punktów żywieniowych. Oczywiście pobieranie żeli na kilkanaście minut przed ukończeniem zawodów ma dla samych zawodów znaczenie dyskusyjne ale mój plan poboru był zgoła inny. W końcu w domu się nie przelewa, sezon się nie skończył, będzie jak znalazł na kolejne zawody. Jak dają to trzeba brać – jak z owym smalcem z początku wpisu. W istocie rzeczy jeśli chodzi o ten bieg, żele wydawane w punktach żywieniowy raczej negatywnie wpłynęły na moje osiągi – trochę mnie dociążyły ;-). Wypada jednak pochwalić pojemność kieszeni w stroju AT. Walki o ogień nie było. Kilkaset metrów za pierwszym MOP-em licząc od startu do biegu, pojawiał się pierwszy, ogólnie zaś było ich zgodnie z liczbą dyscyplin trzy. Dobiegając do nawrotu w kierunku miejsca finiszu, do uszu zaczęło przedostawać się ostre dudnienie perkusji w połączeniu z rzężeniem gitar. To pierwsza z dwóch, grupa heavy metalowa zagrzewała do boju. Brak muzyki własnej wreszcie został zrekompensowany. Drugie rydwany ognia można było spotkać dwa kilometry dalej. W tym przypadku chłopcy dawali ognia utworem Highway to Hell i robili to z takim czadem, że wystarczyłoby na całe pięciokilometrowe okrążenie. Dla mnie bomba, mniej dla moich pań które stacjonowały nieopodal tego miejsca i nauczyły się każdego taktu z tego utworu na pamięć. Ale to nie koniec, kolejne kilkaset metrów i słychać było narastający łoskot tłuczonego z pełną energią kijem garnka. W tym samym miejscu jak się okazało rezydował już z wielką łapą wspomniany Mkon. W pierwszej chwili myślałem że owa rozpłaszczoną łapa to efekt biegania w miejscu niewskazanym i zmiażdżenia dłoni przez walec drogowy. Jednak był to rekwizyt wspomagający doping, którym Marcin zagrzewał do walki. Było bosko, aż nogi same rwały się do biegu. Zaraz potem wbiegało się do strefy mety gdzie gorąca atmosfera znowu dodawała skrzydeł. Za strefą mety następowało uspokojenie poprzedzone jedynym na tej trasie podbiegiem. Bieg po tej stronie jeziora był tym gorszym odcinkiem pod względem atrakcji, choć nie brakło przybijających piątki i drących się stymulująco kibiców. Spotkałem kolejnego członka AT albo raczej zostałem przez niego wyprzedzony. Jak się okazało aż czterech z „nas’ ukończyło zawody w przedziale 8 minut.
Dzięki córce która za każdym mijaniem pytała się ile jeszcze kółek mi zostało, miałem poczucie dobrej orientacji w czasie i przestrzeni i kiedy rozpocząłem ostatnie okrążenie a moje Panie ruszyły w kierunku mety opuszczając rockowy koncert jednego utworu, zacząłem powoli oswajać się z poczuciem że to już koniec imprezy. Wypadało coś z tym zrobić. Jako że nie czułem wyczerpania i nie musiałem się zmuszać do zadowolonej miny przecinając linię mety, stwierdziłem że to za mało. Postanowiłem skończyć nie tylko zadowolony ale w miarę odświeżony. Na ostatnim MOP-ie postanowiłem wziąć solidny prysznic. Jak pomyślałem tak zrobiłem i po kilkunastu sekundach spędzonych pod prysznicem ( cóż za niewybaczalna strata !) biegnąc dalej, poczułem towarzystwo. Jakiś młody człowiek dołączył do mnie i biegł ramię w ramię. Sto, dwieście, trzysta metrów – biegniemy razem. Zerkałem na niego nieswojo. Czyżby moja kąpiel sprawiła że stałem się aż tak pociągający? Do mety pozostało nie więcej niż drugie tyle. Jak się zachować kiedy wbiegniemy razem, w stosunku do niego, żony ? Na szczęście ten sam prysznic który wpakował mnie w tę nieco kłopotliwą sytuację, również mnie z niej wybawił. Pod wpływem rozmiękczenia wodą rozwiązały mi się sznurówki w obydwu butach co groziło upadkiem. Opuściłem więc mojego towarzysza, zatrzymując się aby zasznurować buty. Żeby skompensować dwie przerwy, na metę wbiegłem żwawiej. Uczucie euforii nie zdążyło mi się udzielić bo natychmiast wpadłem w panikę. Dlaczego ja się tak dobrze czuję? Już wiem, na pewno źle policzyłem pętle i skończyłem przed pełnym dystansem. Spotkanie z Professore i jego ekipą przerwało jednak moje rozterki więc zamiast wyjaśniać sprawę z organizatorem postanowiłem co? – zjeść hamburgera. Udało się jeszcze napotkać jednego AT-owicza. Z Platim uciąłem sobie małą pogawędkę. O drodze powrotnej pisał nie będę, tylko wspomnę że na autostradzie postawiłem trenerowi skrzydełka w McDonalds- chyba zasłużył.
Dzięki Tomku. Cierpliwość to w ogóle podstawa. Tylko jak długo! 😉 Tak, oczywiście, że stan zdrowia, zmęczenie, warunki atmosferyczne mogą wpływać na tętno. Ja przez jakiś czas będę maszerował, więc raczej zakresu MAF nie przeskoczę 🙂 No i aplikuję sobie masaże/rolowanie/ćwiczenia, ew. tejpy.
Albin jeszcze jedna myśl nt. MAF. Jak może czytałeś podstawa to cierpliwość. Są dni kiedy tempo nie będzie takie samo ale wtedy trzeba zwolnić a nie trzymać kosztem HR powyżej MAF. Zwykle to oznacza że coś ze zdrowiem jest nie tak. Tak miałem np. dzisiaj kiedy obudziłem się 'zapakowany’ alergią i w kiepskiej w związku z tym kondycji. Od razu wyszło to na biegu – musiałem pare razy zwolnić a nawet iść żeby się utrzymać w zakresie HR. W Twoim przypadku to też może być tak że stan zapalny kontuzji wpływa na HR i kółko się zamyka bo jak nie możesz/ nie trzymasz HR to nie działasz zgodnie z MAF.
Marku dziękuję. Co do straconych szans na artystyczne zdobycze- no cóż kultura nie zawsze idzie w parze ze sportem 😉 Ale choć oszczędzę chyba tej dołującej wiadomości małżonce to i tak wydaje się być pocieszona po wizycie u Bociana w ostatnią sobotę z której przywiozłem kolejne kilogramy zastawy Vileroy & Boch a nawet jakiegoś Ludwika n-tego którego autentyczność jest oczywiście dyskusyjna. A Wy już pewnie bliżej meduz 🙂
Tomku, gratulacje i wyniku i drobiazgowej relacji. Dobry wynik był pochodną wypadu na Kanary, ale wszystko w życiu ma swoją cenę. Kiedy Ty bawiłeś (i trenowałeś) na wyspach, moja żona u Bociana wypatrzyła arcydzieło malarstwa, które to arcydzieło Bocian przytaszczył z Holandii. Jakiś Matisse lub inny Diego Rivera. Nie wiem, jak przekażesz tę wiadomość Szanownej Małżonce, że przegapiła taką okazję!
Następnym razem zrobię audiobooka :-). Plati- a jak ten Mac smakował …..
Gratki !!! Miło było poznać :))) a w Macu na autobanie to chyba wszyscy startujący się stołowali 😀 hahahaha
Gratulacje ! Pisz powoli bo wolno czytam ! :-)))
Gratulacje ! Pisz powoli bo wolno czytam ! :-)))
Dobrnąłem do końca powieści, ale musiałem ją wydrukować, żeby jakoś całość ogarnąć :-). Gratulacje za styl. Narracji i przebiegu zawodów 🙂
Bogna dziękuję. Albin zapewniam Cię że bieganie po tym jak Ci kontuzja odpuści to zupełnie inna bajka. Sam zresztą wiesz.
Gratulacje!
Tomku, dochodzę do tego samego wniosku… Mam (a w zasadzie chyba miałem) jeszcze w tym roku w planie maraton, ale to żadna satysfakcja zrobić go w czasie typu 6 godzin i krzywiąc się z bólu, a tym bardziej zerwać ścięgno. Wychodzi na to, że przez jakiś czas będę maszerować, a nie biegać. No i mam jeszcze kolarstwo, pływanie i siłownię 🙂
Jakub dzięki. Fakt że trochę 'przeskrobałem’. Albin wiem że to trochę wciskanie swojego ale mi zajęło 6 miesięcy drażnienie kontuzji i drugie 6 żeby z niej wyjść. Dzisiaj bym z pierwszych sześciu zrezygnował i przestał biegać od razu. Jak teraz odpuścisz masz szansę przygotować się do nowego sezonu bez bólu, jak mi się wydaje.
Nieźle 🙂 Mi wychodzi w porywach do 7:30/km (marsz/trucht) w przedziale tętna 120 – 130 bpm: 180-45-5 (bo mi się akurat pogorszyło). Czyli mój system tlenowy w zasadzie nie istnieje 😉 Ale ze względu na Achillesa/rozcięgno chyba i tak będę się musiał przerzuć na jakiś czas na maszerowanie (a i to zwiększa dolegliwości).
Gratulacje a Potop to prawie napisałes 😉
Albin mój przedział w jakim biegam to 126-131 ( 180-54+5).To mi obecnie daje 6,05/km ze wzrostem tempa ok 30 s w ciągu niecałych 4 miesięcy.
No właśnie też nie mogłem Cię wypatrzyć w tym tłumie. W piankach i czepkach wszyscy wyglądają prawie tak samo 🙂 A przydałoby mi się małe holowanie 😉 Dla mnie nie były to udane zawody (chociaż oczekiwań też specjalnych nie miałem), ale Achilles jakoś wytrzymał, mimo, że tejpy – zgodnie z przewidywaniami – odkleiły się (częściowo) już w wodzie 😉 Niemniej, na drugi dzień nie bardzo byłem w stanie chodzić. Mam jeszcze pytanie odnośnie MAF – jesteś w tanie biec jakimś sensownym tempem (jakim?) trzymając się zalecanego przedziału tętna? Bo u mnie to jest marszobieg, a w zasadzie marszotrucht.
Albin dzięki. Tobie też gratuluję i mam nadzieję że Twój achilles i rozcięgno wytrzymały. Mocno się za Tobą rozglądałem – w końcu mieliśmy sobie zrobić wspólny duathlon 😉 ale Cię nie wypatrzyłem. Ta impreza pokazała mi ogrom takiego przedsięwzięcia. Dobrze że były fale ( nie te na wodzie;-)) bo inaczej ktoś by pomyślał że kręcą sequel Potopu.
Gratulacje! Świetnie Ci poszło. Super! 🙂
Arku niech moc będzie z Tobą! Mam nadzieję na spotkanie z Wami wszystkimi gdzieś na jakiejś Triimprezce 🙂
Zawody cud i very good!;) chleb ze smalcem i ogórki jak widać całkiem dobrze sie sprawdzają;)
Tomus, z Arturem już przybiles grabe, teraz na mnie kolej! 🙂 Gratuluję ukończenia wg ustaleń i z satysfakcją!
Swietnie Tomasz!!! Bylo milo spotkac:) Zrobiles dobre zawody!:) Gratulacje!