Tegoroczne mistrzostwa świata w triathlonie na dystansie IRONMAN są tuż na wyciągnięcie ręki. W środowisku wyczuwa się stan podgorączkowy. Trzeba pamiętać, że jest to impreza wielce wymagająca. I pod względem finansowo i fizycznym.
Kilka lat temu wpadłem na pomysł, żeby zaliczyć te zawody na raty. Najpierw wziąłem kredyt frankowy na wycieczkę na Hawaje. Ze spłatą tych rat się wstrzymuję, czekając na jakieś atrakcyjne rozwiązania nowego rządu.
Potem zdecydowałem, że zacznę od maratonu. Na pływanie i rower też przyjdzie odpowiedni czas.
Mam nadzieję, że moje wrażenia plus kilka zdjęć przybliżą atmosferę archipelagu.
Pierwsze zawody IRONMAN w 1977 roku zaczęły się od maratonu w Honolulu, więc wybór był prosty. Zapisałem się i nie było już odwrotu.
Maraton w Honolulu jest jednym z największych w Stanach i na świecie. Po raz pierwszy ten bieg odbył się w 1973, a ze 167 zawodników, którzy wystartowali, bieg ukończyło 151. Pamiątkowe koszulki przysługiwały tym, którzy zmieścili się w czasie poniżej 5 godzin.
Drugą edycję biegu w roku 1974 z czasem 2:34:02 wygrał Jeff Galloway, twórca znanej metody „run-walk-run’.
W 1995 był to największy bieg maratoński na świecie – z 34 434 zarejestrowanych bieg ukończyło 27 022.
W 2012 roku, po odwołaniu maratonu nowojorskiego, był to drugi co do wielkości maraton w USA (po chicagowskim).
Maraton w Honolulu jest bardzo popularny wśród zawodników z Japonii. Wielka popularność zaczęła się w roku 1982, kiedy to organizatorzy przywieźli pierwszych 140 Japończyków. Był to pomysł Franka Shorter’a, mistrz olimpijskiego z Monachium i wicemistrza z Montrealu. Był bardzo popularny w okolicach Fujiyamy po tym, jak wygrał tam kilka prestiżowych maratonów.
W 2012 roku, kiedy tam startowałem, na 30 898 zarejestrowanych zawodników aż 52% pochodziło z Japonii. Zawody rozgrywane są w dość liberalnej formule – nie ma limitu liczby uczestników, nie trzeba się kwalifikować i nie limitów czasu ukończenia. Odległość od stałego lądu i koszty pęłnią rolę sita. Koszulkę dostają wszyscy, którzy dotra do mety. Tyle się zmieniło w ciągu 40 lat.
Kiedy zacząłem organizować logistykę wyprawy nawiązałem kontakt mailowy z hotelem polecanym przez organizatorów maratonu. Okazało się, że lepsze ceny niż maratończycy dostają seniorzy po 50-ce! Przyznałem się do wieku i skorzystałem z oferty.
Podróż była nieźle skonfigurowana logistycznie ale i tak trwała 25 godzin.
Na lotnisku przywitał nas banner „Honolulu serdecznie wita uczestników maratonu!’ – po angielsku i po japońsku. Na zewnątrz upał 28 stopni oraz wilgotność od której spływają nadruki z T-shirtów. Dodam, że przylecieliśmy 9 dni wcześniej – ja na aklimatyzację, żona na wypoczynek.
Hawaje to archipelag 8 wysp, które w 1959 roku stały się 50-tym stanem USA. Honolulu leży na wyspie Oahu, trzeciej co do wielkości a znanej z malowniczych krajobrazów wykorzystanych w takich produkcjach filmowych jak Godzilla, Jurassic Park, czy serial telewizyjny Lost. Co prawda w tych malowniczych lasach tropikalnych żyją jedynie dzikie świnie i równie niebezpieczne, dzikie kurczaki – ale na filmach sceneria robiła wrażenie.
Niedaleko Honolulu jest miejscowość Pearl City z portem, który nazywa się Pearl Harbour i gdzie Japończycy spuścili łomot Amerykanom 74 lat temu. Oficjalna wersja mówi, że podobno potem Amerykanie wygrali wojnę na Pacyfiku. W porcie można nawet obejrzeć okręt wojenny USS Missouri, na pokładzie którego Japończycy podpisali kapitulację 02 września 1945 roku.
Ja mam jednak wątpliwości. Japończycy są wszędzie. W hotelach jako goście, w sklepach jako obsługa i klienci. Ceny są też japońskie. Moja żona odbyła szybki rekonesans po okolicznych shopping mall-ach i po dwóch godzinach ogłosiła odwrót – „Drożyzna!’. Ale ostrożnie z wyrazami współczucia. W następnych dniach żona przystąpiła do kontrataku i walizeczki w czasie powrotu miały przekroczone limity wagi jak zwykle.
Następnego dnia po przylocie – 15 km rozruch. Pobiegłem sprawdzić najtrudniejszy fragment trasy – podbieg pod górę Diamond Head.
Z okna hotelu wyglądało to groźnie. Wygasły 200 tysięcy lat temu wulkan, który został zakupiony w 1904 przez armię Stanów Zjednoczonych. Nadal jest przez nią użytkowany. W czasie przelotu helikopterem widzieliśmy otwory prowadzące do bunkrów wewnątrz góry.
Okazało się, że nie jest tak źle. Droga raczej omijała górę, chociaż momentami nachylenie było 18% a sam podbieg miał 2 km.
W czasie treningu spotkałem innych biegaczy. 70% z nich to byli Japończycy, a co najmniej połowa to młode kobiety. Mijałem grupy zorganizowane a w ich gronie jednostki zdezorientowane. Liczebność grup od 10 do 30 osób a na końcu każdej grupy 3-4 osoby, dla których tempo i temperatura były za wysokie. Często byli ubrani w jednakowe stroje. Albo członkowie tego samego klubu, alub podopieczni tej samej agencji turystycznej. Na przedzie grupy biegł chorąży z proporczykiem. Później takie same proporczyki widziałem w parku przy ustawionych bufetach.
Expo odwiedziłem 4 dni przed biegiem, zaraz po otwarciu. Było zlokalizowane w Hawaii Convention Center – budynek schludny i kubaturowo imponujący.
Niestety pakiet startowy był ubogi i mocno rozczarowujący. Oprócz numeru i chipu zawierał jedynie kilka ulotek od sponsorów, a lektura była utrudniona ze względu na moją ograniczoną znajomość japońskiego.
Za to część handlowa była dość unikatowa. Ponad połowę powierzchni zajmowały stoiska Adidas Japan. Towary były przecenione o 50% w stosunku do cen w Japonii. Trudno się zatem dziwić, że Japończycy byli w amoku. Nad wielkimi koszami pełnymi towarów wisiały pojedyncze egzemplarze jako wzory. W kakofonii pisków i okrzyków trzeba było zanurkować i wyłowić z kosza interesujący nas rozmiar. Dla przykładu najnowsze modele butów Adidasa można było kupić za 50 USD, koszulki po 20 USD, a zestaw 3 par skarpetek biegowych za 10 USD.
Do kas stały straszne kolejki, ale obsługa była miła i szybka.
Dwa dni przed biegiem miała miejsce Luau – tradycyjna uroczystość hawajska zorganizowana dla uczestników biegu. Składała się z części artystycznej i konsumpcji. Był występ lokalnego zespołu folklorystycznego, kilku młodocianych piosenkarzy japońskich, na widok których żeńska część japońskiej publiczności reagowała niezwykle żywiołowo – my trochę mniej – oraz więcej niż przyzwoity zespół Nesian N.I.N.E. grający bardzo rytmiczny mix od bluesa i hip-hopu do reggae i calypso.
Start organizatorzy wyznaczyli miłosiernie na godzinę 5 rano. Mieliśmy zatem dwie godziny czasu do wschodu słońce, a najlepsi mogli go ukończyć zanim temperatura stanie się nieznośna. Miejsce startu to okolice kompleksu handlowego Ala Moana Center na granicy Waikiki i Honolulu. Kiedy wyszedłem z hotelu o 4 rano, na zewnątrz były już 23 stopnie. Zaspane grupki Japończyków przemykały się w kierunku startu.
Pierwszymi kibicami byli balangowicze, którzy właśnie wychodzili z night-clubów i dyskotek. Ich zapał był szczery, ale starałem się unikać prób przybijania „piątek’ i wchodzenie w strefę ich oddechu. Nie chciałem mieć problemów z badaniami antydopingowymi.
Przed startem normalny rytuał – przemówienia, podziękowania, życzenia powodzenia, słowo od sponsorów i motywująca muzyka. Na kilka minut przed 5-tą speaker przekazał mikrofon nieznanemu bliżej Gregowi – biegaczowi z Niemiec. Greg miał ważny komunikat do przekazania. Zacząłem nasłuchiwać czy przypadkiem nie doszło znowu do jakiegoś przymierza niemiecko-japońskiego a ja zaraz będę miał swoje Westerplatte. Na szczęście Greg głosem Schwarzeneggera oświadczył, że gdzieś w tłumie jest Stefany i on prosi ją o rękę. Odpowiedzi nie usłyszeliśmy, ale Greg zapewnił, że jest O.K.
Kobiety zapiszczały z zazdrością i aprobatą, mężczyźnie zarechotali z ironią i pobłażaniem.
Potem były dwa hymny – amerykański i hawajski, trysnęły w niebo sztuczne ognie i poszły konie po betonie.
Wśród tłumu Japończyków przy moim 182cm/93kg wyglądałem trochę jak Godzilla na przepustce z Hollywood. Ściśnięty tłum pachnący Ben-Gay’em eksplodował i przybrał postać węża wijącego się ulicami Honolulu. Głowa węża szybko przybrała kolor czarny i oderwała się. Wąż barwy żółtej, gdzieniegdzie upstrzony biało-brązowymi plamkami podążał za głową. Najpierw przez downtown Honolulu, następnie obok jedynej oficjalnej rezydencji królewskiej na ziemi amerykańskiej Iolani Palace. Robiło się coraz luźniej i można było wrzucić prędkość przelotową. Minęliśmy pomnik króla Kamehameha I (pierwszego z serii pięciu), który w 1810 zjednoczył wyspy w jedno królestwo.
Następnie szpital, w którym urodził się Barack Obama (jak twierdzą jego zwolennicy) lub sfałszowano jego metrykę (jak twierdzą przeciwnicy).
Wąż skierował się w stronę Waikiki – pobiegliśmy główną promenadą o nazwie Kalakaua Ave, przy której rozlokowana jest większość hoteli. Sporo ludzi wyszło na poranną kawę. Między jednym łykiem a drugim patrzyli na ponad 20 tys. biegaczy. Doping był umiarkowany a my mieliśmy pierwszą „dyszkę’ za sobą.
W szarości poranka zamajaczył pomnik Duke’a Kahanamoku, znanego jako 'Wielki Kahuna’ wielokrotnego mistrza olimpijskiego w pływaniu i wynalazcę nowoczesnego surfingu. Następnie minęliśmy Kapiolani Park z ukrytą wśród drzew Metą i pognaliśmy w stronę Diamond Head – przed nami pierwszy podbieg. Momentami nachylenie dochodziło do 18%, ale to były niecałe 2 km a my ciągle tryskaliśmy świeżością. Na 16km kolejny podbieg, pod autostradą H1 i wyjście na ponad 6 kilometrową prostą.
Swoją drogą, dlaczego ta autostrada nazywa się „Interstate’ (międzystanowa)? Przecież do najbliższego stanu mają 6 godzin lotu samolotem!?
Po wyjściu na prostą (Kalanianaole Hwy) niemiła niespodzianka – przeciwny wiatr typu „wmordęwind’ znany z lutowych półmaratonów w Wiązownej. Trasa nadal mocno pofałdowana. W sumie na całej trasie było prawie 1000m przewyższenia.
Parę minut po 7 wyszło słońce – temperatura poszła w górę do 28 stopni, a tempo mojego biegu poszło w dół. Zbliżałem się do 28 km i wiedziałem, że skończyło się dla mnie bieganie sportowe, a zaczęła się impreza towarzyska.
Niezbyt wygórowane oczekiwania sportowe zostały zweryfikowane przez warunki atmosferyczne i figlarną nadwagę, która pojawiła się nie wiadomo skąd i po co.
Trasa zawracała w stronę Waikiki a przede mną było jeszcze 14 km trasy i dwa mocne podbiegi na 35km i 40 km. W okolicach bufetów ludzie leżeli na workach z kostkami lodu. W sumie zamówiono 63 tony lodu. Lub pili na potęgę z 1.9 mln papierowych kubków.
Próby nawiązania kontaktów z innymi biegaczami (wszędzie sami Japończycy!), były utrudnione ze względu na moje ograniczone słownictwo. Znanymi mi terminami („sushi’, „Fujiyama’, „harakiri’) próbowałem opisać nasze wspólne przeżycia.
Ostatnie kilometry biegłem z parą Włochów i tu konwersacja była bardziej ożywiona. Oni mówili trochę po angielsku, a ja przed laty studiowałem łacinę. Zanim rozmowa rozkręciła się na dobre byliśmy już na mecie w Kapiolani Park.
Żeby nie trzymać Was w niepewności – na mecie byłem w czasie 4:20. Taki czas na dystancie Ironman przy tej temperaturze biorę w ciemno. Najpierw dostałem sznur muszli, a kilkadziesiąt metrów dalej medal i wściekle żółtą koszulkę ukończenia biegu.
Subiektywnie – nie byłem zadowolony, bo celowałem w czas poniżej 4h. Obiektywnie okazało się, że nie było tak źle. Na 24 167 biegaczy, którzy ukończyli bieg, zająłem miejsce 2563 czyli w górnych 11%, a w kategorii wiekowej było to top 12% (117/991).
Wspomniany Bryan Clay, mistrz olimpijski w dziesięcioboju ukończył bieg w czasie 4:46.
Dwaj weterani wszystkich 39 poprzednich edycji ukończyli bieg za mną – Jerold Chun 5:19, a Dill Gary 6:56.
Wygrał jak zwykle Kenijczyk (Wilson Kipsang -brązowy medalista z Londynu) a drugi był Etiopczyk (Markos Geneti), co nie powinna tez być dla nikogo zaskoczeniem. Trzeci znowu Kenijczyk Kiplimo Kimutai.
Wśród kobiet mieliśmy miły akcent słowiański. Valentina Galimova zaatakowała na ostatnim kilometrze zwyciężczynie ubiegłorocznej edycji, Kenijkę Woynishet Girma i wygrała z nia o jedna minutę w czasie 2:31:23.
Na 24 366 zawodników, którzy wystartowali na metę dotarło 24 167. Ostatnim był 56-letni trener Takayuki Sakata w czasie 14:42:14, który asystował 19-letniej niepełnosprawnej dziewczynie z Nagano, Mami Takeuchi.
Dłuższy pobyt pozwolił mi przyjrzeć się jak narastała atmosfera przed zawodami oraz co się działo po.
Pierwszego dnia po biegu, na ulicach z łatwością można było dostrzec grupy ubrane w jaskrawożółte koszulki. Z każdym dniem było ich coraz mniej i po trzech dniach nie było już nikogo. Albo wyjechali, albo oddali koszulki do pralni – 3 dni w tropikach robią swoje.
Z innych ciekawostek, które są warte przytoczenia wspomnę o znaku drogowym przestrzegającym przed spadającymi kokosami oraz mnóstwem białych gołębi.
Nie wiem czy to były polskie grzywacze czy białe łapciate, ale na plażach i ulicach nie było żadnych innych mew, rybitw czy kormoranów. Tylko całe stada gołębi.
Na plażach nie wolno pić alkoholu, ale za to wolno pokazywać tatuaże. Wzrok przyciągały młode dziewczyny z wzorami wielkoformatowymi o tematyce przyrodniczej – dużo owadów, płazów oraz roślin niejadalnych.
Powrót do Polski przez Los Angeles i Monachium był męcząco długi a warto o nim napisać jedynie dlatego, że z Monachium przylecieliśmy do Warszawy naszym Wielkim Nielotem, czyli Dreamlinerem. Był to jego drugi lot komercyjny i z tego co wiem, przez kilkanaście następnych dni na nic więcej nie było go stać. Zdaje się, że ściągnęli drugi egzemplarz na części zamienne.
Wyjazd daleki i zapadający w pamięć. Polecam tym, którzy taki start mogą połączyć z wakacjami, a start w pełnym IRONMAN-ie musza rozłożyćna raty.
Marku, wszystko przed Toba! Kona tez:) Bez 'rat’:)
Boguś – Ty po prostu jesteś oczytany i masz dobrą pamięć:) Andrzej, nie mąć mi w głowie, please. Już raz zadecydowałem, że Kona nie dla mnie, bo za gorąco. A teraz te Wasze filmy, oryginał Kamehameha na nawrotce i unieważniony maraton. Zaczynam się łamać….
Marku ! Marku ! Gratulacje !!! Nie mysl jednak , ze wykrecisz sie sianem . Masz juz maraton zaliczony na Hawajach to fakt ale nie na tej wyspie . Musisz to zrobic jeszcze raz na Big Island inaczej sie nie liczy- pytalem w biurze zawodow. Ten pomnik krola Kamehameha to niestety ale tylko kopia orginalu . Orginal wieziony statkiem zatonol u brzegow Ameryki Poludniowej. Wykonano replike i to ona wlasnie jest w Honolulu . Orginal wydobyto w 1912 i postawiono na Big Island w Kapa’au(miejsce narodzin krola) okolo 5 km za Hawi -miejsce nawrotu na trasie rowerowej . 🙂 Masz chlopie pioro ! Podziwiam ! Pozdrawiam serdecznie ! 🙂
Marku ! Marku ! Gratulacje !!! Nie mysl jednak , ze wykrecisz sie sianem . Masz juz maraton zaliczony na Hawajach to fakt ale nie na tej wyspie . Musisz to zrobic jeszcze raz na Big Island inaczej sie nie liczy- pytalem w biurze zawodow. Ten pomnik krola Kamehameha to niestety ale tylko kopia orginalu . Orginal wieziony statkiem zatonol u brzegow Ameryki Poludniowej. Wykonano replike i to ona wlasnie jest w Honolulu . Orginal wydobyto w 1912 i postawiono na Big Island w Kapa’au(miejsce narodzin krola) okolo 5 km za Hawi -miejsce nawrotu na trasie rowerowej . 🙂 Masz chlopie pioro ! Podziwiam ! Pozdrawiam serdecznie ! 🙂
I ja Arku delikatnie poprzez małą prowokację, sam pobudzony kawą serwowaną przez koleje nasze, próbowałem pobudzić duet Marek i Piotrek ale chłopaki nie czytają felietonów Naczelnego Grassa o aklimatyzacji i KONAniu na wyspach i dlatego pewnie mój komentarz im umknął… jest szansa się poprawić;)))
Uderz w stół a nożyczki się otworzą! Piotruś, gdyby nie moje nikczemne prowokacje byłbyś rzadkim gościem na blogu… 🙂 Powieść powiadasz…. u to będzie z kilka tomów pewnie. Mam nadzieję, że dam radę przeczytać tuż przed śmiercią…. ale żeby zaraz w jakieś roli?! Panie jam nie godny….
że Papierz zaniemogl, widocznie dilera nie może znaleźć. ..Sluchajcie no Cichecki. To ze wam migdał, czy jak wy tam to w łódzkiem nazywacie, lata, nie upowaznia was absolutnie do wyciągania pochopnych wniosków. Papierz moze i zaniemogl, ale WaTRIat z tego co wiem pracuje nad triathlonowa powiescia erotyczno-kryminalna. Wiec badzie grzeczni, bo jak tak dalej pojdzie, to zamiast grac w powiesci role Fircyka, zostaniecie zdegradowani do roli zbrodniarza!!!!
Tekst bardzo fajny, ale… jakbym już go kiedyś, gdzieś czytał… Deja vu? 🙂
Mistrz Marek w nieustajacej formie:) Pozazdrosic takich startow:)
Piękna historia, piękne wspomnienia. pozazdrościć
Marcinie & Arku, jedyne nielegalne stymulanty jakich używam to Kopytko Łosia i przyznaję, że w okresie roztrenowania konsumpcja jest nieco bardziej intensywna. Aktywność na blogu…. No cóż, mniej treningów – więcej wolnego czasu, coś trzeba robić. Piotrze – dzięki za lekturę. Łukasz, tekst wrzuciłem, bo w poprzednim Twoim wyczytałem, że chcesz pisać o historii Hawajów i o wyprawie Cook’a. Trochę się przestraszyłem i chciałem Cię wyręczyć. Pisz o atmosferze przed zawodami, podpatruj, podsłuchuj, nagrywaj i notuj. Co robią, co jedzą, ile trenują, o czym gadają. I to nie tylko faworyci, ale zawodnicy drugiego i trzeciego planu. Przy nich będzie mniejszy tłok mediów a ich historie mogą być ciekawsze od elity.
Marcin…gdzie mi tam rywalizować z Mistrzem Strześniewskim?! Nawet bym nie śmiał! 🙂 A dzięki temu felietonowi mogę skupić się już nie na historii Ironmana na Hawajach, a na kilku innych rzeczach :-)) Piękna historia Marku! Gratulacje!
Jak zwykle – bardzo zgrabne.
Marcinie, nie kokos ale koks, ktory z pewnością wciągnął Marek aby złapać wene! Przecież najwieksi artyści tworzyli na haju! Ojca Dyrektora na taką fantazje raczej nie stać. On taki poukladany, aż do bólu! :-)))) Co do samego Marka to jakiś nadaktywny ostatnio! Idzie na blogera roku…. I pieknie, szkoda tylko, że Papierz zaniemogl, widocznie dilera nie może znaleźć. … :-)))
No proszę, uderz w stół a Hawajczycy się odezwą:) jeszcze się Ojciec Dyrektor nie zdążył rozkręcić a już mamy kolejne relacje z wysp… poziom opowieści został podniesiony na znaczna wysokość… być może nawet ponad sławne już 12 km… czy Redaktor Komentator IPT to przebije? Czy podniesie rzuconą mu rękawice?;) A może to był kokos…