Z tą imprezą jestem mocno związany emocjonalnie. W roku 2007, po zaledwie kilku miesiącach biegania na poziomie podstawowym, stanąłem na starcie swoich pierwszych zawodów. Była to VII edycja „Półmaratonu Węgorza’. Rozgrywanego oczywiście w Węgorzewie.
Parę dni wcześniej, w czasie rozmowy o planach na „majówkę’ powiedziałem znajomemu, że wyjeżdżam na Suwalszczyznę. Znajomy, biegacz „kilkusezonowy’, ucieszył się jadowicie: – Ooo, petarda! W Węgorzewie 2-giego jest półmaraton. Startujemy!
Ale zaraz, jakie „startujemy’?. Byłem początkujący, ale nie na tyle, żeby nie wiedzieć, jaki to dystans. To 21 kilometrów z dobiegiem do mety. Koleś biegał już maratony, a nawet na początku kariery próbował ścigać się z Afrykanami. W Poznaniu utrzymał się z nimi przez pierwsze 3 km. Potem go reanimowali, ale bieg ukończył.
Jako debiutant , przejęty wszystkim pytam o rejestrację, opłaty, etc. „Kilkusezonowy’ mówi: – Nie mart się – wszystko załatwię. Znam organizatora. Spotkamy się w „Ognistym Ptaku’ godzinę przed startem.
Zanim didziemy do kulminacyjnego punktu dramatu, kilka słów wyjaśnienia. Mój znajomy kolega-biegacz nie potrafił dotrzymywać ustaleń i zobowiązań. Tak, jak niektórzy nie potrafią trzymać moczu. O tym wiedziałem.
Naiwny i niedoświadczony nie wiedziałem jednak, jak skomplikowana jest procedura zapisów i startu w tych zawodach. Zapisy do godziny 10:30, potem o 10:45 start oficjalny na Rynku Głównym w Węgorzewie. Następnie autobusy dowożą zawodników do odległej o 21km miejscowości Sztynort, skąd o 12:00 następuje start ostry i powrót do Węgorzewa na Rynek Główny.
A tymczasem ja, niezapisany, niezarejestrowany i nieopłacany debiutant, o godzinie 10:30 (przezornie przyjechałem 30 min wcześniej) pukam do drzwi hotelu „Ognisty Ptak’ leżącego krajobrazowo w Ogonku, na trasie biegu. Dokładnie 7 km od Węgorzewa i 14 km od Sztynortu. Kiedy około 11-tej wyszliśmy z hotelu, minęło nas właśnie kilka autobusów. Że były to autobusy jadące na start skojarzyłem dużo później.
Najpierw spokojnie pojechaliśmy do jednostki wojskowej, na terenie której miał siedzibę organizator biegu. Oczywiście wszystko było zamknięte na cztery skoble i dwie kłódki. Jakaś dobrotliwa dusza odziana w mundur WP powiedziała nam, że wszystko jest na Rynku. Już dużo szybciej i mniej spokojnie pojechaliśmy do centrum Węgorzewa. Kolejna dobra dusza, tym razem w ciele młodej i bardzo przejętej woluntariuszki poinformowała nas, że wszyscy organizatorzy wraz z zawodnikami pojechali na linię startu, a lista startujących jest już zamknięta.
Za 30 minut start – ciśnienie skoczyło mi wartości krytycznych a tętno miałem jak po finiszu.
Znowu do samochodów i tym razem ogień z rury!! Błyskawiczny pościg za autokarami. Najpierw na dużej prędkości minęliśmy „Ognistego Ptaka,’ a kilka minut później byliśmy w Sztynorcie. Możecie się domyślać, co powiedział dyrektor biegu na naszą propozycję udziału w zawodach. Znajomy wyszarpał swój opłacony wcześniej numer, ale dla mnie zabrakło. Oczywiście posypały się teksty:
-„ kolega specjalnie przyjechał z Warszawy,
– po drodze miał awarię,
– musiał podwieźć staruszkę na izbę porodową,
– koło Łomży były zaspy, a przed Gołdapią otoczyli go Tatarzy’.
Wreszcie oszołomiony i wcale nie wrogo nastawiony dyrektor powiedział:
– Panowie, ale ja nawet nie mam numeru….
Na to mój znajomy, jak zwykle optymistycznie nastawiony do życia:
– Nie ma problemu!
Z bagażnika wyciągnął stary numer z zawodów w Ciechanowie, gdzie biegł kilka dni wcześniej. Zostałem dopisany do listy startowej jako numer 999 i swój pierwszy bieg poleciałem na fałszywych numerach jak auto z przemytu.
Kiedy znajomy namawiał mnie na wspólny start, obiecał pożyczyć zegarek, oraz poprowadzić mnie w odpowiednim tempie. Chyba nie muszę dodawać, że żadna z tych rzeczy się nie zmaterializowała. Taka karma, jego mać.
Na starcie, Sztynort 2007
Trasa biegu była urokliwa i wiła się jak węgorz. Minęliśmy Jezioro Kiersajty, Dargin, Bodma, Harsz, Święcajty i kilka innych. Z daleka widać było Mamry. Lekkie pofałdowanie terenu na początku nie robiło na mnie wrażenia.
Część trasy biegłem z zawodnikiem z zaawansowanej grupy wiekowej. Kategoria 70+. Niziutki, szczuplutki, dobrze zakonserwowany. Jak korniszon. Tak też go w myślach nazwałem. Przypominał mi komika występującego z Benny Hillem.
Połowę praktycznej wiedzy, którą mam o bieganiu, dostałem od niego między 5-tym a 12-tym km. Powiedział, że kiedyś biegał maratony, nawet w okolicach 3:30, ale teraz mu się już nie chce. Popatrzyłem na niego z podziwem. Powiedział mi też, że dorabia sobie do emerytury tymi startami. Będzie albo drugi – co byłoby świetnie, albo trzeci – co by go rozczarowało. Dobrze zna swoich przeciwników w kategorii. Powiedział mi też, żebym tak nie skakał i niżej unosił stopy. Tempo biegu regulował w ten sposób, że próbował złapać kolejnego zawodnika, którego widział przed sobą. Sformułował tę zasadę jako „Goń plecy przed sobą’! To pomaga, szczególnie na finiszu.
Potem, około 12-tego kilometra na nieco dłuższym podbiegu popatrzył na swój normalny zegarek na metalowej bransolecie i powiedział „ No, trzymaj się, Piaseczno’ ! I szurając sfatygowanymi „no-nejmami’ odjechał mi.
Próbowałem go łapać, obaj planowaliśmy być na mecie po 2h, ale był dla mnie za szybki.
Przez kilka następnych miesięcy opowiadałem znajomym, jak to 70-cio letni Korniszon odjechał mi na średnio wymagającym podbiegu.
A ja biegłem i biegłem. Zanurzony w czasie, zagubiony wśród lasów i jezior. Po drodze pytałem o godzinę pilnujących trasy żołnierzy. Kiedy minąłem „Ognistego Ptaka’ wiedziałem, że już nie daleko.
Na mecie byłem po 2 godzinach, 11 minutach i 59 sekundach. Wyprzedziłem 9 zawodników, w tym jednego 70-latka i jednego 80-latka. Dostałem medal przeznaczony dla dzieci, bo normalnych zabrakło. Odwodniłem się tak, że w toalecie nie byłem przez następne 24 godziny.
Potem z powodów finansowo-organizacyjnych zawody zniknęły z kalendarza na jakiś czas. Kiedy kilka lat temu pojawiły znowu staram się w nich startować co roku.
Impreza rozrosła się, chociaż liczba startujących w biegu głównym niezmiennie oscyluje w granicach 400 osób. Przed biegiem głównym jest mnóstwo zawodów dla dzieci. Są też innego typu atrakcje. Kiedyś były to Mistrzostwa Wojska Polskiego a i jest to wydarzenie klasy mistrzowskiej i mocno zmilitaryzowane. Startują przedstawiciele różnych sił i związków taktycznych. Byli przedstawiciele 15 Giżycka Brygada Zmechanizowana, 11 pułk artylerii, lotnictwa wojskowego, bataliony dowodzenie oraz 9 BWD DG RSZ, 10 Rel, 14 dappanc oraz 2. Orel wraz z 8. bWRE. Mam nadzieję, że nie zdradziłem żadnej tajemnicy wojskowej.
Nie widziałem niestety ani wojów Chrobrego ani Kozaków Chmielnickiego, choć parę osób z Ukrainy było.
Dzieci i dorosłych organizatorzy wabili sprzętem wojskowym. Była wyrzutnia Langusta do „obezwładniania sprzętu i sił żywych przeciwnika’, były karabiny maszynowe do pozowania do zdjęcia do FB, oraz gry i zabawy zręcznościowe. Były balony i stragany z cudami. Było wciągnięcie flagi na maszt, kompania honorowa oraz przemówienia.
I co mnie najbardziej zaskoczyło, nie czułem skrępowania kiczem. Wszystko to było szczere i żywiołowe.
Po dziewięciu latach od pierwszego startu, trasę przebiegłem 28 minut szybciej i dostałem prawdziwy medal.
Po lewej medal z 2007 roku, po prawej – edycja 2016
Zgodnie z zaleceniami, Panie Doktorze!
Marku, pamiętaj, parzysta ilość!! Inaczej będzie kulał…
W sobotę, przed Piasecznem planuję zaaplikować Papierzowi kilka kieliszków Kopytka Łosia. Zobaczymy, jak będzie po tym brykał…
Marku, ja bym tak na Twoim miejscu o dopingu głośno nie mówił, bo jak się odpowiednie organizacje wezmą za badania tych Waszych korniszonów to dopiero będzie zamieszanie…
Marcinie, medale zostają z nami na zawsze – korniszony wymieniamy na świeże kilka razy w sezonie 🙂 Niepokojące wiadomości od organizatorów 'połówki’ na Majorce…Mają weryfikować wyniki roweru i biegu i dodać po 10% zawodnikom najbardziej poparzonym przez meduzy. Podobno jad tych stworzeń działa dopingująco. Dyskwalifikacji nie będzie, bo to nie Wasza wina, ale jednak skorzystaliście…
Marek, gratulacje! Widzę, że organizatorzy dbają o równowagę – jak medal większy i ładniejszy to korniszon mniejszy;) Ale, że będziesz trzymał korniszona przez 9 lat na pamiątkę to nie przypuszczałem:)))
@Andrzeju – maratony biegałem już na 4 kontynentach, ale nigdy w Warszawie. Czas to naprawić 🙂 @ Piotrze – nic pewnego na temat dalszej kariery moich rywali. Podobno jeden lekko się podłamał, kiedy dowiedział się, że przegrał w debiutantem. Zmienił dyscyplinę na himalaizm lub beduizm i odnosi znaczące sukcesy. Drugi przerzucił się na triathlon i szykuje do Norsmana.
Wyprzedziłem 9 zawodników, w tym jednego 70-latka i jednego 80-latka. …..czy jest cos wiadomo na temat, jakie wyniki uzyskali w.w. w tym roku?
Marku gratulacje poprawy wyniku! A gdzie ten Maraton i plany na życiówkę w tym roku?
Tomku, na trasie wspominałem nasz ubiegłoroczny start,kiedy to wspólnie i dostojnie dreptaliśmy w kierunku mety 🙂 Wiedziałem, że w tym roku nie startujesz, ale mimo to rozglądałem się, czy sentyment nie przyciągnie Cie na Rynek Główny. Damy ognia za rok!!
Marku ostro idziesz. Kopytko łosia to jedno ale deklaracja pójścia w ślady JG to już poważna sprawa. Ps. zazdroszczę Ci tej Ryby. To tez mój pierwszy taki dystans a jeszcze nie miałem szansy tam pobiec bez kontuzji i ten rok zapowiadał się na taką. No ale siła wyższa i roboty ogrodowe
I tego Arku się trzymajmy !!
Marku, bierz go! Tzn, rekord mam na myśli… 🙂 Najlepszym przykładem detoksu jak to nazwałeś był Jurek Górski, jeżeli pójdziesz jego śladem to nie tylko Mkon będzie mistrzem świata w AG! 🙂 Nie ważne w której grupie, każda jest dobra nawet ta 90+
Arku, to cudowna medycyna!! Ponieważ wcześniej przez kilka dziesięcioleci się zatruwałem, to teraz detoks też trochę musi potrwać. Obliczyłem, że za około 5 lat będę jak nowy. W tym roku planuję atak na mój pięcioletni już rekord w maratonie 🙂
Marku, gdzieś ostatnio podawali jakieś wyniki badań, że w biegu po 55 latach to już kicha, leci się na przysłowiowy ryj… Jesteś tego zaprzeczeniem! Nie ma barier…. (chyba) 🙂
Masz rację, Kuba! A jeszcze przyjemniej co roku poprawić wynik na tej samej trasie, chociaż troszkę 🙂
Piękna historyja, między innymi po to właśnie starujecie, aby kolekcjonować takie przeżycia. Pewnie i ja, może w przyszłym roku, wrócę na trasę mojego pierwszego biegu, czyli 3 kopców w Krakowie