Gdy coraz większe rzesze moich znajomych,jak co roku na koniec zimy/początkiem wiosny, wylatują niczym ptaki,do ciepłych krajów, się zatrenować, to ja wlaśnie na przekór tym wszystkim trendom, obierając po częsci drogę MKON-a, raczę się polskim klimatem.
Aura, aurą, ale nie zmienia to faktu, że kolejny sezon tri zbliża się dużymi krokami i jak co roku, przed sezonem, przydałoby się gdzieś sprawdzić na zawodach. Czy jest już noga? Czy za nogą podążają sprawniejsze płuca…itd.
Do tego ta nasza wiosna ostatnimi tygodniami niezbyt nadaje się do treningów choćby kolarskich na zewnątrz, bo pogoda lubi zaskakiwać.
Ten mętlik w głowie towarzyszył mi juz od stycznia,bo niestety moja praca w tym roku jest mocno zorganizowana daleko od domu ,i z treningami,a zwłaszcza z dostepem do zaplecza basenowego i do roweru prawdziwego,nie takiego na siłce hotelowej, jest poprostu ciężko.ale po kolei…
Jak pamiętacie, przez ostatnie lata mocno angażowalem się w wiosenne starty biegowe, ale w tym roku postanowiłem zacząć inaczej, bo właśnie pierwszy raz w życiu, pokusiłem się na start w duathlonie i do tego w duathlonie crossowym, gdzie nie ma NIESTETY(o tym ciut później) pięknej płaskiej asfaltowej trasy,a odcinek kolarski to jakże ‘’uwielbiane’’ przez trathlonistów, kolarstwo mtb(to taki rower bez przystawki czasowej,dysku i wszelkich bajerów z carbo/aero,do tego cieżki jak chol…ra!)
Mój wybór padł na Cross Uraz Duathlon, w podwrocławskim Urazie. Oczywiście-ja człowiek z żelaza, pokusiłem się na dystans MAXI,czyli 10km biegu crossowego, 40km jazdy po lasach i Bóg wie czym jeszcze, kończąc na 5km odcinku biegowym tej samej trasy,co na otwarciu. Orgi zorganizowali jeszcze wyścig na mtb i krótszy o połowę dystans duathlonu, co sprawiło niemały tłok na trasie rowerowej, ale oczywiście uatrakcyjniło cały event.
Przy dystansach 113km,czy 226km, który udało mi sie już zaliczyć w poprzednich sezonach tri, takie zawody 10-40-5km, jawią się teoretycznie, jak piknik z rodziną w niedzielne popołudnie.
Pomyślałem sobie… Krzysztof, czas w tym roku na taki spokojny wzrost formy pod IM w Malborku,wiec czasu jeszcze trochę jest na mocne ściganie-jedź i sie baw każdym kilometrem.
Zawody też odbywały się w niedzielę. Start zaplanowano na 10:00,wiec juz po 8 rano zjawiłem się z teściem i 8-letnim synem na miejscu.
A tutaj pierwszy sygnał,że pierwszy raz może być inaczej,niż w upalne zawody tri,bo wskazówka termometru wskazywała -3’C,a mój plan zakladał start w stroju tri i lekkiej kurteczce na 1 bieg+ odcinek kolarski.
Oczywiście takie stare wyjadacze,jak My,mają zawsze z sobą,jakąś super maść rozgrzewająca. Ja miałem ‘’maść z niedźwiedzia’’,która po wtarciu w skórę, sprawia, że człowiek czuje się,jak w tropikach przez kilka ładnych godzin po. Zapach może niezbyt przyciągający płeć przeciwną, ale sama maść naprawdę działa.
Pogoda powoli zaczynała raczyć nas słońcem. Dochodziło wręcz już do +1’C,wiec oddałem rower do strefy zmian i przebrałem się w aucie,bo namiotu choćby, nie było,a ja morsem nie jestem. Przeszedłem do stopniowej rozgrzewki.
Zawodników wszystkich dystansów było ok 400, a na moim dystansie zjawiło się ich prawie 100, co jak na okoliczności kalendarza i Półmaraton Ślężański,który odbywał się dzień wcześniej, naprawdę pokazało,że impreza może być ciekawa i nie ma co liczyć na TOP 10 z marszu,bo jesteś 10-tym zawodnikiem,a takie imprezy wszak się zdarzają
Przy akompaniamencie fajnie przygrywającego zespołu(niestety nazwy nie pamiętam) orgowie wypuścili zamarzających zawodników na trasę.
Trasa biegowa na pewno była zaskoczeniem(przynajmniej dla mnie), ponieważ już 50m od startu pojawiły sie na niej betonowe schody,gdzie lekko nas ścisnęło w stawce,bo było tam bardzo wąsko.
Dalej już pełna sielska ”polska wieś”-bieg po trawie,błocie, po gałęziach-jeden wielki trening siły biegowej i czucia mięśni głębokich(wierzę,że zaprocentuje na sezon).
Tętno zaczęło mi mocno szaleć i tak trzymając 3:55-4:00/km przebywałem praktycznie w górze 4 strefy,co mi się praktycznie nigdy nie zdarza. Jakim zaskoczeniem było dla mnie też to,że na odcinku biegowym, który miał 2 takie same 5km pętle, nikt nie pomyślał o punkcie odżywczym, choćby z wodą.
Ostatecznie 10km bez płynów wszelkich zaliczyłem na 6 pozycji, z czasem 40:05.
Szybki wbieg do T1 i tutaj powoli zaczął się dramat ‘’kolarza szosowego’’, któremu za karę kazano jechać na mtb…
Pierwsze metry były już po drodze polnej, gdzie było tak nierówno,że nie mogłem odłożyć spowrotem bidonu do koszyka. Tętno,od niechcenia wręcz, skoczyło mi na okolicę 152ud/min.
Czułem,że się we środku zaczynam gotować,a rower mimo to,jakby stał w miejscu.
Nie zmieniało to faktu,że nadal byłem w czubie stawki wyscigu i zacząłem walczyć z mtb.
Gdy wydawało mi się,że juz nauczyłem się dobierać przełozenia i sprawnie zacząłem się przemieszczać, to z braku obycia w jeżdzie crossowej i chyba dla jakiejś głupiej frajdy, zamiast zejść z roweru i go przeprowadzać przez błoto,które miejscami sięgało wręcz po kolana, ja namiętnie przez nie przjeżdżałem z całych sił.
Doprowadziło to juz w okolicy 15km do zabrudzenia przedniego napędu i zablokowania łańcucha.
Wtedy TO wszystko się zaczęło.
Każdy zna teorie o czystym napędzie i watach,wiec pomysł jazdy z zabłoconym napędem nie był zbyt dobry,ale postanowiłem uporać się z łańcuchem przerzucając go ręcznie na górną tarczę i obficie myjąc go izotonikiem z bidonu.
Tylko 1 faza się powiodła i byłem w stanie kontynuować jako tako jazdę na twardym przełożeniu,bo wózek przedniej przerzutki nawet nie drgnął.
Pod górkę praktycznie każdą i na mocno błotnistym terenie,a było go mnóstwo, o przeprawianiu sie przez rzekę nie wspomnę, byłem zmuszony schodzić z roweru i go prowadzić. Czas uciekał w oczach. To dodatkowo też zmieniało obraz moich podeszw i potem z powodu błota na podeszwie, nie mogłem się wpiąć w zatrzaski.
Ależ sie nakląłem, gdy mijali mnie kolejni zawodnicy,których na 10km biegu ‘’obiegłem’’ o ładnych kilka minut.
Drugą pętlę jechałem więc bardzo asekuracyjnie,by tylko dojechać.
Dotrwałem tak do końca już trasy rowerowej, mijając po drodzę wielu zawodników, którym trasa, podobnie jak mi,choc w większym stpniu, pokrzyżowała możliwość walki o dobre pozycje. Swoją drogą, ci co zabrali ze sobą gravele, byli w ten dzień na pewno mocno negatywnie zaskoczeni warunkami.
Mocno się zakwasiłem i z czasem w okolicy 1godz 50min zameldowałem sie kolejny raz w strefie zmian.
Wiadomo, że 5km dystans to nie maraton, ale postanowiłem sie za wszelką cenę zrehabilitować.
Biegłem dość mocno,a przede wszystkim podobnym tempem,co na pierwszym biegu. Na metę wbiegałem z czasem biegu 20:24,co okazało się drugim wynikiem tej części wśród wszystkich startujacych,a wyprzedzenie jeszcze kilku zawodników na ostatnim etapie, uplasowało mnie ostatecznie na 12 miejscu w open.
Jest spory niedosyt,ale i pozytywna sportowa złość. Gdyby sprzęt nie zawiódł,albo raczej, gdyby jego użytkownik wiedział jak sie z nim obchodzić, pewnie było by sporo lepiej.
Na pewno mocna lekcja pokory i cenna nauka na sezon, że mocno,ale i rozsądnie przejechany rower, to podstawa. Cieszę się z oczywiście z dyspozycji biegowej, która już w marcu jest dość wysoka i na pewno wrócę tutaj za rok, bogatszy choćby o błotniki i tegoroczne doswiadczenie.
A jak z Waszymi przygotowaniami? jest noga?:-)
Kuba,złość sportowa chyba „zmusila” mnie jeszcze do mocniejszych treningów i w ostatnia sobote na debiutanckim Marconi Indoor Triathlon zaliczyłem pierwsze pudło i wygrałem całe zawody! 😉
Jak zwykle mocno, doświadczenie napewno się przyda, po za tym fajne rozpoczęcie sezonu. Wynik budzi respekt i zwiastuje bardzo dobry sezon.