Nie zastanawiała się, czy po wypadku wróci do triathlonu. Pytanie było tylko jedno i brzmiało: kiedy? O walce z traumą, sile motywacji i pięknym finale bardzo trudnego dla niej roku rozmawiamy z Aleksandrą Krawczyk.
CO: “Nigdy nie wiesz jak silny jesteś, dopóki bycie silnym nie stanie się jedynym wyjściem, jakie masz” albo „Aby przebyć tysiąc mil, trzeba zrobić pierwszy krok”. Na swoich profilach w mediach społecznościowych często publikujesz motywacyjne złote myśli. Wierzysz w ich moc?
AK: W swoich postach piszę to, co czuję i jestem w tym prawdziwa. Dla niektórych to pewnie zwykłe slogany, ale ja wierzę, że jest w nich wiele prawdy. Być może w ostatnim czasie dzieliłam się nimi zbyt ochoczo (uśmiech), ale wpływ na to miała też otaczająca nas, szybko zmieniająca się rzeczywistość. Najpierw z błogiego spokoju wyrwała nas pandemia covid, która zburzyła sportowcom wszelkie plany startowe, a teraz mamy dramat wojny w Ukrainie. W naturalny sposób poszukujemy przewidywalności i poczucia bezpieczeństwa. Kiedy więc świat za oknem, tak jak ostatnio, przynosi coś wręcz odwrotnego, szukamy oparcia gdzieś indziej. I ja znajduję je w tych hasłach, w jasnych i surowych zasadach, które bez względu na okoliczności wciąż pozostają niezmienne. Mnie one pomagają i z wielu wiadomości, które do mnie trafiają, wiem, że nie tylko na mnie wpływają pozytywnie.
CO: Skąd czerpałaś motywację do powrotu do treningów i startów po paskudnym wypadku, któremu uległaś w maju 2021 w Żyrardowie?
AK: Nie wiem, może z tych cytatów, o których wspomniałeś (śmiech). A poważnie – motywacja chyba nigdy mnie po prostu nie opuściła. Skutkiem wypadku było m.in. złamanie obojczyka, więc powrót do formy fizycznej nie był oczywiście ani prosty, ani przyjemny. Zwłaszcza, że to był mój pierwszy tak poważny wypadek i pierwsza tego typu operacja. Na szczęście trafiłam na fantastycznego lekarza, który rozumiał moją sportową naturę i szybko pozwolił mi na rozpoczęcie aktywnej rehabilitacji. Bardzo rwałam się do treningów, bo nie chciałam, żeby kolejny sezon (w poprzednim 2020 odwołano większość zawodów z powodu pandemii – przyp. red.) znów przeszedł mi koło nosa. Dopięłam swego i już półtora miesiąca po wypadku wystartowałam na sprincie w Suszu. Nigdy nie zadawałam sobie pytania czy wrócę do triathlonu, za to wciąż zastanawiałam się, kiedy to nastąpi i robiłam wszystko, żeby stało się to jak najszybciej.
ZOBACZ TAKŻE: Ania Lechowicz – zawodniczka, która nie zwalnia
CO: Wybacz, ale ostatnie zdanie brzmi nieco zbyt gładko. Nigdy nie miałaś najmniejszych wątpliwości? Nie było jednej chwili, kiedy zapytałaś obolałą samą siebie, czy znów warto rozpoczynać to wszystko od nowa?
AK: Zero wątpliwości tego typu, naprawdę. Choć muszę w tym miejscu podkreślić, że oprócz żmudnej rehabilitacji fizycznej, wiele czasu zajął mi także powrót do właściwej formy psychicznej. Kiedy zaraz po operacji zapytałam swojego lekarza, kiedy mogę wrócić do treningów na trenażerze, usłyszałam: „nawet jutro, nogi ma pani przecież zdrowe”. Po kilku tygodniach takich stacjonarnych treningów mój trener zwrócił mi jednak uwagę, że czas już wyjść z rowerem w plener. I się zaczęło…
Najpierw bałam się w ogóle wsiąść na rower. Starałam się pokonywać te lęki metodą małych kroków, ale trauma wracała do mnie jeszcze długo. Pojawiała się nagle i bez zapowiedzi, w różnych sytuacjach. Na przykład w listopadzie ubiegłego roku, a więc pół roku po wypadku, kiedy podczas rekreacyjnej przejażdżki rowerowej z przyjaciółmi po lesie na chwilę straciłam panowanie nad rowerem. Niby nic, ale wystarczyło, żeby nagle wróciły do mnie wszystkie tamte nieprzyjemne emocje, o których tak bardzo chciałam już zapomnieć. Podobne lęki pojawiały się przed zawodami. Pamiętam wieczór przed imprezą w Gdyni i moje poważne wątpliwości, czy w ogóle dam radę tam wystartować. Dopiero długa rozmowa z moim nieocenionym trenerem Markiem Jaskółką pomogła mi pokonać strach, związany z tym startem. Objazd trasy przed tegorocznym Żyrardowem, zwłaszcza kiedy przejeżdżałam w okolicach miejsca mojego wypadku z ’21, też nie był łatwy…
CO: Za to przebieg tych zawodów chyba wynagrodził cały ten trudny rok? W którym momencie zrozumiałaś, że wygrasz generalną klasyfikację kobiecą na dystansie połówki?
AK: Tak, wygrana osłodziła mi wszystkie gorzkie i trudne chwile minionego roku. Przez 12 miesięcy ostrzyłam sobie pazurki na ten wyścig i wymyślałam różne jego scenariusze. Ostateczne rozstrzygnięcie jest dla mnie trochę jak film. Lepszego nie mogłabym sobie nawet wyobrazić.
To, że chyba wygram, dotarło do mnie na drugiej pętli biegu. Mówię „chyba”, bo wyścig w Żyrardowie ma charakter rotacyjny i trudno jest w trakcie zawodów precyzyjnie określić swoją pozycję. Rozpoczynając etap biegowy, goniłam zawodniczkę, która wyprzedziła mnie na rowerze. Kiedy to się udało i wraz z pokonywaniem kolejnych kilometrów zrozumiałam, że powiększam dystans, który dzieli mnie od pozostałej stawki. Powtarzałam więc sobie wciąż „utrzymaj to tempo!” i z tym refrenem w głowie wbiegłam na ostatnią prostą do mety. Wtedy dopiero w pełni zdałam sobie sprawę, co udało mi się osiągnąć.
CO: Wygrana – z trasą, konkurentkami i z samą sobą – chyba wiele Cię kosztowała? Dwa dni po zwycięstwie w Żyrardowie informowałaś o „poważnej dysfunkcji układu motywacyjnego”…
AK: Ta nazwa to oczywiście żart, ale dobrze oddaje stan emocjonalnego wyczerpania, który mnie dopadł po tych zawodach. Już mojemu pojawieniu się na linii startu towarzyszyło wiele osobistych, silnych wrażeń. A to, jak zakończyła się dla mnie ta impreza, jeszcze zwiększyło kołowrotek emocji w mojej głowie. I choć dominowały wśród nich oczywiście ogromna radość i poczucie spełnienia, to było tego wszystkiego trochę za dużo. Staram się słuchać swojego organizmu i czasem ulegam jego sygnałom. Nie zrezygnowałam wtedy zupełnie z treningu, ale zrealizowałam go w mniejszym natężeniu i potraktowałam jako okazję do wyciszenia głowy i nacieszenia oczu pięknymi widokami.
CO: Łukasz Grass mówił kiedyś, że triathloniści dzielą się na dwie grupy: tych, dla których triathlon to przede wszystkim trening i codzienna walka z samym sobą oraz na tych, dla których kluczowe są zawody i rywalizacja z innymi zawodnikami. Do której grupy się zaliczasz? A może Twoim zdaniem to sztuczny podział?
AK: Najpierw muszę się przyznać, że nie jestem jakąś mistrzynią treningu. Solidnie wykonuję oczywiście zalecenia trenera i robię wszystko, co mam w planie, ale nie wyrabiam 130% normy jak niektórzy. Niezmiennie mnie samą pozytywnie zaskakują wyniki, które zdarza mi się osiągać podczas zawodów (uśmiech).
A wracając do Twojego pytania… Lubię atmosferę wyścigów, ale zawody to nagroda za ciężką pracę na treningach, za wylany tam pot i łzy. Jeśli więc zawody to cel, a drogą do niego są treningi, to bardzo doceniam też tę drogę. Jedno z drugim jest zresztą ściśle połączone. W tym samotnym zmaganiu się ze zmęczeniem i warunkami atmosferycznymi tworzymy przecież nie tylko swoją formę fizyczną. Budujemy również mentalną moc, którą możemy wykorzystać później w kryzysowych sytuacjach, które zdarzają się każdemu w czasie zawodów. Bez ciężkich, systematycznych treningów byłoby to niemożliwe.
ZOBACZ TAKŻE: „Podium smakuje lepiej, gdy nikt na mnie nie stawia”. Rozmowa z Karolem Bogusem
CO: To Twój dziewiąty sezon startowy. Masz licznych sponsorów i wykazujesz dużą aktywność w mediach społecznościowych. Od początku swojej sportowej przygody miałaś sprecyzowany pomysł na „TRI w kolorze blond”?
AK: Nie, skąd! To nie był żaden zaplanowany projekt. Swój alias i tytuł mojej strony wymyśliłam, kiedy rozpoczynałam swoją przygodę z triathlonem. Nazwałam swoje sportowe oblicze „TRI w kolorze blond” z dwóch powodów: jeden to oczywiście kolor włosów, a drugi nawiązuje trochę do stereotypu blondynki jako osoby niedoświadczonej, zadającej niezbyt mądre pytania itp. Taka też byłam te 9 lat temu. Miałam dużo entuzjazmu, ale byłam kompletnie „zielona”, jeśli chodzi o szczegóły, które przecież w tym sporcie mają ogromne znaczenie. Wszystkiego, co wiem dziś, nauczyłam się krok po kroku trenując i startując w zawodach.
Moja strona w zamyśle miała być tylko rodzajem osobistego pamiętnika. Od początku postawiłam w niej na szczerość i szeroko dzieliłam się zdobywaną sukcesywnie wiedzą i kolejnymi sportowymi doświadczeniami. Cieszę się, że te historie ciekawią i inspirują tak wiele osób.
Trzeba też pamiętać, że są różne drogi dojścia do uprawiania triathlonu. Dla niektórych osób, od dziecka uprawiających różne sporty, to często naturalne następstwo wcześniejszych decyzji i trochę „samo się dzieje”. U mnie było inaczej – przed triathlonem sport w moim życiu prawie nie istniał. Jako nastolatka byłam klasycznym kanapowcem i ruszałam się tylko wtedy, kiedy naprawdę musiałam. Dlatego rozpoczęcie w 2013 roku treningów było dla mnie wydarzeniem przełomowym, które naprawdę przemeblowało i zmieniło całe moje dalsze życie. Myślę, że wiele osób, które obserwuje mnie w mediach społecznościowych ma podobne doświadczenia albo planuje taką zmianę w swoim życiu. Trzymam kciuki!
CO: Dziękuję za rozmowę.