Start w Ironman France w Nicei miał być najważniejszym punktem w sezonie startowym Macieja Chmury. Na etapie kolarskim doszło jednak do poważnego wypadku, który jak przyznaje zawodnik, był: „najcięższym wypadkiem w życiu”. Co stało się na trasie wyścigu?
ZOBACZ TEŻ: Paweł Czuryłło: „Ultra to zupełnie inny sport niż triathlon, jaki znałem”
Nikodem Klata: Co stało się w Nicei? Jak doszło do wypadku? Na kierownicy miałeś przyklejony nawet profil trasy, więc wydawało się, że nic Cię nie może zaskoczyć...
Maciej Chmura: Tak, ściąga z profilem trasy oraz bufetami pomagała w dobrym rozegraniu etapu kolarskiego. Dodatkowo większość jechałem z mapą na wyświetlaczu, więc znałem również profil najbliższych zakrętów. Jednak piasku na drodze nie przewidzisz. Zakręty na zjeździe pokonywałam z zapasem. Po 104 km musiałem na coś najechać, przez co straciłem przyczepność i wyprostowałem zakręt w tunelu na skałach. Dzwon był potężny.
NK: Jak sam napisałeś to była: „ciężka kraksa” – jakie obrażenia odniosłeś? Gdyby nie kask, wypadek mógłby skończyć się tragicznie…
MC: To był mój najcięższy wypadek w życiu, o którym często teraz myślę. W momencie, kiedy zaczynałem się delektować malowniczym odcinkiem w górach i płynnym przechodzeniem z zakrętu w zakręt na zjeździe, popełniłem błąd.
Nie ma co tutaj oceniać, jak ciężka była to kraksa, bo często słyszymy o większych tragediach. Moja skończyła się tylko złamaniem obojczyka i wielomiejscowym złamaniem kości łopatki, licznymi stłuczeniami, krwiakami, porwanym strojem startowym, dziurą w kasku, złamaniem manetki i paroma szlifami na rowerze. Myślę, że to naprawdę drobiazg przy tym, co by było, gdyby…
Leżąc na drodze, szybko sprawdziłem stan ciała, na prawą rękę liczyć nie mogłem. Wstałem, zebrałem graty, odsunąłem się na wewnętrzną część zakrętu, siadłem i zacząłem wrzeszczeć. Nigdy nie panikowałem tak jak wtedy. Wyrzut adrenaliny mnie pokonał. Pisząc to teraz, już mi się robi niedobrze, myśli nie chcą wracać do tego zakrętu.
NK: Starasz się podchodzić do tego na luzie, jednak jak sam przyznałeś ten wyścig i przygotowania do niego kosztowały Cię sporo wyrzeczeń – trudno pogodzić Ci się z faktem, że moment nieuwagi przerodził się w koniec tego wyścigu? O Nicei mówiłeś jako o jednym z najważniejszych punktów tegorocznego terminarza.
MC: Podchodzę na luzie teraz, bo nerwy już nic nie zmienią. Nie wylewam swoich żalów w social mediach, bo nie chcę dokładać cegiełki do budowania dramatów wokół sportu.
Jednak faktycznie jest tak, że Nicea miała być najważniejszym wydarzeniem tegorocznego kalendarza, od którego zależeć miała druga część sezonu. Teraz kalendarz to tylko kolejna kolorowanka na pamiątkę, bo najważniejsze to dojść do zdrowia. Koszty i wyrzeczenia oraz wysiłek włożony w trening to sprawa oczywista. Ja naprawdę sporo zainwestowałem w tę część sezonu, w ten start, odcinając się od otoczenia, zaniedbując życie prywatne, a w nagrodę mam kolejne koszty, większe zaniedbanie pracy i prośbę o pomoc najbliższych. Na tym etapie życia to u mnie niedopuszczalne.
NK: Na miejscu uzyskałeś odpowiednią pomoc? Pisałeś o tym, że pojawiły się drobne problemy komunikacyjne.
MC: Język angielski zdaje się nie być zbyt znany w tamtych rejonach Francji. To jednak nie był największy problem. Po moim wypadku pojawiło się sporo niedociągnięć w związku z pomocą medyczną i działaniem organizatora w takich sytuacjach. Wymienię w punktach i dość zwięźle:
1. Karetka zwiozła mnie do pewnego punktu, gdzie przejęli mnie strażacy. Ci zawieźli mnie do prywatnego szpitala zamiast publicznego i odjechali.
2. W międzyczasie podano mi dożylnie morfinę i płyny, więc bylem odurzony – mniej komunikatywny, przysypiałem, a wszystkie wydarzenia dookoła średnio do mnie trafiały. IRONMAN natomiast nie poinformował nikogo z mojego formularza o wypadku i miejscu pobytu.
3. W szpitalu rozmowy po angielsku szły ciężko. Po jakimś czasie przyszła pani i pyta: „okey, so which leg?”. Na nowo musiałem tłumaczyć, że to raczej obojczyk, a całość ma w dokumentacji medycznej od ratowników. Mówiła, że tego nie ma. Po jakimś czasie jednak się znalazło. Potem przyszła pani spisać moje dane, które musiałem dyktować (odurzony facet dyktuje po angielsku kobiecie znającej słabo angielski, a przecież dane są w formularzu). Na koniec dodała, że to szpital prywatny i muszę najpierw zapłacić. Nikt nawet nie wiedział, że jestem w tamtym szpitalu.
4. Gdy powiedziałem, że mam ubezpieczenie i nie zamierzam płacić, zaproponowano mi, abym pojechał do szpitala publicznego. Oczywiście za transport karetką czy taksówką musiałbym zapłacić.
5. Poprosiłem o telefon, zadzwoniłem do narzeczonej. Przyjechała zdezorientowana jak najszybciej ok. 17, wypadek był o 12, karetki zwiozły mnie o 14-15. Tu stopniowo wracała mi jasność umysłu, bo morfina przestawała działać. Próbowaliśmy uzyskać jeszcze pomoc w szpitalu prywatnym z mojego ubezpieczenia, ale oni chcieli najpierw kasy, a o zwrot miałbym sam się starać.
6. Autem przez korki pojechaliśmy do szpitala publicznego. Dojechaliśmy ok. 19:30. Siedziałem tam do 1 w nocy. Tu dobrze się mną zajęto. Trafiłem na tyły kolejki, bo w szpitalu było już trochę triathlonistów. Watpię tylko, czy większość też miała wypadek 7-8 godzin wcześniej. Od wypadku do powrotu ze szpitala minęło 14 godzin.
NK: Jak będzie wyglądał proces powrotu do zdrowia? Czeka Cię jakaś operacja?
MC: We wtorek będę miał operację obojczyka. Po zabiegu ok. 4 tygodnie w temblaku, następnie rehabilitacja. We Francji powiedziano mi, że to nie wymaga operacji i kilka tygodni w ortezie wystarczy, ale zasugerowano kolejne badania w Polsce.
NK: Jak mówisz, zostałeś wykluczony z treningu na ok. 2 miesiące – oznacza to koniec sezonu startowego 2023 czy może liczysz, że uda się wrócić do treningów szybciej?
MC: Liczę na to, że za 2 tygodnie będę mógł przynajmniej spacerować i kręcić na trenażerze, a za 4 tygodnie może będę w stanie wrócić do regularnych treningów. Jednak nie walczę tu z czasem, chcę mieć pewność powrotu do zdrowia. Na solidne starty latem już nie ma szans. Może jesienią czy zimą, ale nie stać mnie na dalekie wyjazdy. Zatem na sukcesy nie mam co liczyć w tym roku.
NK: Trasa zawodów w Nicei będzie też trasą wrześniowych mistrzostw świata. Organizatorzy podkreślają, że zwłaszcza etap rowerowy jest niezwykle wymagający – ale czy Twój przypadek oznacza też, że niezwykle niebezpieczny? Twoim zdaniem trasa jest wystarczająco bezpieczna, aby odbywały się na niej zawody mistrzostw świata, czy może powinna zostać zmieniona?
MC: Przypadek mój, ale również wielu innych zawodników pokazuje, że w Nicei trzeba być czujnym i nie warto ryzykować dla tych kilku sekund na zjazdach. Organizatorzy zawodów zawsze chwalą się sukcesami, radością startujących, widokami na trasie, ale statystyk mówiących o liczbie wypadków czy niedopatrzeń organizacyjnych już się nie wymienia.
Trasa kolarska i całe miejsce zawodów jest rewelacyjne, tyle tylko, że zdecydowanie warto postawić więcej znaków ostrzegawczych na niebezpiecznych fragmentach (to już wiemy), nie dopuścić do ruchu ulicznego. Sporo pojazdów wjeżdżało na trasę, jeden wymusił na mnie przegapienie zakrętu – zawracałem.
ZOBACZ TEŻ: IRONMAN prezentuje trasę mistrzostw świata w Nicei: „To prawdziwy test”
NK: Organizatorzy mistrzostw świata podkreślają, że: „podjazdy i zjazdy to prawdziwy test” – a co Twoim zdaniem jest kluczowe dla zawodników startujących w Nicei?
MC: Kluczowy będzie cały triathlon. Trasa ma po prostu charakter górski. Czołówka jechała na rowerach triathlonowych w kaskach czasowych i na dyskach, więc uzbrojenie na etapie kolarskim większe niż na Hawajach. Można też się spodziewać średnich prędkości powyżej 40 km/h, bo już teraz wynosiły ponad 39 km/h. To po prostu zwykły Ironman na trochę trudniejszej trasie, gdzie warto być przygotowanym wydolnościowo i technicznie do jazdy po górach.