Moja zabawa z długimi dystansami zaczęła się 3 lata temu. Sprint- Olimpijka w konwencji z draftingiem, a pełny dystans to dwa różne światy. Przygoda z tri zaczynała się niemal od początku, a ja stałem na najniższym szczebelku drabiny, czego najlepszym dowodem był mój debiut na Majorce. Umierałem w męczarniach, a wszystko mi się przypomniało, gdy czytałem opis ostatniego startu Maćka Dowbora. Rok później w Barcelonie było już dużo lepiej, trasa łatwiejsza i ja mądrzejszy. Marzyło mi się złamać 9 h, ale króliczek wymknął mi się na biegu. Ciekawym odkryciem było to, że i tak boli i to bardzo, nawet gdy jesteś dobrze przygotowany. Różnica jest tylko taka, że przemieszczasz się szybciej i te katusze trwają wtedy nieco krócej.
Decyzja o zakończeniu sezonu 2016 królewskim dystansem zapadała jeszcze w samolocie powrotnym z Barcelony 2015 roku. Zimą przygotowania szły bardzo dobrze, objętość treningowa rósła sobie z każdym miesiącem, sporo było trenażera… Sprawy skomplikowały się w połowie marca. Zaczęło mnie boleć tu i tam i musiałem zredukować objętości, żeby się całkiem nie posypać. Kolejnym problemem był klub. Ciężko pogodzić swój trening z treningiem młodzieży pod supersprint. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Do klubu dołączyła jako trenerka Kasia Magdziak. Okazała się fantastyczna w pracy z młodzieżą. Żałuje tylko, że nie ściągnęliśmy jej dużo wcześniej. Przebudowany został mocno skład personalny zawodników i tym samym przestaliśmy wydawać środki na tych, którzy czerpali dużo, a wnosili bardzo mało lub nic. Poświecony czas zaowocował. Medale z OOM Macieja Falgobowskiego, Maja Ryczak o włos od medalu w u23 w Suszu. Wszyscy zawodnicy nowego składu punktowali bez wyjątku i dorobek jest dwa razy taki jak przed rokiem.
Prowadząc zawodników siłą rzeczy robiłem robotę pod sprint. Skoro byłem z podopiecznymi na Pucharze Polski, to sam też wystartowałem. Swoisty powrót do źródeł. Widziałem, że świata już tutaj nie zwojuje, ale zabawa była przednia. Czasem treningowo też trzeba zrobić kilka kroków wstecz, by powrócić na właściwe tory. Trzepanie kilometrów nieco mnie zmuliło, a sprinty były forma pracy nad poprawą szybkości, z której z dawnych czasów nie zostało prawie nic. Właściwe przygotowania pod IM zaczęły się startem w Gdyni. Niektórzy, o ironio, sprintem kończyli tam sezon, ja swój dopiero zaczynałem. Nie byłem przygotowany i zgarnełem łomot, z drugiej strony bardzo była mi potrzebna jasna diagnoza, w którym jestem obecnie miejscu i co trzeba poprawić w pierwszej kolejności. Start obnażył okrutnie zwłaszcza braki w sile kolarskiej. W tym puncie były dwie drogi-skończyć sezon, wmawiać sobie i innym, że jest dobrze, tak to zaplanowałem, albo zabrać się ostro za robotę. Wybrałem bramkę numer dwa. Decyzja – Barcelona za osiem tygodni, czas start. Jeszcze tylko Puchar Polski w Białymstoku (zresztą bardzo dla mnie udany) i młodzież miał już wolne, a ja mogłem skupić się na sobie.
Kiedy brakuje Ci siły kolarskiej to oczywistym jest, że jedziesz w góry. Nie trudno się domyślić, że wylądowałem w Szklarskiej. Średnio tygodniowo robiłem 20 km pływania, 650 km roweru i 140 biegu. Co więcej nie były to puste ciapane kilometry. Na początku bardzo bolało. Myślałem, że padnę, ale potem coś puściło i na 30 km po reglach żwawym tempem wychodziłem z uśmiechem na ustach. Siłą rzeczy zgubiłem po drodze 3 kg. Na dobitkę w ostatnim dniu obozu wygrany start na ¼ w Zgorzelcu. Trzeba było sprawdzić, jak to wygląda na dłuższych odcinkach. Jeszcze na ociężałych nogach tydzień po Zgorzelcu zrobiłem ½ IM w Rugen. Czas 4:15 na wymagającej trasie. Brakowało świeżości, ale czułem się całkiem dobrze, coś drgnęło, żeby oddało trzeba było już tylko odpocząć- do „startu A” zostały 3 tygodnie. W pierwszym z nich trzymałem kilometry, w drugim ograniczyłem je o 50 % zostawiając jedynie akcenty dynamiczne. Ostatni tydzień spędziłem już w Hiszpanii robią tylko lekkie rozruchy i przyzwyczajając organizm do tutejszej aury. Zjechałem kolejne 1,5 kg.
Cel by jeden: złamać 9 godzin, z kim przegram, z kim wygram, który będę z Polaków, to wszystko było nieistotne. Rok wcześniej króliczek wymknął mi się na biegu. Założenia: godzina na wodę i boksy, 4:45 rower, 3:15 maraton. Urwać po drodze kilka sekund tam gdzie będę czuł się najlepiej i cel osiągnięty. Po treningach wiedziałem, że jestem na to gotowy, ba gotowy i to z bezpiecznym zapasem. Trasa szybka, ale po życiówki nie jeździ się w Alpy. Jeszcze sfera psychiczna. IM robi się głową i gdy nachodzą Cię czarne myśli, wszystko Cię boli, masz dość to na wagę złota staje się każde wsparcie. Ja miałem ze sobą na miejscu te dla mnie najcenniejsze- rodzinę. Miałem też spokój psychiczny, nie dmuchałem fejbookowego balona napinek, zapowiedzi, starałem się nie rozbudzać oczekiwań, które w czasie startu stają się tylko dodatkowym obciążeniem.
Pierwsze komplikacje nastąpiły na pływaniu: AG-pianki, Pro-bez, a ja nawet bez fastskinka. W wodzie upatrywałem największych szans na podkręcenie założeń wynikowych. Rok temu 51:51, ale dwie minuty wolniej od Mikołaja Lufta. W tym razem z Mikołajem, ale zajęło nam to aż 54:38. Nie wiem, czy to brak pianek, nawigacja, a może było kilka metrów więcej, nie wiem. Niby zgodnie z planem, ale też nic nie zarobiłem „na górkę”.
Biegnąc do strefy zmian czułem, że bolą mnie nogi. 4 km machania nimi w wodzie zrobiły zapewne swoje, może też wychłodzenie organizmu… W efekcie grupa z którą wyszedłem zwyczajnie mi odjechała. Najtrudniejsze było pierwsze 10 km, potem coś puściło. Na 30 km ktoś mnie najechał i było już mi raźniej. Na 80 km do naszej dwójki dojechała kolejna czwórka i tak w 6-osobowym składzie wytrwaliśmy do końca. O pociągach i draftingu podczas IM Barcelona krążą legendy. Mnie to nie obchodziło, jechaliśmy jak należy, zresztą na PRO sędziowie nie przymykają oka, a i sami zawodnicy wzajemnie się pilnują. Pierwsza runda – 90 km w 2:20. Nieźle, zwłaszcza, że na trasie nowość- górka. Kilkukilometrowy podjazd na każdej ani ostry, ani trudny, ale był. Żal patrzeć jak średnia leci w dół, ale trzeba zachować zimną głowę, pilnować watów. IM tylko czeka aż zaczniesz kozaczyć. Drugą niedogodnością w stosunku do zeszłego roku był znacznie mocniejszy wiatr, dmuchający czołowo przy powrocie. Sił coraz mniej, a tu po 140 km ostatnie 40 km do boksu ponownego przepychania. Druga runda w 2:22:23. Nieco wolniej. Każdy będący z przodu kiedy nadawał tempo (w tym i ja) robił to trochę bardziej zachowawczo niż rundę wcześniej myśląc już zapewne o biegu. Miałem odczucie, że jest jeszcze spory zapas, że można docisnąć, ale wszystko szło zgodnie z planem. Lepsze jest wrogiem dobrego. Nie kozacz, przesadzisz to znów na biegu będzie 3:30 i nici z planów… Ostatecznie 4:42:23, przez rokiem 4:41:57.
Tak więc dojechałem, bez bóli, sensacji, skurczów, bardzo dobrze rozplanowane jedzenie, 8 żeli, 6 batonów, 5 litrów picia- wszystko przećwiczone dziesiątki razy wcześniej na treningach. Energetycznie i mięśniowo wychodziłem na bieg świeżutki na tyle, na ile można być świeżym po 180 km roweru. Ruszam i kolejna niespodzianka. Miały być chmurki, rok temu nawet padało, a tu upał z każdym kilometrem coraz większy. Wiatr na rowerze to maskował, na biegu już się czuło. Nie lubię gorąca, źle je znoszę, ale co mam zrobić, wybierać tylko starty w deszczu? Wyciągałem wnioski z Susza, gdzie nie dość się schładzałem i mnie pogięło. Co 2,5 km był punkt odświeżania. Między punktami leciałem w przedziale 4:20-4:40, przez punkty szedłem. Dwie butelki wody wylane na siebie, cola, czasem banan lub żel, znów woda i w drogę. Wszystkich, którzy mnie w czasie marszu minęli łapałem już 100-200m dalej. Mówią, że maraton zaczyna się po 30 km. Tak było i u mnie. Usłyszałem: został Ci niecałe 55 min. Nogi już ubite, zaczynało boleć tu i tam, a tu trzeba było przyśpieszyć bo czas na styku i do końca nie wiadomo- uda się czy zabraknie 10-20 sekund. Przydusiłem do jakiś 4:20-25, ale dalej szedłem przez punkty, miałem wrażenie, że nawet spędzałem w tym miejscu więcej czasu niż na początku biegu. Zegarek mi pokazywał, że się uda, 42 km jakieś 3:15 będzie, 1.30 urwane z roweru, dam radę… chwila 42,195… jeszcze te 195 m, to z 40 sekund będzie.
Wrzuciłem do pieca wszystko co mi zostało i już nie kalkulowałem-wiedziałem, że jestem na to gotowy. Jak dobrze, że nie poszedłem na łatwiznę i latałem te wszystkie 35- tki, 25-tki bnp i inne takie cholerstwa-w tym momencie to doceniłem. Zbolały żołądek już nie przyswajał, odbijało mi się, cofało, dostawałem policzki jak chomik, wypluwałem, ale nie zwolniłem. Dziś króliczek już mi się nie wymknie. Jeszcze tylko czerwony dywan, pełne trwogi spojrzenie na zegar, złapanie ostrości i… jest jest jest mam to, po trzech latach wreszcie mam 8:58:39.
Z tego miejsca pragnę podziękować wszystkim, którzy mnie przez cały czas wspierali, wszystkim moim sponsorom byłym i obecnym, rodzinne, przyjaciołom na których zawsze mogę liczyć, mojej uczelni UAM, dzięki której mogę godzić pracę ze sportem. Wszystkim kibicom w kraju i tym na trasie. Nie zawsze mogłem odpowiedzieć, ale słyszałem was i bardzo mi pomagało każde dobre słowo. Gratulacje nalezą się też naszym rodakom których wyniki w Barcelonie były fantastyczne i mogą być powodem do dumy zwłaszcza, że w tym roku było dużo ciężej. Teraz czas na krótki aktywny odpoczynek, po czym biorę się do roboty, zbroję się w sprzęt i ruszam gonić kolejnego króliczka. Jak już go złapię na pewno wam o tym napiszę.
Brawo Filip 🙂
Szacun za wynik i pracę jaką wykonałeś po Gdyni.
powodzenia!
świetne i jakże rzeczowe sprawozdanie – nauki z tego dużo wyciągnąć można 🙂 oczywiście, nauki z uwzględnieniem różnic czasowych 😉
gratulacje za konsekwencje i osiągnięcie celu! i dajesz kopa do systematycznej pracy! 🙂
Pięknie, cel osiągnięty po drodze wiele innych, ważnych rzeczy zrobione, po prostu super, gratulacje. Mój króliczek wolniejszy, ale kiedyś i tak go złapię 😉
Dobre!!! Dużo ,,przemyconych” informacji. Piękny wynik i piękna walka! Gratulacje.
Wielkie gratulacje, fajnie czytać o osiągniętym celu.
Gratulacje Filip! Piękna walka.